środa, 30 grudnia 2009

Sylwestrowa Playlista z Uchem







Bardzo nie chciałbym być tak szalenie nieoryginalny i nawiązywać do Sylwestra z Dwójką tudzież z Polsatem, więc tego nie zrobię, ale powinniście wiedzieć, że nasz stosunek do niego jest wybitnie nie-halo. Generalnie jednak rzeczywistość jest ciężka, a muzyka do zabawy raczej potrzebna. Ale spoko, my - niczym superbohaterowie z amerykańskich chał romantycznych - zawsze przybywamy z odsieczą tuż przed katastrofą. Dzień przed ostatecznym rozwiązaniem męska załoga Waszego ukochanego bloga muzycznego przygotowała spis kawałków, w które warto zaopatrzyć swoją playlistę. Oczywiście jest to skromny fragmencik naszych rozbudowanych zbiorów przeróżnych kawałków, z których wybraliśmy dane utwory z przyczyn podanych w opisach lub z braku przyczyny. Nie spodziewaliście się, nie?

00
The Bird and the Bee
Fanfare
posłuchaj

Trochę jednak poza konkursem zaczynamy naszego seta od jednego z najlepszych openerów płyt 2009. Trwa zaledwie 0:29 i służy głównie do tego, by wszyscy obrócili głowy i zwrócili uwagę na to, że ktoś się jednak przy muzyce produkuje i że w ogóle impra się zaczyna. Wiecie, Kraków miał swój Hejnał mariacki, Sylwek 09/10 ma swoje Fanfare. Można połączyć z My Love, choć raczej wtedy nie potańczą. [Yeti]

01
!!!
Me And Giuliani Down By The Schoolyard (A True Story)
posłuchaj

[Disco polo, w takich sprawach, ponad wszystko, no, takie jest moje zdanie. Ale omijam je (disco polo, nie zdanie), nie tylko ze względu na nieznajomość konkretnych tytułów, ale i to, że kwestia zabawy i disco polo jest taka wiadoma i oczywista, że poświęcanie jej uwagi nie ma najmniejszego sensu. Ale nie musicie mi wierzyć.] Dziewięć minut wszystkiego. Ale o tym przy podsumowaniu najlepszych singli dekady, bo miejsce dla mnie i Giulianiego jest tam więcej niż pewne. [Piąty Bitels]

02
Death Cab For Cutie
The New Year
posłuchaj

Pierwszą rzeczą którą zrobiłem po przeczytaniu zadania z utworzeniem listy sylwestrowo – noworocznej było wpisanie w Winampa New Year, niestety wyskoczyła tylko ta piosenka, a liczyłem na pięć, no ale lepsza taka pomoc ze strony Winampa, niż żadna. Piosenka nie na parkiet, ale na oglądanie fajerwerków może być niezła, jeżeli nie zagłuszy jej Sylwester z Dwójką. [SimonS]

03
Afro Kolektyw
Przepraszam (wersja singlowa)
ściągnij

O zespole Afro Kolektyw mógłbym pisać wiele i długo. Nie ma to jednak sensu - okazja, mam nadzieję, jeszcze się znajdzie, a i tak przecież wiele razy dawałem znaki, że bardzo lubię, cenię i że nie tylko ja. Wracając jednak do samego kawałka - wersja singlowa Przepraszam to synteza genialnych diagnoz na temat relacji damsko-męskich by Afrojax i lekkości oraz stylu popu by goszczący tu Borys Dejnarowicz. Obu panów pozdrawiamy, współpracujcie częściej, bo dobrze Wam to idzie. A Czytelnicy niechaj ściągają Przepraszam (EP) ze strony Afro Kolektywu i cieszą się darmowym highlightem na swej playliście. No chyba, że gdzieś w pobliżu jest Wasza dziewczyna - wtedy męska część publiki może lepiej niech się wstrzyma, o ile nie macie dystansu. [Yeti]

04
The Avalanches
Live At Dominoes
posłuchaj

Albo najlepiej cała płyta Avalanches od początku do końca. Wybór jednej piosenki to raczej wyliczanka, orzeł i reszka, ale chyba się udało, bo to na pewno nie najlepsza, ale chyba najmocniej trzęsąca parkietem pieśń z Since I Left You. [Piąty Bitels]

05
U2
New Year’s Day
posłuchaj

Tak, idę na łatwiznę. Ale to było moje drugie skojarzenie z tym świętem, więc tej myśli nie mogłem zmarnować. Tym bardziej, że z kolejną trójką może być problem, bo po dwóch noworocznych kawałkach muszę wybrać coś sylwestrowego, a wyszukiwarka Winampa nie pomaga, nie ma Sylwestra, Sylvestra, ani Stallone. [SimonS]

06
Kylie Minogue
Can't Get You Out Of My Head
posłuchaj

Ja wiem, że pop ciągle obfituje nam w nowe single. Wiem, że Kylie i jej Fever to płyta do bólu zajechana przez każdego, kto kiedykolwiek słuchał czegoś z rejonu dobrej światowej komercji. Ale kurde, no, potraficie wyobrazić sobie imprezę bez jednego z singli Kylie? Ja chyba nie potrafię. Mimo tylu kandydatów do wygryzienia Australijki, ta wciąż się broni rękami, nogami, głosem i przebojowością. Szacun. [Yeti]

07
Justice
D.A.N.C.E.
posłuchaj

Doskonała Aranżacja Nastroi Całą Ekipę. [Piąty Bitels]

08
Pet Shop Boys
Love etc.
posłuchaj

Fanem PSB nigdy nie byłem i zapewne nie będę, ale singiel z najnowszego krążka nieoczekiwanie wpadł w moje uszy i długo nie chciał ich opuścić. A że Anglicy są legendą tanecznych rytmów, tak więc sylwestrowy parkiet bez ich muzyki mógłby być trochę pusty. [SimonS]

09
The Car Is On Fire
Can't Cook (Who Cares?)
posłuchaj

Warszawski band wydał w swoim bytowaniu już trzy płyty. O pierwszej wypowiadał się nie będę, bo to nie była moja faworytka. Dwie następne to już z kolei świetne albumy, w szczególności Lake&Flames. Utwór ten jest stary jak świat, ale wiecie - kończy się dekada, to i nam wolno starocie puszczać. A już szczególnie takie starocie. [Yeti]

10
Daft Punk
Harder, Better, Faster, Stronger
posłuchaj

Jak byłem sporo młodszy i nie wiedziałem jeszcze, co to jest muzyka, zrobiłem w domu minizabawę sylwestrową, która polegała w większej mierze na graniu w gierki Miniclipa (dzisiaj już jednej z największych, jeśli nie największej, stron z grami on-line, co tylko podkreśla, jak to było dawno) i słuchaniu zapętlonych dziesięciu numerów. Harder, Better, Faster, Stronger mieściło się w dziesiątce, tylko dlatego, że mnie, gnojkowi, imponował - a jakże - animowanym teledyskiem. Dzisiaj jest już w tej kwestii trochę lepiej, a na pewno na tyle dobrze, żeby znaleźć się na tej liście. [Piąty Bitels]

11
Crystal Castles
Vanished
posłuchaj

W sumie podobna sytuacja co do Love etc. Z dorobku Kryształowego Zamku lubię tylko Vanished – Zaufaj różowej sile, zapomnij o plamach . Z tej okazji życzę wam, żeby Wasz sylwester nie okazał się plamą. [SimonS]

12 (13, 14)
Michael Jackson
Beat It & Billie Jean & Black Or White
no bez jaj, nie masz?!

Bez względu na Twój stosunek do Michaela Jacksona, musisz przyznać, że jego piosenki są wieczne i wspaniałe. Doskonałość Beat It, Billie Jeana czy Black Or White (a to przecież tylko pierwsze z brzegu przykłady dzieł tego artysty) są niepodważalne, jeśli chcemy gadać o muzyce na serio. Nie wyobrażam sobie więc, by komukolwiek strzeliło do głowy nie uczcić pamięci Jacksona podczas zabawy sylwestrowej. Tym bardziej, że jest się przy czym bawić, a te trzy kawałki to najlepszy na to dowód. [Yeti]

15
Scatman John
Scatman
posłuchaj

Be, bop, bop, bo, bop, bop, be, bop, bop, bo, bop, bop. Be, bop, bop, bo, bop, bop, I'm a Scatman. [Piąty Bitels]

16
Gigi D’Agostino
The Riddle
posłuchaj

Pewnie kicz, ale kojarzy mi się z moim dzieciństwem i z którymś wypadem do rodziny w Niemczech. Tak więc na koniec sentymentalnie, żeby uświadomić, że przez palce przeleciał Wam kolejny rok. [SimonS]

17
The Bird and the Bee
Lifespan Of A Fly
posłuchaj

Tak w razie, jak gdybyście po kawałku od SimonSa czuli pewien dyskomfort, że jednak jeszcze coś spokojnego na koniec by się przydało - zakończcie tym, czym się zaczęło The Bird and the Bee to zespół, który nie zawodzi i chyba ma piosenki na każdą okazję świata. Rozpoczęcie playlisty? No problem. Zakończenie playlisty? No problem. [Yeti]

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Maxwell: BLACKsummers'night

Cześć, dawno się nie widzieliśmy. Widzisz, mam taki problem: podmiotem tego opisu jest pewien album. Płyta ta zasadniczo wpadła mi w ręce parę dni temu i raczej głupio byłoby powiedzieć, że znam ją na wylot. Nie znam jej aż tak dobrze.

Mało tego: niewiele wiem też o samym Maxwell'u. Wedle mej wiedzy jest to człowiek, który nagrywa r'n'b / neosoul i generalnie robi to na różnych instrumentach. Wiem też, że jego celem jest wydanie za rok płyty blackSUMMERS'night, co albo jest głupim żarcikiem, albo konceptem, którego nie zrozumiem i nie wiem czy chcę.

Ale widzisz, ja tę płytę przesłuchałem niedawno. Ma niecałe 40 minut. Nie wiem, jak bardzo jest to odkrywcze, bo nie siedzę w rnb. Nie wiem, jaki ma to wpływ na innych wykonawców i jak się prezentuje na ich tle. Ale, kurde, to jedne z najlepszych 40 minut w tym roku. Listowe sprawy, kumasz.

Od Bad Habits po Pheonix Rise ciężko byłoby wynaleźć cokolwiek słabego. Utworki wkręcają się wszędzie: początkowo na playlistę, potem do głowy. I zostają. Dlatego, na zakończenie tego tekstu (bo trudo go nazwać recenzją) informuję, że jestem chyba w ciągu i jutro pewnie też opublikuję jakąś recenzję. Wiem, to nie miało nic wspólnego z płytą, pech.

Wszystkiego dobrego, zaopatrzcie się w Maxwella.

niedziela, 27 grudnia 2009

Kolorofon: kpt. Skała

Na debiut zespołu Kolorofon po tym, jak urzekł mnie w ubiegłym roku utwór Bomba atomowa, czekałem dość długo i nie było mi go łatwo dostać w swoje łapska. W końcu się udało, a z radości postanowiłem się z nim także rozprawić o tutaj, publicznie. Kazał na siebie czekać, to niech ma.

A zespół zaczyna mocno. Wali perka, dochodzi basik, skądś to znamy. Pierwsze dźwięki, wiem, to głupie, skojarzyły mi się z 12 groszy Kazika. Chwilę później już przechodzą bardziej w rejony znane nam z dorobku Esmi, by za moment trochę wpaść w niektóre stare piosenki Much. Od wejścia wokalu robi nam się tutaj coś w stylu takie bandu jak Kobiety... skojarzeń mam tu naprawdę sporo; w każdym razie Śmielej brzmi jak synteza kilku bardziej udanych patentów muzycznych w Polsce ostatniej dekady. Miodnie.

