
Na początku tej recenzji postanowiłem sobie strzelić w stopę. Otóż, nie ukrywam, nigdy nie lubiłem Muse. Nie kumałem, co w nich takiego, skoro kojarzyli mi się z męczarnią, grą na siłę, wtórnością i plagiatami. Matt Bellamy raczej mnie irytował swoim zachowaniem niż zachwycał, a ich rzekome arcydzieła nudziły. Nic więc dziwnego, że do słuchania
The Resistance podszedłem spodziewając się tragedii. No, ale nie uprzedzajmy.
Zaczęło się Uprising. Intro, będące słabszą wersją stylu Kate Perry, nie napawło optymizmem. I ten pesymizm stał się proroczy - Bellamy po raz kolejny wszedł w te swoje tony, które powodują pisk milionów fanek na świecie i mą irytację gorszą niż ta na skutek wokalu Piotra Kupichy. Cały utwór zaś to typowe Muse, nothing special. Póki co minus.
No dobra, ej. I teraz mamy utwór tytułowy. Resistance zaczyna się od w-miarę-nie-tak-tragicznej partii klawiszy i w ogóle nie jest aż tak źle, do momemntu, w którym wchodzi wokal. Bellamy bawi się w Mercurego po raz pierwszy, niestety - nie po raz ostatni. Na pierwszy rzut ucha w byle jaką nutę słychać jednak, że bohater tej recenzji Mercurym nie jest. No, ale to jeszcze nie było najgorsze, bowiem za moment wszedł chórek i spowodował u mnie jedno wielkie WTF?!. Dawno nie słyszałem tak totalnie słabej partii drugiego wokalu. Wchodzą gitary i mamy tragedię. Cóż, ale motyw z intra... tak z 30 sekund by się posłuchało tego fortepianu. O reszcie należy zapomnieć. O outro nawet nie wspominam, bo szkoda słów.
Undiclosed Desires jest obdarzone jednym z najlepszych motywów na płycie, który przewija się przez cały utwór. Problem jednak w tym, że to niewiele znaczy. Początek wokalu jest nawet znośny, Bellamy jakby zapomniał o swoim jęczeniu i tragicznej manierze, jednak w refrenie sobie o tym wszystkim, niestety, przypomina. Utwór nie żenuje aż tak, jak dwa poprzednie, więc należy zapisać to na plus panom z Muse (dzięki, dzięki, wiem - świetny rym). Proszę jednak nie przesadzać z jego rozmiarami i nie radować się za bardzo. Doszliśmy bowiem do momentu, w którym chwalimy piosenkę za to, że nie redefiniuje 0.0 w muzyce.
No i niestety, zaczęło się. United States Of Eurasia (+Collateral Damage) to prawdopodobnie najtragiczniejszy utwór roku 2009. Moment 1:18, w którym, zdaje się, że Muse oficjalnie przestało kryć się z plagiatami, może spowodować jedynie obrzydzenie u tych, co choć trochę lubili Mercury'ego i jego kapelę. No panowie, tak nie można. Wykorzystywanie patentów Queen do tak słabego utworu trąci już chęcią zarobienia mamony. A moment, gdy zaczynia się to United States of Eurasia/ ...sia!/ ...sia!/...sia!? No ludzie. Jest ktoś, kto nie uważa tego za żenadę? Jest ktoś, kto ten moment polubił? Mam nadzieję, że nie, bo burzyłoby to mój muzyczny świat. Błagam, nie róbcie tego.
Guiding Light to piosenka nastawiona na to, by 'czarował' nas swym głosem wokalista. O wokalu Bellamy'ego mógłbym napisać książkę, dlaczego i co mi się nie podoba, jak mnie irytuje i co zrobiłbym z jego strunami głosowymi, gdyby przyszło mi się z nimi spotkać, a miałbym w ręku żyletkę. Coś bym przeciął. I nie byłyby to moje żyły, rzecz jasna.
Unnatural Selection od 0:45 przypomina nowe-stare U2. W sensie stylizacji - od gitar, po wokal. Od około 1:40 mamy natomiast połączenie U2, Queen i Oasis. Pojawia się też motyw kojarzący się z Knights Of Cydonia, a więc jednym z dawniejszych utworów Muse. Bellamy znowu targany emocjami/chęcią zysku (obstawiam drugie) zmienia często sposób śpiewania, co dla mniej wytrawnego ucha mogłoby tworzyć wrażenie, że śpiewać potrafi i to nieźle. Dla bardziej wytrawnego ucha może tworzyć się wrażenie, że koleś próbuje być gwiazdą, ale trafił trochę nie na tę płytę, na którą powinien. Śpiewać w tak gwiazdorskim stylu (nie mylić tutaj z ew. wartością artystyczną wokalu!), z taką manierą pokażę-wam-co-potrafię-będziecie-zszokowani-jestem-mistrzem, mogliby ewentualnie naprawdę wielcy artyści. Bellamy się wozi, próbuje pokazać, że do owych wielkich należy, ale sorry, my malucha z mercem nie mylimy.
Rozpoczęło się MK Ultra, które wyskoczyło z totalnego zadka. Nie było jakiejkolwiek przyczyny dla zastosowania takiego motywu w takim momencie. Ale to, o dziwo, strzał w dziesiątkę. Pierwszy utwór na najnowszym albumie Muse, którego da się słuchać bez nagłych błyskawicznych myśli, jakie 5 osób wysłałoby się na Madagaskar. Ba, mało tego - słuchając owego można odczuć względną przyjemność - o ile wcześniej słuchało się jakiegokolwiek utworu z tej płyty. Wystarczy jednak puścić dowolny utwór z najnwoszych Grizzly Bear, Animal Collective czy Pheonix, żeby poczuć, jaka jest różnica między przyjemnością względną a bezwzględną.
I Belong to You" (+ "Mon coeur s'ouvre a ta voix") to utwór jak z jakiegoś marnego, szkolnego musicalu, w którym koniecznie musiała pojawić się piosenka, więc pan od muzyki coś tam pokombinował na słabej jakości sprzęcie. Te pseudoprogresje, mruczenia, to wszystko - wiecie, rozumiecie.
I zaczyna się moment najtragiczniejszy. Matt Bellamy jawi się tu jako postać tragiczna, można nawet się wzruszyć. Człowiek ten bowiem miał ambicję. Chciał stworzyć utwór swojego życia. Wspaniały, posiadający trzy części, który zagwarantuje mu miejsce wśród najwybitniejszych. Chłopak ten bardzo chciał, nad utworem pracował wiele lat, wszystko chciał robić sam. Próbował, szukał, kombinował. Włożył naprawdę dużo pracy.
Niestety, na nic się to zdało. Wszystkie trzy części Exogenesis to muzyka tragiczna. Fatalna. Bellamy przez wiele lat pracował nad utworem, który miał wbić nas w ziemię. Miał przekonać nieprzekonanych, zamienić nienawiść niektórych na bezwarunkową miłość. I się nie udało. Naciapana, głupia, bezsensowna hybryda, podczas której wokalista Muse tak bardzo chciał perfekcji, że aż zapomniał, o co mu artystycznie chodziło. Stworzył więc trzy części opowieści o niczym, które nachodzą jedna po drugiej i męczą uszy. 10 minut muzyki, 0 treści, 0 pomysłu, 0 kreatywności. Mamy zabawę w kompozytora. Nie wiem do końca, jak się w to gra, ale w berku byłby już złapany.
I można by nawet użalać się nad Bellamym. Bo co komu przeszkadza jego ambicja? Jego plany? Nikomu. Problemem nie jest to, że chłopak marzy. Problem mamy w tym momencie, gdy próbuje je realizować. Muzykiem jest marnym, a wziął się za eksperymenty. Eksperymenty na naszych uszach.
Trzy części tego jednego utworu pokazują nam całą prawdę o najnowszym albumie Muse. To krążek, na którym nic nie trzyma się kupy, wiele partii instrumentalnych jest albo zerżniętych od bardziej utalentowanych kolegów, albo są napaciane, nieprzemyślane i zupełnie nie pasują do danego utworu. Zdarza się też, że są partie zerżnięte i niepasujące, ale to już mniejsza z tym. Najnowszy krążek Anglików przypomina trochę wylewanie farby na płótno z nadzieją, że wyjdzie coś fajnego. Owszem, plamy są, ale jednak robiąc donośne chlust na sztalugę nie namalujesz portretu. A jeśli już, to wyjdzie bohomaz.
[Mam nadzieję, że to moja ostatnia wypowiedź na temat Muse. Nie wierzę, by po takim The Resistance ktoś ich jeszcze wpuścił do studia. A, Showbiz było przeciętnym albumem, reszta to już regularne pikowanie w dół.]