sobota, 25 września 2010

Brodka: Granda

Smak gorzki:

Nie widzę związku pomiędzy słuchaniem „nowej Brodki” a rockizmem, to jest: nie słucham „nowej Brodki”, bo super, że się zmieniła i nie jest „starą Brodką”. W ogóle, nie ma „starej” i „nowej” Brodki – jest dziewczyna, która od dłuższego czasu błyszczała potencjałem, stworzyła między innymi bardzo dobre, świetnie „opowiedziane” Miał być ślub i teraz naturalnie się rozwinęła.

Gdybyśmy (ja, ty, reszta redakcji) nie traktowali muzyki popularnej poważnie, bylibyśmy jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Albo, co najmniej, jak połowa społeczności Lasta, która odbiera Grandę jako „przejście na jasną stronę mocy”, albo coś jeszcze gorszego. Fakt, że Monika po cichu zmieniła grupę docelową z „nich” na „nas” jest – no właśnie – faktem, ale zupełnie nieistotnym. Bo Granda jest solidna. Nie „solidna jak na Brodkę”, nie „solidna jak na Polskę”, bo nie mamy po dziesięć lat, jest solidna po prostu.

Smak kwaśny:

Naturalnie, do czasu singla, album mało kogo obchodził. Sam singiel podzielił odbiorców na tych, którzy postanowili być tak fajni, żeby polubić W pięciu smakach i na tych, którzy byli za fajni, żeby polubić W pięciu smakach. Nie starczyło mi niezależności, żeby ustawić się w opozycji i łyknąłem wszystkie Pięć smaków siejąc mały hajp i odpierając zarzuty o rockizmie właśnie.

Bo plusem nie było samo to, że w Monice słychać Yeasayery, Panda Beary – a to, jak je słychać. Refren, dajmy na to, przykleił się do mnie na długo i tak samo – jak myślę – przykleiłby się, gdyby był inaczej zaaranżowany. A że brzmi jak, nie wiem, polska odpowiedź na freak folk? Ojej, jakie to smutne, że istnieją w Polsce producenci, którzy sztosowe hooki potrafią przystroić w rzeczy na świecie aktualne. Za jakiś czas Brodka mogłaby być chillwave'em, chciałbym zobaczyć reakcje, ale ja nie o tym.

I tak, słuchanie o Smakach jako mesjaszach nie-tandetnego, ambitnego – i jeszcze parę określeń – polskiego popu zmęczyło mnie jeszcze w dzień premiery, ale zasadniczo tego typu odbiór był możliwy do przewidzenia. Wolę pozostać przy tym, że to mocny, jeszcze raz: świetnie wyprodukowany, prawie-że-polski-singiel-roku („prawie że” singiel roku, nie: „prawie że” polski). Oraz najlepszy utwór na krążku.

Smak słodki:

Ale to jeszcze nie wszystko, bo: to początek wschód słońc / i drżenie w kącikach ust / wielkie oczy ma strach / palcem pogrożę mu brzmi jak wiraszkowe: może zechcesz na piechotę / w nasze ulubione miejsca..., a dzieje się w ślicznej miniaturce Kropki kreski. Wcześniej, w K.O., Monika wypowiada najlepsze „r” w karierze (zgraja psów) i tekstowo penetruje tereny Fight Clubu, a w Saute liryki-erotyki stroi w niewymuszenie ładny easy-listening. Mało?

Smak ostry:

Swoich faworytów można jednak szukać już na samym początku. Po świetnej, folk-kwaśnej Szysze, atakuje nas tytułowa Granda, znana już wcześniej, zresztą – ale po angielsku. Dla nie polubię cię / jak powiedzieć prościej? / zbliżysz się o krok / porachuję kości warto posłuchać wersji polskiej: tak stanowczej Moniki nie ma na płycie już nigdy później.