Zapałki - hej, pamiętacie swego czasu charakterystyczny sygnał Offensywy? Pamiętacie, jakiego był zespołu? No, to wiecie, jak się zaczyna ten utwór. Wokal tym razem, nie wiem czemu, przypomina mi Tymona Tymańskiego na wysokości poukładajmy razem zapałki. W warstwie muzycznej dzieje się tu dużo, a nawet bardzo. Jest gęsto, są częste zmiany tempa, przeplatanki. Fajnie. Końcówka trochę pod Mozart pisał bez skreśleń Afro Kolektywu.

Sieczka rozpoczynająca Dobrze, że jesteś kończy się szybko i otrzymujemy trochę zawodzący wokal, przechodzący chwilkę później trochę jakby pod Janerkę albo Ciechowskiego. Ale też bez przesady, znaczy: słychać podróbeczkę, ale słychać też, że śpiewać wokalista umie. Radocha, nie?

Rozpoczyna się Funktime. Faktycznie jest tu trochę funku, znowu w stylu Afro Kolektywu (Afrojax zresztą raz się nawet do tego utworu przyczynił w wersji live, polecam) - by za chwilę przejść we fragmencik spod znaku Interpolu, bardzo dosłownego znaku zresztą. Motyw interpolowski się powoli kończy, do wokalisty dołącza eleganckie skandowanie, jest miło. Powraca Interpol i tak w kółeczko. Przyjemnie.

Fairytale to krótki, szybko mijający przerywnik w zasadzie. Jest nieźle, ale w porównaniu do innych kawałków na płycie, to trochę nudnawo, choć solówka i perkusja w końcówce sympatyczne i znowu nam coś przypominają, prawda? Nadchodzi więc zaraz potem Łobuz, choć nie zaczyna się łobuzersko. Wręcz przeciwnie, łobuz się czai póki co. Rzecz narasta, by znów opaść. W zasadzie wydaje się, że to zgrabny mix paru motywów. Znowu jest tu wokal w stylu Nawrockiego z Kobiet, więc nie narzekam. Znowu jest przyjemnie.

Chciałbym to także jakieś dziwne połączenie Janerki, Nawrockiego i totalnie pokręcony podkład muzyczny. Prawie trzy minuty dobrej, zaskakującej muzyki, cieszmy się. Ale nie przesadzajcie, bo to tylko przystawka przed...

...daniem głównym. Bomba atomowa to bez wątpienia jedna z ciekawszych polskich piosenek ostatnich lat. W gruncie rzeczy prosty, urokliwy, choć trochę za bardzo w stylu Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach tekst dopełnia tu tylko formalności. Jest elegancka partia gitary, dość wieśniackie (i to ich siła!) klawisze i dobrze dopasowany wokal. Są zmiany tempa, są dobre akordy, wszystko jest. Nic nie powiem więcej, domyśl się.

Ściera to trochę powrót do pierwszych piosenek z albumu. Tym razem wokal jednak dochodzi z oddali, z tła. Wszystko jest fajne, wchodzi refren. Tutaj pachnie on przyjemnie, lekko. Mostek między refrenem a zwrotką elegancki, znowu wokal z tła. Oj, no rozumiecie - bardzo dobra piosenka, po prostu. Jeden z highlightów płyty, bez wątpienia.

No i pora na tytułowego Kapitana Skałę. Zaczyna się jak jakiś zespolik jazzowy w knajpkach przydrożnych, wokalista szepce w znanym nam już stylu "ni to Janerka, ni to Ciechowski, ni to Cieślak, coś pomiędzy, fajnie". Motyw lekki, przyjemny, udany wieńczący lekką, przyjemną, udaną płytkę.

