czwartek, 31 marca 2011

Nerwowe Wakacje: Polish Rock

OCENA: 10
Nerwowo przebieraliśmy nogami i czekaliśmy jak na wakacje. I oto jest, oto gra Polish Rock, czyli najbardziej wyczekiwana płyta na polskim rynku od - przynajmniej - Terroromansu, jednak Terroromans zjadająca już w przedbiegach. I to nie tak, że nie lubimy Much, bo lubimy, a debiut to nawet bardzo, o czym mogliście czytać ponad rok temu w naszym - przyznaję - niepełnym podsumowaniu dekady (jak bardzo jest ono niepełne świadczy choćby nieobecność skądinąd znanej czytelnikom tej recenzji Oli i jej strachu przed snem, a to nie wyjątek).

czwartek, 17 marca 2011

Plum: Hoax

Napisałem niedawno, że takiej muzyki jest coraz mniej. Pomyłki nie są niczym miłym, ale w tym wypadku cieszę się, że moje ponure wieszczenia o końcu muzyki z przytupem nie stają się rzeczywistością. Oczywiście wiadomo, że w gitarowej muzyce pływa mnóstwo gówna i szukając czegoś fajnego można się zatopić po uszy w jakimś nic nie znaczącym i pozostawiającym niesmak szlamie. Dlatego też z nieskrywaną przyjemnością ośmielam się przedstawić płytę Hoax.

wtorek, 15 marca 2011

Koncert Shiny Beats w Gdańsku (01.04.2011)

Są tacy, którym ta impreza i tak się nie spodoba. Tacy, dla których bity będą zbyt mocne, wokale za bardzo przesterowane, a lasery za bardzo dające po oczach. Dla nich gramy!

SHINY BEATS to nie do końca jeszcze poznane zjawisko fizyczne, fascynujące świat współczesnej nauki. Wszystko zaczęło się od artykułu w prestiżowym magazynie Nature, dokumentującym wieloletnią pracę skandynawskich badaczy, którzy odkryli związek światła i muzyki. Naukowcom z Neon Harvest Company udało się doprowadzić do przekształcenia wiązki światła w falę dźwiękową, o zadziwiających właściwościach fizycznych i chemicznych. Efektem eksperymentu są tzw. Shiny Beats. www.myspace.com/theshinybeats

poniedziałek, 14 marca 2011

Jacob 2-2: Cabazon EP

Każda z osób – nazywanych umownie znajomymi naczelnego – czytających bloga regularnie, wie – a jeśli nie wie, to rozjaśnię sytuację – że niejaki Piąty Bitels to także Trzeci z Boards of Canada, a Music Has the Rights to Children to możliwie jak najbardziej ścisła czołówka jego płyt w ogóle.

Spotykamy się już nawet nie „trzynaście lat po Music”, ale rok po tym, jak łykaliśmy każdy możliwy chillwave jak pelikany – jednak na ścieżce obok, po której po kilka kroków postawili Samps i Body Language. Gdzieś na tej trasie (na tra-wie i kwa-sie) Jacob 2-2, nieznany nawet jego twórcom projekt z Brooklynu, wydaje EP-kę – jak się okazuje, drugą już – i miesza.

niedziela, 13 marca 2011

Yuck: Yuck

Trudno nie zauważyć obecnej mody na amerykańskie niezal-rockowe granie z lat dziewięćdziesiątych. Zespoły z tamtego okresu reaktywują się, ruszają w trasę, po latach ponownie zostają headlinerami największych festiwali i nagrywają nowe płyty. Warto dodać, że w większości świeży materiał jest na równie wysokim poziomie, co ten sprzed piętnastu lat. Nie mogło to umknąć młodym muzykom i oto przed wami jeden z takich przykładów.

Nie wiem, czy zespół Yuck przypadkowo wcelował się w tę modę, czy wszystko zostało zaplanowane, ale na pewno był to strzał w dziesiątkę. Na płycie udowadniają, że grać umieją, a jeśli obecny powrót niezal-rocka można porównać do morskiej fali, to muzycy tego zespołu mają wystarczające umiejętności by niczym dobrzy surferzy wykorzystać ją na swoją korzyść. Co ciekawe, nie są Oni Amerykanami, a Brytyjczykami. Tak więc jeżeli kiedyś The Killers byli nazywani najbardziej brytyjskim zespołem wśród amerykańskich, to teraz mamy na to wyspiarską odpowiedź. Znacznie lepszą, ale to pewnie dlatego, że jankeski indie rock był lepszy od tego z Imperium Brytyjskiego.

Potencjalnie mieli spory obszar, na którym mogli zdobyć fanów, w praktyce mogło jednak nie być tak kolorowo. Bo niby rodzinny kraj oraz całe Stany, ale jak Anglicy zareagują na takie granie? Jeżeli wierzyć Rate Your Music, to popularności w Anglii nie zdobyli, co w sumie nie dziwi. Młodzi ludzie wychowani na Franz Ferdinand, Arctic Monkeys, a następnie ich pochodnych zmieszanych z elektroniką, poza tym co będą brać od swoich braci kolonialistów, jak mają własną znakomitą muzykę. Oczywiście według ich mniemania. 