Przez pierwsze trzy utwory, w ogóle, mamy do czynienia z albumem na listę roczną. Skądś-już-to-znam-riff Grandy i chwytliwe refreny Szyszy i Krzyżówki dnia to popisy piosenkopisarskie, które na wejściu tworzą bagaż punktowy, a ten – z racji tego, że płyta trwa niewiele ponad pół godziny – nie zdąży się już specjalnie ulotnić. 

Smak słony:

Co nie znaczy, że nie ma momentów nieznacznie odstających. Hejnał, co z tego, że względnie fajny, jest bezużyteczny. Nic nie pamiętam również z Bez Tytułu,  a ostatni utwór, Excipit, poświęca trochę czasu, zanim się do niego przekona, ale:

W pięciu smakach Brodka tapla się i wytaplała spójną, bardzo dobrą płytę. Wytaplała sobie też, a może przede wszystkim, rzeszę ludzi – w tym mnie – którzy czekają na następny krok wciąż przecież młodej, więc poszukującej, wokalistki. Okładka też mi się podoba, tylko trochę mniej niż strój, w którym Monika występowała na OWF-ie.

piątek, 24 września 2010

Band of Horses: Infinite Arms

Sprawa wygląda tak: kiedy słucham tej płyty jest nawet przyjemnie. Nie w ten sposób, oczywiście, jednak gdzieś tam w głowie są poruszane jakieś ośrodki przyjemności. To coś jak ze wspomnieniami. Kiedy myśli się o zeszłorocznych udanych wakacjach odczuwa się tą wewnętrzną przyjemność. Albo kiedy jemy coś smacznego, wtedy naprawdę może być przyjemnie. Albo jak z jesienią sprzed lat – spacery po parku, podrzucane w górę kupy ognistoczerwonych i złotych liści – wiadomo, że było przyjemnie, jednak tak jakoś niewyraźnie, nie wiadomo czy to było pięć lat temu, czy siedem i czy w tym roku będzie równie dobrze jak niegdyś.

Cóż, takie mieszane mam odczucia, kiedy słucham tej płyty. Tak naprawdę Infinity Arms nie odbiega daleko od tego co zwykło się nazywać indie-popem, czy indie-rockiem. Pobrzmiewa w tym wszystkim coś z folku i te tak ostatnio bardzo modne harmonijnie wkomponowane wokale. Słychać również jakiś rodzaj wzruszenia, wzbudza to to jakąś tęsknotę za czymś, czego sobie nie uświadamiamy i mówiąc wprost – miejscami jest najzwyczajniej ckliwe. Kilka utworów może wprowadzać lekką zmyłę, bo nie są w typowym bandofhorsesowym balladowym stylu, ale to tylko dwa lub trzy kawałki i następuje powrót do sprawdzonej formuły.

Podsumowywując – Band of Horses smęcą na tyle przyjemnie, że ma się ochotę posłuchać do końca, ale nie na tyle, aby pamiętać o nich przez dłuższy czas. Może nie będę oryginalny, jednak zgodzę się z wieloma opiniami z Ynternetu – poprzednie wydawnictwa naprawdę były lepsze. A jeśli mam być już bardzo szczery, to gdybym chciał powracać w przyszłości do czegoś „w tym stylu”, to powróciłbym raczej do Parachutes Coldplay.

wtorek, 21 września 2010

Coma: Symfonicznie

Ostro, rokendrolowo, "z jajem". I na dodatek symfonicznie. Coma nawiązuje w ten sposób do klasyków gatunku - m.in. zespołu Metallica. Najważniejsze wydarzenie muzyczne 2010 roku w Polsce. A może i w Europie.

Gdy pierwszy raz usłyszałem muzykę zespołu (a było to w czasach, gdy często oglądałem program stacji muzycznej Viva na TVN-nie) zrozumiałem, że prawdziwy ROCK nie umarł. Że porywający tłumy liderzy w rodzaju Ryszarda Ridlera cały czas mogą objawiać słuchaczom swój geniusz. Piotr Rogucki, bo to o nim - jako kontynuatorze chlubnej tradycji rockowych-półbogów mowa - to talent na miarę Chopina.

Profanuję? Ależ skąd. Może gdyby nie było tej płyty niektórzy "plastikowi" głucholce mogliby uznać moje słowa za nonsens. Jednak wraz z wydaniem albumu "Symfonicznie" członkowie Comy pokazują, że ich muzyka potrafi trafiać zarówno do młodych, poszukujących odbiorców, jak i osób starszych, koneserów muzyki, łasych na obdarowywanie ich uszu cudownymi smyczkowymi pasażami dźwięków.

Dlaczego ta płyta jest idealna? Łączy wszystko co najlepsze w polskiej muzyce. Znakomita tradycja polskich symfonistów (że przypomnę tylko Szostakowicza czy Gershwina) spotyka się tu z manifestami rockowymi, wywodzącymi się jeszcze z pamiętnego Woodstocku 1983. Piotr Rogucki kontestujący zastaną smutną rzeczywistość (brudne akademiki, brzydkie dziewczyny w nich, gaszenie palącego się oleju wodą z kranu) na tle ekstatycznych pasaży fortepianu. Partie gitarowe połączone z liniami melodycznymi puzonów. Delikatny, zwiewny, szepczący bas uwydatniony przez leciutkie muśnięcia smyczka. Cisza... I te teksty... Niezapomniane przeżycie, katharsis...

Płytę mogę polecić dosłownie KAŻDEMU.

No dobra. Koniec żartów. Zestawienie słów "Coma" oraz "Symfonicznie" mówi jednak wszystko.

niedziela, 19 września 2010

Cieślak i Księżniczki: Cieślak i Księżniczki

Prawdopodobnie w życiu każdego człowieka był taki czas, taki okres, gdy gitara akustyczna wzruszała zawsze, o ile towarzyszyło jej odpowiednie jęczenie. Niektórzy w ten sposób muzycznie się wychowywali, stąd zapewne sukces takich - słabych przecież - utworów jak choćby myslovitzowe Chciałbym umrzeć z miłości czy Wieża melancholii: piosenek nie mających zbyt wiele do zaoferowania poza kilkoma dźwiękami i smętem wokalisty. Tak, to jest pora, by każdy z nas uderzył się w pierś: słuchaliśmy złej muzyki, mamo, bo znajdowaliśmy w niej właśnie odzwierciedlenie swojej - mniejszej lub większej - wrażliwości. Kluczem była tam melancholia, a nie muzyka.

Czasy te jednak w moim przypadku minęły i już raczej nie siedzę wieczorami przed monitorem słuchając Rojka, który znowu udowodni mi, że świat jest do niczego. Wiem to bez Rojka, niepotrzebuję jego infantylnego smutku zamkniętego w płytach zarobkowej formacji. Liczne akustyczne formy muzycznej ekspresji coraz częściej żenują niż głaszczą ucho - teraz na odbiór muzycznego dzieła nie wpływa już w tak znaczącym stopniu nastrój słuchacza, a raczej nastrój artysty i jego zdolność do oddania tego stanu duszy czy - jak kto woli - psychiki w formie dźwiękowej. Wymagania są coraz wyższe, teraz już trzeba mieć ogromną charyzmę, by sprawić, że cokolwiek będzie mnie obchodził projekt, w którym z założenia ma być akustycznie. Rekordy są śrubowane, poprzeczka wieszana coraz wyżej: naturalna kolej rzeczy, naturalny rozwój ucha i wrażliwości. Zbyt wiele słyszałem już chyba, by wzruszył mnie kolega z gitarą; zbyt wiele słyszałem, by słuchać kolegów innych ludzi. To jest czas dla prawdziwych artystów.