Tak więc, psze państwa - brawa dla Kolorofonu. Nie wiem czy te wszystkie moje skojarzenia są prawidłowe. Jeśli jednak coś tam trafiłem, to czytacie o płycie sprawującej dwie funkcje. Drugą jest przewodnik po polskiej muzyce ostatnich lat. Jeśli jednak jestem głupi i nie trafiłem, to została funkcja pierwotna. Macie dobrą płytę dla cieszenia się muzyką.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Sufjan Stevens: Song for Christmas (no, niezupełnie)

Pada śnieg, dzwonią dzwonki sań. Telewizornia emituje reklamę Coca-Coli, "radio nadaje o pokoju / znak to, że musi - idą święta / kiermasz dobroci i nastroju" (Poniedzielski). No, i w ogóle te wszystkie wypieki i szorowania okien.

W całym tym zamieszaniu związanym ze świętami nie może oczywiście zabraknąć muzyki. I choć nie ma nic piękniejszego od dobrego wykonania polskich kolęd, to jednak - umówmy się - nie tylko kolęd słucha człowiek. Na ząb przydałoby się więc trochę świątecznych klimatów.

Jeśli ktoś chce posłuchać ciekawych kompozycji utrzymanych w klimacie Bożego Narodzenia, to polecam wszystkie części wymyślone w głowie tego wybitnego muzyka. Jeśli więc macie już dość Last Christmas i tego typu rzeczy, to nie martwcie się - Sufjan Stevens daje radę. Bardzo daje.

No, a że to prawdopodobnie ostatni mój meldunek przedświąteczny, to wszystkim czytelnikom życzę, by święta upływały - jakościowo - pod znakiem Stevensa, a nie np. Krawczyka czy tam takich braci z kucykiem, co to w orkiestrze rzekomo grają (bardzo śmieszne, no naprawdę). Niechaj będzie to różnica jakościowa w każdej z dziedzin - od duchowej po konsumpcyjną. Niechaj Wam się powodzi. (Reszta redakcji się chyba przyłącza. Nie wiem, nie pytałem.)

I nie wcinajcie tyle tego karpia. Niedługo sylwester, też coś dla Was mamy.

wtorek, 15 grudnia 2009

New Century Classics: Natural Process

O, o Mogwai wszystko / wszystko możliwe jest, gdy Ty... / O, o jesteś blisko, / dla Ciebie kwitną moje sny – śpiewał niegdyś tak, albo zupełnie podobnie, kultowy L.O.27. Mogwai wszystko – to znaczy Explosions in the Sky, God Is an Astronaut, Do Make Say Think, Verticals i tak dalej, i tak dalej – znalazło godnego następcę w Polsce. Być może lepszego, niż połowa sceny Mogwai wszystko™, której reprezentanci zwykle brzmią solidnie, niektórzy nadzwyczajnie solidnie, ale jednak nieświeżo.

Szymon był trochę zdziwiony, że znam zespół z polskiej sceny muzycznej (on – obeznany z nią tak bardzo, jak to tylko możliwe; ja – fatalnie, mam fundamentalne braki, w tym największy: brak czasu na odrabianie braków), którego on nie zna, ale to głównie dzięki zamieszaniu z wytwórnią FDM, która jako „symbol (...) sprzeciwu wobec polskiego oraz światowego przemysłu muzycznego, napędzanego w większości przypadków pieniędzmi, tępotą, wulgaryzmami i seksem”, czyli tak naprawdę w słusznej sprawie, rozdała płyty za bezcen.

To, plus pochlebne recenzje ze strony anglojęzycznego Silent Ballet, dało efekt promocyjny, któremu uległem i chyba słusznie, bo jego rozmiar jest równy, a nawet mniejszy, niż faktyczny lans, na jaki New Century Classics zasługują. Mam nadzieję, że każda z pięciu osób czytająca tego bloga, da im jeszcze większy rozgłos, są warci.

Przede wszystkim plusik u pana recenzenta za zminimalizowanie patosu, bo nic mnie tak w dzisiejszej muzyce post-rockowej nie denerwuje, jak banda śmiesznych ludzi, którym wymarzyło się nagrać coś epickiego i stwierdzili, że dadzą radę. Pełen luz – a może tylko ja to odbieram w ten sposób? – Sandbox Love jest czymś głaszczącym moje uszy. Może powiecie, że są mało wymagające i głaskać je może byle co, ale powiecie tak tylko wtedy, gdy Sandbox Love po prostu nie słyszeliście. A powinniście, no, kurczę, stary, zwróć uwagę na te dzwonki.

Momenty typu „raz, dwa, trzy, teraz brzmimy poważniej” są jakby w cieniu tych radosnych, pewnie ze względu na to, że są oklepanym patentem, ale i tak się bronią – muzycy postawili na melodie łatwe do wychwycenia, trudne do zapamiętania, ale jednak nie takie, które znikają w niebycie pamięci (pozdro pan komentator) – po prostu dobre. Nie, że genialne, fantastyczne i specjalnie odkrywcze, ale na pewno w jakiś sposób ujmujące i pasujące takiemu odbiorcy, jak ja.

No i cały materiał, począwszy od Post-Cards, przez mocny – ale nie najmocniejszy na płycie, jak mogłoby się wydawać po recenzjach Silent Balletu – Congratulate You, Where?, do samego końca jest zbudowany tak, że nawet jeśli utwór nie porywa całą swoją długością, to przynajmniej ma momenty. Album jest więc bezusterkowy, dobrze wyprodukowany, niezaskakujący, ale z całą pewnością warty twojej uwagi. Niech się tak stanie.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Animal Collective: Fall Be Kind (EP)

Rok dzieli się na cztery pory. Pierwsza jego połowa to zazwyczaj czas płyt radosnych, druga - stawiających na smutek. W pierwszej pojawia się więcej hitów, w drugiej - piosenek pięknych, smutnych, ballad. Oczywiście nie jest to regułą i oczywiście bywa też zupełnie odwrotnie. Zależy od roku. Ale na potrzeby tego wstępu przyjąłem takie założenie, bo jakieś przyjąć musiałem. Sorry.

Poza wymienionymi połowami, rok ma jeszcze dwie pory, zaliczające się do obu połówek, ale jednocześnie będące trochę obok. Końcówka roku to czas, gdy redaktorzy muzyczni portali, blogów, gazet, radiostacji i programów telewizyjnych zaczynają układać listy roczne. Najlepsze płyty, najlepsze albumy, etc. Początek roku to z kolei okres, gdy wszyscy dowiadują się - najczęściej z list innych redaktorów innych portali, gazet, blogów, radiostacji i programów muzycznych - o płytach, których nie uwzględnili i bardzo tego żałują.

W roku 2009 jego końcówka zamieniła się z początkiem 2010, wraz z tradycyjną epką Animali, którą Panda i Avey zwykli wydawać wkrótce po swoim longplayu (nomen omen - też na owej liście jest).

Bo tu wszystko jest piękne. Cudowne Graze wyłania się jak promienie ostatniego słońca o poranku zza drzew ze złotymi liśćmi. Chwilę później leniwy głos oznajmia nie spiesz się, to nasz poranek, by za chwilę w dość jednak sielankowej scenerii muzycznej uspokojać siebie samego, że generalnie to wszystko jest ok, chociaż podświadomie wiemy, że nie jest. Wspaniale, nie?

Ok, o ile jakoś tam nieudolnie opisałem Graze, to z What Would I Want? Sky mi się nie uda. Piękno walące po uszach i ryjące niejeden mózg, połączone z perfekcją od strony czysto muzycznej, technicznej itd. Cisną mi się na usta różne powiedzonka mające oddawać jakikolwiek geniusz. Każde jest za słabe. Gra głosów w tym dziele, ilość warstw przeróżnych dźwięków... amazing. Zresztą, co ja będę mówił, sami posłuchajcie i niechaj Was prześladuje powtarzany w kółko tytuł utworu przewijający się w tle oraz geniusz zaśpiewu old glasses clinking. A jeśli Was nie będzie prześladował, to spoko. Nie mamy o czym rozmawiać.

Relatywnie krótkie, acz wymowne Bleeding opiera się na dialogu dwóch głosów. W warstwie lirycznej jest to rzecz bardzo prosta, o czym przekonuje szczególnie I swore/ Good friend / I feel/ Shameful. W zestawieniu jednak z powolnym, pełnym bólu podkładem i rozłożone na dwa głosy stanowi 3:28 sekund, w których słuchacz skłania się do nagłej pokuty. Przytłaczające.

On A Higway to bardzo mocna rzecz. Przemyślenia kierowcy jadącego autostradą. Mija długi czas, dopada go zmęczenie. Coraz bardziej mu tęskno. Przedstawione są chyba wszystkie możliwe problemy takiego człowieka: od nagłej potrzeby fizjologicznej po samotność, kwitowane ostatecznie I can't wait / to find home. Naprawdę mocne.

Ostatnie dziełko Animali z tej epki, I Think I Can to trochę jakby połączenie wszystkich poprzednich utworów. 7 minut i 10 sekund, podczas których dzieje się. I dzieje się naprawdę wiele: tradycyjne już zabawy z wokalem, podlegająca nieustannym zmianom warstwa muzyczna, przemiany klimatów, a przede wszystkim cudwone klawisze spinające to w całość. Trzyma poziom.

Nagły koniec tego mini albumu przychodzi stanowczo zbyt wcześnie i w zasadzie nie mam pomysłu na zamknięcie tej niby recenzji czymś, co by Cię, Czytelniku, przekonało, że warto. Ten jeden pomysł zawiera dwa słowa i one w zasadzie mówią wszystko, co chciałbym Ci powiedzieć. Więcej nie jestem w stanie.

Animal Collective.

sobota, 5 grudnia 2009

Everything is Made in China: Automatic Movements

Co by nie mówić, prawda jest taka, że wszystko bierzemy z Zachodu, niezależnie o jakiej mówimy dziedzinie. To samo dotyczy muzyki. Spójrzcie na swoją półkę z płytami, na folder z muzyką, czy na profil last.fm. Znajdziecie tam wykonawców ze Stanów, Wielkiej Brytanii, Francji, Skandynawii i wielu innych państw uważanych za zachodnie. Rzadko się zdarza natrafić na zespoły z tzw. wschodniej strony, która muzycznie kojarzy nam się co najwyżej z tryumfatorami Eurowizji, takimi jak np. Rusłana, czy Alexander Rybak (reprezentował Norwegię, ale jest Białorusinem). Na szczęście ten konkurs nie jest żadnym muzycznym wyznacznikiem i tak jak na zachodzie, po drugiej stronie globu też może powstawać dobra muzyka. Najlepszym tego przykładem jest rosyjski zespół Everything is Made in China.

Usłyszałem o nich przy okazji obecnie odbywającej się polskiej trasy koncertowej. Niecodziennie do nas wpada zagraniczny zespół na aż tak długi tour, więc zainteresować się wypadało, tym bardziej, że z opisu pasowało do mojego gustu. Na szczęście tag 'indie' okazał się takim w stylu nie wiesz jak otagować zespół? pierdolnij indie! i Rosjanie mają więcej wspólnego z chłodną post-rockową muzyką, niż z brytyjską młodą falą.

