wtorek, 30 sierpnia 2011

Summer Heart: Never Let Me Go (EP)

OCENA: 6.5
Mam problem. Chciałbym wam zaproponować zapoznanie się z fajną płytą, ale nie wiem co bym mógł o niej napisać. Jak wiadomo, pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury. O chillwave zostało powiedziane już wszystko, więc po co mam powielać. Pogoda, a dokładniej niepogoda była tematem numer jeden tych wakacji, więc też, ile można. Zresztą, nareszcie doczekaliśmy się słońca i widujemy je codziennie. Dlatego też to jest dobry powód, żeby zapoznać się z tą EP-ką.

sobota, 27 sierpnia 2011

Microexpressions: Lie In Wait (EP)

OCENA: 7.5
Okej, może i trochę we mnie Pezeta, bo nie jestem dawno. Nie jestem dawno, gdyż w ostatnim czasie raczej nadrabiałem / odświeżałem klasykę, raczej ogarniałem na jutubie występy live ulubionych artystów (Kylie!) bądź bitwy fristajlowe. Mówiąc krócej: nie jestem dawno, bo i w zasadzie nie miałem o czym pisać.

Ale to też nie jest tak - i oto dowód - że "kiedyś to była muzyka", a dziś co. A dziś jej nie ma? Jest, jest i oto zdradza kolejne swoje oblicze roku 2011, a są to: długie jak równik i gęste jak bigos kompozycje i aranże powstające gdzieś w Polsce, a wypuszczane do całego Internetu i trafiające (niestety) do zbyt niewielu. "Jeszcze nigdy tak niewielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym", mógłby powiedzieć Churchill o Microexpressions - gdyż wciąż zbyt wąskie grono słuchaczy poznało doskonałe wytwory tego duetu.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Almunia: New Moon

OCENA: 7.5
Witajcie w naszej bajce.

Włosi, podobno, robią to lepiej. Robią. Ceccanto i Salvadoriemu – stojącym za Almunią – do włożenia (włoszenia!) się „tak po prostu” pod nubalearyczną szufladkę i do bycia „tak po prostu” muzyką ilustracyjną o wiele za daleko, żeby traktować ich New Moon jako byle chille.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Boom Clap Bachelors: Mellem dine læber (EP)

OCENA: 5.5
Dania główne: Dania. Ja mówię: „Dania”, wy mówicie: „Junior Senior”, a duńscy Boom Clap Bachelors wcale tak nie mówią, bo z Juniorów bliżej im nie do Senior, a do Boys. Nie ma więc ujadania, ani w mordę dania, a jest (za) subtelnie.

I (za) delikatnie. Smyczki, klawisze, gitara akustyczna, grzechotki, programowanie – zaaranżowane jednocześnie – nie tylko nie robią tłoku, ale – przekornie – kreślą pełen spokój, bezpieczeństwo. Przesadzone bezpieczeństwo, zresztą, bo te subtelnie popowe, może spóźnione parę ładnych lat, utwory są równie uroczo easy-listeningowe, co po prostu przeźroczyste.

sobota, 13 sierpnia 2011

OFF Festival 2011: Niedziela


Ostatni dzień festiwalu stał pod znakiem ulewnego deszczu, burzy i błota. Więc pod wieczór spokojnie można było zrobić mini-woodstock. Na szczęście, oprócz pojedynczych wyskoków, żadna większa grupka nie wpadła na ten pomysł. Z powodów atmosferycznych ominął mnie koncert Paris Tetris, bo w strefie gastro miałem miejsce siedzące i miło było obserwować, jak w koło wszyscy muszą się męczyć na stojąco. W sumie to ciekawe, że wszyscy ewakuowali się do namiotu piwnego, a nie do eksperymentalnego. Jak stać, to chyba lepiej na koncercie? Na swoje usprawiedliwienie dodam, że ja tam zasiadłem, gdy świeciło piękne słoneczko. Koncertowo był to dzień przeciętnego popołudnia i bardzo udanego wieczoru. Więc mimo początkowego mojego zrzędzenia, nie zrażajcie się, bo potem będzie się działo. Tak więc, zapraszam na relację z dnia trzeciego.

piątek, 12 sierpnia 2011

OFF Festival 2011: Sobota


Sobota była najbardziej aktywnym dniem pod względem koncertów. Uczestniczyłem aż w dziewięciu z nich, a gdyby nie Polvo przesunięte na 2:40, to byłoby by ich dziesięć. Brak możliwości zobaczenia tej nojsowej grupy było dla mnie największą stratą tegorocznego OFF-a. Wiadomo, sam zespół w końcu pojawił się na scenie, ale nie widziało mi się czekanie do trzeciej nad ranem na rockowy występ. To nie pora na gitary. Ale oprócz tej wpadki organizacyjno-logistycznej reszta dnia minęła pomyślnie, więc możemy już przejść do omawiania sobotnich koncertów.

czwartek, 11 sierpnia 2011

OFF Festival 2011: Piątek


Z festiwalami tak już jest, że praktycznie niemożliwe jest pojawienie się na wszystkich koncertach, które planowało się zobaczyć. Dlatego też lista zespołów, które przegapiłem, jest równie imponująca, jak ta, na której pojawiają się najlepsze koncerty tegorocznej edycji. Wyobrażałem sobie, że maraton rozpocznę od wyśpiewania z The Car is on Fire: sunshine, yeah!, ale z powodów logistycznych w Dolinie Trzech Stawów pojawiłem się dopiero w czasie występu Lecha Janerki. Sobotni koncert Kamp! był w porze śniadaniowej, bo kto daje o 15:00 koncert najlepszego tanecznego zespołu w Polsce? Do tego trwający zaledwie pół godziny. Z grupy, która na dniach wydaje debiutancki album, można chyba wycisnąć więcej? Zdążyłem zaledwie na półtora piosenki i – widząc reakcję publiki – wiem, że straciłem jeden z lepszych tegorocznych koncertów. W niedzielę za to spóźniłem się na Ringo Deathstarr, dlatego za rok będę musiał wybierać się na koncerty wcześniejsze, to być może wtedy zdążę na te, które chcę zobaczyć. W ogóle, w tym roku było mi nie po drodze z polskimi zespołami i trafiłem tylko na Kyst, o czym później. Ale to nie tak, że Polaków nie chciałem słuchać i oglądać, tylko zazwyczaj grali o tych nieszczęsnych, porannych porach. Trudno, zawsze jest szansa, że wpadną do mojego miasta. Dobra, po tym ogólnym wstępie lecimy z relacjami z poszczególnych dni. Zaczynamy oczywiście od piątku.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Gang Gang Dance: Eye Contact

OCENA: 8.5
Ciężkie zadanie ma recenzent tego albumu, bo - przystępując do opisu czegoś tak kreatywnego - wypadałoby się popisać kreatywnością. Tymczasem wciąż nieustalone pozostaje czy po Gang Gang Dance ten termin w ogóle jeszcze istnieje, albowiem na swoim najnowszym albumie ziomy zupełnie bezczelnie, zupełnie jak ekscentryczni szefowie kuchni, mieszają wszystko ze wszystkim w najdziwniejszych proporcjach i - cholera - wychodzi im coś pysznego. What do you want me to say? - jak śpiewał lider D-Planu niedługo po tym, gdy zobaczył ich na scenie festiwalu Pitchforka.