I tu gdzieś właśnie pojawia się info o nowym projekcie Macieja Cieślaka. Kim jest Maciej Cieślak tłumaczyć raczej nikomu nie trzeba - ale jakby jednak, to rzucę tylko nazwami Ścianka, Lenny Valentino i Kings Of Caramel, czyli spora część tego, co w zakończonej niedawno dekadzie świeciło niewyobrażalnym, nie tylko jak na polskie warunki, złotem. I otóż - nie waham się rzec - geniusz ten nagle zapowiada, że będzie akustycznie, że będą skrzypce, że będzie gitara. Z jednej strony jego niebywały talent każe krzyczeć TAK, NA TO CZEKALIŚMY; z drugiej wyuoczona rezerwa do pykania na akustyku wciąż powtarza: keep chłodny łeb, bo się zawiedziesz i nic nie będzie takie samo.

Co wynika z tej konfrontacji? Tradycyjne dla Cieślakowych projektów doskonałe otwarcie w postaci motywu gitary w Intro już zapowiada: odłóż wszelkie uprzedzenia, to jest czas na wielkie dzieło. Równie dobre Get On Plane mówi to, co wiemy - że Maciek generalnie wokalistą nie jest, ale że nie przeszkadza to w niczym dosłownie. Brzmiące jak The Beatles The Man And His Happy Life znamy już od jakiegoś czasu; No Love Anywhere czy No Fake Enough pokazuje wzorcowe kompozycje partii gitar(y), a całość albumu to nie tylko smyczki głaszczące ucho, ale wręcz będące smaczkiem i wzorcem dla tych, co by chcieli wykorzystywać je w swej twórczości.

Generalnie więc nie ma zaskoczenia: Cieślak znów to zrobił. I choć nie jest to płyta roku, nie jest to pewnie nawet płyta na tegoroczne podium, to jest to prawdziwe dziełko. Warto je mieć, warto je pielęgnować, warto je przeżywać tak, jak się potrafi. Wrażliwość zamknięta w struktury dźwiękowe - oto, czego szukam w muzyce. Albo myślę, że właśnie tego szukam, gdy słucham Cieślaka i Księżniczek. Tak czy inaczej - jest dobrze.

niedziela, 12 września 2010

Röyksopp: Senior

Podsumowując recenzję Juniora obstawiałem, że Senior będzie powrotem do mrocznych klimatów i tak się stało. Wręcz tego oczekiwałem, ale minął rok, w którym obaj panowie się obijali, a dokładniej zbijali majątek na poprzednim krążku, a mi się znowu w głowie poprzestawiało. Teraz bym chciał dostać masę piosenek w klimacie Happy Up Here, które by mnie oszukiwały i wmawiały, że słońce wciąż nas kocha i nie zamierza nas po raz kolejny zdradzić z południową półkulą ziemi. Niestety już okładka wybija nam z głowy te marzenia. Ukazuje nam jak za kilka dni będzie wyglądała godzina 15. Będzie ciemno,a bez latarni nie rozpoznasz przechodnia idącego na przeciwko Ciebie.

And The Forest Bean To Sing nie rozwiewa tych skojarzeń, a wręcz je utwierdza. Elektroniczne intro ze skrzypcami i już wiadomo czego można się spodziewać dalej. Następnie pojawia się pierwsze i chyba jedyne nawiązanie do poprzednika. Tricky Two to po prostu młodsza siostra Tricky Tricky. Dłuższa o dwie minuty, ale w melodii słychać powiązania genetyczne. Co najważniejsze, nie  usłyszymy tu Drejer Andersson. To jest wizytówka tej płyty, brak wokali. Niektórzy uwielbiają instrumentalne utwory i  rzeczywiście czasami jest to fajne, jednak mi brakuje na tej płycie świetnych głosów skandynawskich wokalistek. Junior posiadał dwa instrumentale w postaci Röyksopp Forever i Silver Cruiser które się świetnie wkomponowały w resztę materiału. Jednak tu dostajemy aż dziewięć takich utworów i czasami mi brakuje wokali. 

Zima to często trudny okres w życiu człowieka. Depresja i myśli samobójcze to częste tematy o tej porze roku, tym bardziej w skandynawskich krajach, gdzie domy są od siebie oddalone i gdy zasypie, to nie ma do kogo otworzyć buzi. Pewnie stąd pomysł na The AlcoholicThe Drug, bo obie używki mogą  pomóc w walce z depresją, ale mogą też prowadzić do uzależnień. Perspektywa mało pocieszająca, ale ćwierkanie w Alkoholiźmie daje nutkę nadziei i przypomina, że wiosna przecież wróci. Narkotyk za to wciąż wydaje mi się najlepszym utworem na płycie. Może to efekt  pierwszego utworu, bo w końcu to singiel, a może faktycznie jest dobry. Chociaż właściwości narkotycznych nie posiada, bo nie uzależnia. 

Cofnijmy się na moment, bo ominąłem jeden utwór. Senior Living  zaczyna się starą zdartą płytą winylową i płynnie przechodzi do gitary Gilmoura. Może skojarzenie nie do końca zgodne z prawdą, ale na pewno przyjemne i stawia tę piosenkę w dobrym świetle. Zdecydowanie czołówka na tej płycie i może jest nawet lepsza od singla. Słychać też tu przez moment chórek, co mnie bardzo cieszy. Na krążku znalazło się nawet trochę miejsca dla dzikiego zachodu. Forsaken Cowboy, bo o tej piosence mowa, oferuje nam trochę akustycznej gitary i po raz kolejny głosy w tle. Więc jednak jakieś głosy ludzkie tutaj są. Optymizmu jednak wciąż nie ma, bo raczej nikt nie chce być opuszczony, a ja przed oczami mam Lucky Lucka którego już nikt nie chce oglądać.

The Fear przynosi mi na myśl teledysk do What Else Is There?. Latające puste domy i te sprawy. To jednak tylko luźne skojarzenie, bo klimat nie ten, a o strachu nie ma nawet co mówić. Przynajmniej w warunkach domowych, a nie mam ochoty sprawdzać, jakby zabrzmiała w nocnej puszczy. Chociaż duet może to sugerować utworem Coming Home. Przebiegłeś się po ciemnym lesie, żaden wilk Cię nie zagryzł i teraz na jego skraju widzisz wschód słońca, podwyższone ciśnienie spada i z pomocą tego utworu możesz odetchnąć z ulgą.

Droga jest długa, a wraz z piosenką o takim samym tytule docieramy do końca płyty. Jest to album zupełnie inny od poprzednich, instrumentalny, skupiony na klimacie. Ma swoje wady i zalety, jak to w muzyce już bywa. Obecnie jeszcze mamy lato, coraz częściej chłodne i deszczowe, ale słońce czasami o poranku nas wita. Mam nadzieję, że będzie częściej, niż deszczowe chmury. Próbuję maksymalnie wydłużyć sobie tę porę roku, więc od takich płyt trzymam się z daleka. Senior obecnie ląduje na półce, a jak przyjdzie jesienny listopad lub zimowy grudzień i na słońce nie będę miał co liczyć, to powrócę do tego albumu.

piątek, 3 września 2010

Dungen: Skit I Allt

Dungen to ciekawy przypadek. Dokonania tego zespołu można porównać do wspinaczki na najwyższy szczyt świata. Zaczynali skromnie, od małych pagórków, ale z każdym nowym wydawnictwem ich stopy stawały na coraz wyższym wzniesieniu.  Swój Mount Everest osiągnęli przy czwartej płycie. Ta Det Lugnt jest  fenomenalnym albumem, docenionym przez krytyków i uznawanym za jeden z najlepszych w minionej dekadzie. Niestety szczyt na pograniczu Chin i Nepalu jest tym najwyższym i wyżej stanąć już nie można. Tak samo jest z tym zespołem i jeżeli Tio Bitar i 4 uznamy za ich Mont Blanc i Kilimandżaro, to Skit I Allt porównamy co najwyżej do Rys.

Stojąc na czubku Tatr, z pewnością ujrzymy wspaniałe widoki, a przeżycia też będą niezapomniane. Jednak jeżeli człowiek już wcześniej był na Mount Evereście, to tutaj może poczuć spore rozczarowanie. Takie samo jak ja, gdy usłyszałem nowe wydawnictwo Dungen. Niby znane i lubiane dźwięki, ale jednak już nie zachwycają i bardziej zwraca się uwagę na chłodny wiatr, niż na otaczające nas pejzaże. Można by było mi zarzucić, ze po czterech przesłuchaniach nie powinno się oceniać płyty. W niektórych przypadkach mógłbym przyznać rację, ale nie tu. Ta Det Lugnt pokochałem od pierwszego przesłuchania, teraz po czterech nie zapamiętałem żadnego dźwięku. Jedyne co zwróciło moją uwagę, to małe novum, w postaci męsko - damskiego duetu w utworze Brallor. To wszystko. Reszta to stare granie, tylko różnica jest dokładnie taka sama, jak między Rysami a Mount Everestem. Teraz stoją 6000 metrów niżej.   

Z jednej strony trudno wymagać, żeby zespół inspirujący się najlepszymi dokonaniami psychodelicznego rocka zaczął czerpać garściami z nowej muzyki, z drugiej martwi to, że powoli stają się swoją marną podróbką. Pokazali raz, że potrafią sięgnąć nieba, więc czemu nie mieli by tego powtórzyć po raz drugi? Czas pokaże czy będą schodzić coraz niżej, aż zrównają się z poziomem morza, czy jednak obrócą się na stopie i znów zaczną wspinać się ku górze. Jednak na zdobycie wszystkich ośmiotysięczników już nie mają szans, a najbliżej tego byli Beatlesi, którym do całej puli zabrakło jednej płyty.  

czwartek, 2 września 2010

Forest City Lovers: Carriage

Na pewno każdy z nas miał kiedyś w rękach książkę, która nie była zbyt ciekawa, ale nie była też aż tak nudna, by ją odłożyć. Nie mamy nawet nadziei na nagły zwrot akcji, który wydarzyłby się na następnej stronie, czy może w następnym rozdziale. Wiemy, że nic się nie może stać. Carriage są właśnie jak taka opowieść. Niby nie wiadomo co kryje okładka, ale po przesłuchaniu kilku pierwszych taktów wiemy czego można się spodziewać.

A czego można się spodziewać? Nieinwazyjnego śpiewu przy akompaniamencie gitar, skrzypiec i perkusji. Dużo się dzieje, aranżacje są dopracowane, często wyraźnie zaznaczony rytm zauważalnie przełamuje strukturę piosenki, ale nie na tyle, żeby mogło to w jakiś sposób bardziej zainteresować i podziałać na wyobraźnię. Jest kilka utworów nadających się do radia (np. Minneapolis), jest kilka bardziej smutnych, jednak zdecydowanie więcej jest tych pogodnych i podnoszących na duchu (np. Oh the Wolves! (Ou es Ma Soeur?)). Jednak możecie mi wierzyć na słowo – po kilkukrotnym przesłuchaniu mogę z całą odpowiedzialnością napisać, że płyta jest mdła i jednorazowa.

Zresztą, pasuje tutaj fragment notki wydawniczej pewnej książki: „Jest to powieść z wartką wielowątkową fabułą, gdzie króluje przyjaźń i miłość…” Cóż, taka to właśnie płyta: włączysz, przeleci i to wszystko. Niczego nie zapamiętasz. Kiedy posłuchasz za kilka tygodni, nawet nie zdasz sobie sprawy z tego, że już jej słuchałeś.