Słychać u nich mieszankę Radiohead z Mogwai, a wokal Fiedorowa brzmi jak połączenie Jón Þór Birgissona z Thomem Yorke, co uświadomiło mi, że w obecnych czasach nie ma żadnego znaczenia z jakiego państwa, czy regionu pochodzi muzyk. Wszystko brzmi tak samo, dzieli się na gatunki i podgatunki, ale ostatnio nawet te granice się zacierają. Nazwa zespołu dobrze to obrazuje, wszystko jest wyprodukowane w Chinach. Wiadomo, że współczesnej muzyki nie produkują małe chińskie rączki, ale rozumiecie o co chodzi. Muzyka także stała się globalna, nie ważna czy tworzysz w Rosji, Hiszpanii, czy w Australii, prawdopodobnie Twoja muzyka będzie brzmiała tak samo, jak ta tworzona przez muzyka z innego kraju. Nie jestem muzykologiem, więc mogę się mylić, bo nie znam całej historii muzyki, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że każdy kraj, czy region posiadał swoją charakterystyczną muzykę oraz folklor, a obecnie nic takiego nie istnieje. Piszę o tym, ponieważ mimo tego, że płyta moskiewskiego zespołu jest nagrana na wysokim poziomie, nie prezentuje nic nowego dla człowieka słuchającego zachodniej muzyki. A szkoda, bo otworzenie furtki z rosyjskimi muzykami powinno mi dać możliwość poznania czegoś nowego, a po usłyszeniu znanej mieszanki w rosyjskim wykonaniu wiem, że nie ma sensu zagłębiać się w ten rynek. A przecież jeszcze istnieją takie miejsca, jak np. Islandia, z której wciąż poznaję nowe niepowtarzalne projekty muzyczne spotykane tylko na tej wyspie. Ale to niestety wyjątek, a jeżeli ktoś korzysta z folkoru, to jest np. Amerykaninem, jak Zach Condon i w swoim projekcie o nazwie Beirut wykorzystuje motywy bałkańskie. To na pewno jakiś plus współczesnego świata, ponieważ pewnie 100 lat temu by nie miał możliwości poznania tej kultury tak dokładnie jak teraz, ale szkoda, że we współczesnym świecie mało kto pamięta o historycznych korzeniach swojej ludowej muzyki.

Cały ten bezsensowny wywód powstał dlatego, że po prostu szkoda mi tego recenzowanego zespołu. Nagrali dobrą płytę, zagrali w Szczecinie świetny koncert, który zaskoczył chyba wszystkich, zaczynając od publiczności, kończąc na samym zespole. Dodatkiem do tego wszystkiego były ciekawe wizualizacje filmowe dodającego klimatu piosenkom. Słuchając albumu w autobusie pomyślałem sobie, że świetnie tutaj się nadaje, gdy człowiek gapi się w okno i obserwuje trwające za nim życie. A na koncercie to się potwierdziło, gdy na ekranie ujrzałem przemieszczającą się kamerę po miejskich ulicach. Pojawiały się też zupełnie inne obrazy, a niektóre doprowadzały nawet do hipnozy, dzięki którym skupiało się tylko na muzyce i obrazie. Jednak te wszystkie pozytywne zabiegi mogą się okazać za słabe, żeby zabłysnąć po za granicami swojego kraju. Trasa po Polsce może ich tutaj wypromować, bo rzadko się zdarza usłyszeć tak dobry zespół, za tak niską cenę, ale w innych krajach, gdzie koncertów jest więcej, a zespoły bardziej znane, przebić będzie się trudno, tym bardziej, że tam podobnie brzmiących jest wielu. To nie jest problem tylko Eimic bo parę polskich wykonawców też próbowało szczęście zagranicą, ale najwyżej były krótko świecącą gwiazdką i szybko gasły. Więc jeżeli macie jeszcze taką możliwość, a obok waszego miejsca zamieszkania będzie występował ten tercet ze wschodniej granicy, to spróbujcie wpaść na ich koncert, bo być może ich gwiazda niedługo zgaśnie i jest to ostatnia szansa, żeby ich ujrzeć. Ale może też istnieć optymistyczne zakończenie i za jakiś czas nas odwiedzą jako symbol wschodnioeuropejskiego post-rocka. Ale cena biletu na pewno będzie wyższa.