W USA za to problemem mogło być to, że tam takiej muzyki jest masę i nie oszukujmy się, znacznie lepszej. Bo Yuck nie wprowadza nic innowacyjnego, ani odświeżającego. Odgrywa patenty które zadziałały dwie dekady temu i jeżeli znowu oprzeć się na statystykach RYM, to znowu to działa. W Stanach Zjednoczonych o nich usłyszeli i są zapewne dumni, że Angole tak od nich zgapiają. A, że nic od siebie nie dodają? To dobrze, wyobraźcie sobie jaka by była burza, gdyby dołożyli do tego syntezatory. 

Patrząc po innych polskich serwisach muzycznych, do naszego kraju też dotarła muzyka tego angielskiego zespołu i wszyscy zgodnie twierdzą, że brytyjska adaptacja wyszła dobrze. Pytanie tylko co dalej. Co się stanie, jeżeli niezal-rock znowu przejdzie do lamusa, a następnych płyt Yuck nikt nie będzie chciał słuchać, kwitując to, że tak już się nie gra. Ale to problem na przyszłość, w czasie nieokreślony, więc po co się martwić na zapas. Amerykański indie rock jest tak dobry, że jeszcze latami będziemy go słuchać z uśmiechem na twarzy i tego się trzymajmy.

czwartek, 10 marca 2011

Toro y Moi: Underneath the Pine

Gdy na początku bieżącej dekady pojawił się debiut Toro y Moi, Causers of This, Internet oszalał. Wydawało się niektórym, że oto dwudziestoparoletni kompozytor doszedł do sufitu ram nurtu chillwave i nagrał płytę życia - o poziomie, do jakiego nie będzie w stanie wrócić. Głosy te powtórzyły się, gdy premiera drugiego długograja przedłużała się, by ostatecznie wyjść na światło dziennie dopiero w lutym 2011, a nie - jak było planowane wcześniej - późną jesienią roku poprzedniego.

No i pojawił się problem. Underneath the Pine jest bowiem dowodem, że Chaz Bundick nie jest liderem ruchu chillwave, a zwyczajnie genialnym kompozytorem. Już pierwsze dźwięki prowokacyjnego Intro Chi Chi nas o tym przekonują, by trzymać przez całe około czterdzieści minut trwania następcy Causers.


Toro stawia na kompozycje


Bo chodzi o to, że w muzyce liczy się kompozycja, styl i smak. Liczą się dźwięki - i Underneath the Pine to najlepszy tego dowód. How I Know, największy highlight płyty, w niczym nie ustępuje Blessy, czyli ideałowi kompozycji w ogóle. Gnający bit połączony z dość charakterystycznymi grami wokalnymi rozwijanymi przez ponad cztery minuty idą jednak - bardziej niż było to na poprzedniku - w stronę singla. Efekt? Ripitowanie i nucenie How I Know nieustannie i pewne miejsce utworu wśród pierwszej edycji Single Playera 2011, która już niedługo.

Ale przecież w przypadku Causers nie chodziło jedynie o Blessę, tak i tu nie chodzi "jedynie" o How I Know. Before I'm Done, zaczynająca się od kojarzonej powszechnie z Blur partii gitary przechodzi w rejony hymnowe, szczególnie po refrenie, gdy kolejne warstwy dźwiękowe przeplatają się przemiennie. Mamy też piękne klawisze (Got Blinded), nawiązania do dokonań z debiutu (Divina) czy wreszcie przebojowe single Still Sound i New Beat, a wśród polskiej blogosfery szczególnym uznaniem cieszy się także Go With You.



Toro stawia na produkcję


Chodzi też jednak o produkcję. Underneath the Pine to płyta dopieszczona pod każdym względem. Brzmieniowo często nawiązuje do lat siedemdziesiątych, jak głosi powszechne przekonanie. Jednak pełno tu również innych smaczków, jak choćby zabawa kanałami w Good Hold (polecam sprawdzić na słuchawkach), co bardziej wrażliwych może doprowadzić do zawrotów głowy; nic tu nie trzeszczy, wszystko współgra, wycofując się i pojawiając w odpowiednich momentach. Wokal Chaza (ktoś nazwał chłopięcym) został wpasowany idealnie, stanowiąc kolejny wielki plus krążka. Tu nie ma się do czego przyczepić - można lubić lub nie lubić, ale brzmienie Underneath the Pine zostało dopracowane do perfekcji, co zresztą nie dziwi, do czego nas Toro przyzwyczaił.



Causers of This VS Underneath the Pine


Z niezrozumiałych względów (a może właśnie zrozumiałych? Może właśnie tak bardzo brakuje nam dyskusji o dobrej muzyce, że skupiamy się na takich pierdołach?) rozpoczęła się wielka debata zwolenników "starego Chaza" i "Chaza nowego", zupełnie jakby Bundick kazał nam wybierać. Jeśli lubisz Causers of This, możesz także lubić Underneath the Pine i wcale nie jest to żadna zbrodnia. Oba albumy nie wykluczają się, nie są zintegrowanymi dissami przeciw sobie. Zawierają zwyczajnie różne stylistyki muzyczne, acz z wyraźnym duchem tego samego mistrza, tego samego pędzla muzycznego - to jest Chaza właśnie. Argumenty typu "Underneath nie lubią ci, co przehajpowali Causers" lub "Causers nie lubią ci, którzy wciąż potrzebują gitar, by doznawać" sypią się tu i ówdzie.

Nie dajmy się zwariować. Causers to dzieło genialne i Underneath jest dziełem genialnym. Nie marnujmy czasu na dyskusję, słuchajmy i cieszmy się, że są ludzie tacy jak Chaz, którzy nie stawiają na stylistykę. Stawiają na muzykę, po prostu - jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało.