poniedziałek, 16 lutego 2009

Bruce Springsteen: Working On a Dream

Tego Pana znamy już nie od dzisiaj (kto nie zna, niech wie, że żałować powinien). Bruce Springsteen. Artysta wielu pokoleń. Słuchała go moja matka, słucham go ja, i kto wie, może słuchać go będą moje dzieci (już ja się o to postaram). Być może ciężko w to uwierzyć, ale koncertujący od niemal 40 już lat Bruce wciąż jest w znakomitej formie i właśnie wydał kolejną, szesnastą studyjną, płytę zatytułowaną Working On a Dream.

Tytuł albumu nie jest przypadkowy i bardzo ściśle wiąże się z aktualnymi wydarzeniami politycznymi w Stanach Zjednoczonych. Głównym bowiem przesłaniem artysty jest rychłe pożegnanie G.W.Busha i wspieranie nowego prezydenta - Baracka Obamy - w jego pracy nad marzeniami Amerykanów, aby USA rosło w siłę, a ludziom żyło się... To nie ta bajka. W każdym razie, tytułowy utwór, jakim jest właśnie Working On a Dream, kilkukrotnie towarzyszył, zwycięskiej - jak się później okazało - kampanii prezydenckiej Obamy, co - notabene - z pewnością wpłynęło na świetne wyniki sprzedaży.

Sama płyta jest niezwykle pogodna i natychmiast wprowadza w radosny, ale wyciszony i spokojny nastrój. Doskonale nadaje się do odsłuchania po ciężkim dniu w pracy albo szkole. Krążek otwiera długi, ośmiominutowy utwór Outlaw Pete, który z chęcią włączyłoby się ponownie, gdyby nie to, że już pierwsze dźwięki drugiego, rockowego, My Lucky Day szybko odwodzą nas od tego pomysłu. Na płycie nie brakuje spokojnych ballad (np. Queen of the Supermarket), ale również fajnych, rytmicznych kawałków w postaci What Love Can Do czy Surprise, surprise. Nie wolno pominąć także klimatycznego Life Itself, przy którym można odpłynąć w naprawdę daleką podróż po najskrytszych zakamarkach naszej duszy.

Krytycy powiedzą, że płyta nie wnosi nic nowego. To prawda, ale czy można (i warto) wnosić cokolwiek nowego po kilkudziesięciu latach udanej twórczości? Zresztą, czy nie właśnie to chcieliśmy usłyszeć? "Starego", dobrego Bruce'a.

Working On a Dream należy do tych albumów, w których można zakochać się od pierwszego odtworzenia (tak jak ja) albo dopiero po kilku odsłuchaniach. Nie ma jednak innej możliwości. Ta płyta po prostu musi podobać się każdemu, kto jest wrażliwy na piękno muzyki. Polecam szczególnie spragnionym błogiego uspokojenia i chwili relaksu. Zapewniam, że po przesłuchaniu wrócicie do życia pełni pozytywnego nastawienia i energii. A Bruce'owi życzę - by trwał.

2 komentarze:

  1. Seann napisał recenzje. :O To blog się rozkręca. ;) Dobra recenzja, parę dni temu przesłuchałem tą płytę i mnie nie zachwyciła, może tak jak mówiłeś, za kolejnym mi się spodoba. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Do Bruce'a trzeba dorosnąć. Tak mi się wydaje.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.