poniedziałek, 25 października 2010

Odkopane w październiku

Zainspirowany odnalezieniem długo poszukiwanej piosenki, postanowiłem wskrzesić tę zasłużoną rubrykę. Wraca po prawie rocznej przerwie, więc odkop godny swojego tytułu. Wiadomo, teraz na głowie powinienem mieć czwartą część Single Player. No i mam, ale z weną ciężko, a nowości rzetelnie trzeba oceniać, więc mam nadzieję, że małe wspomnienia pomogą mi się rozkręcić po krótkiej przerwie.  [SimonS]


One-T + Cool-T: The Magic Key

Oto ten łyk inspiracji. Kto by tego nie znał, ale z podaniem tytułu było by już gorzej. Tak jak 7 lat temu  Radio Zet kilkanaście razy dziennie katowało tym singlem, tak teraz przyszło na pomoc. Chociaż tak na prawdę, to ta piosenka nigdy mi nie zbrzydła i zawsze z przyjemnością wysłuchiwałem ją do końca. Więc cieszy, że odnalazłem tytuł. A dzięki tej rubryce zawsze będę miał go pod ręką. Sam duet okazał się firmą krzak, bo po za The Magic Key nic nie wydali. Być może coś osobno, ale kogo by to teraz interesowało? 

Superchunk: Hyper Enough 

W ramach zapowiedzi czwartej części Single Player mogę uprzedzić, że pojawi się tam singiel z nowej płyty Superchunk. Pierwszej od dziewięciu lat. Więc czy to nie świetny powód, żeby przypomnieć sobie o wcześniejszych dokonaniach tej znakomitej grupy? 

Television: Elevation 
Obecnie sporo słucham starej muzyki, żeby lepiej zrozumieć tę współczesną. Takie płyty jak Marquee Moon udowodniają, że te podstarzałe brzmienia na prawdę nie gryzą, a przy okazji często dają srogą lekcję tym współczesnym. Po takiej podróży w przeszłość diametralnie może zmienić się ocena naszych obecnych artystów. Dlatego warto sięgać po takie albumy, a Elevation powinien Was do tego przekonać. 

The Smiths: There Is A Light That Never Goes Out

Ostatnio Piąty Bitles zadał mi pytanie. Czy mam czasem takie dni, że uważam There Is A Light That Never Goes Out za najlepsze trzy i pół minuty w muzyce? Będąc szczerym, odpowiedziałem, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Okazało się, że powodem nieprzyjścia tej myśli do mojej głowy było to, że nie jeżdżę na rowerze w taką smutną pogodę. A wystarczyło jedynie obejrzeć teledysk, żeby wszystko stało się jasne. Więc polecam wszystkim fanom rowerów, niezależnie od  deszczu, oraz całej reszcie. 

My Bloody Valentine: Only Shallow

Powracając do tego wywodu z pod Television. Czasami wydaje się, że człowiek słyszy coś ciekawego i wyróżniającego się na tle często bardzo podobnych brzmieć, a może nawet i lekko odkrywczego. Wystarczy jednak, że powróci do starszych zespołów i znowu sobie uświadamia, że w muzyce prawie wszystko już było. Taki przypadek np. wypada w porównaniu A Place to Bury Strangers i My Bloody Valentine. Ten pierwszy zespół brzmi na prawdę fajnie i cieszy, że ktoś chce jeszcze tak grać. Jednak w porównaniu z  taką klasykę jak MBV staje się oczywiste, kto tu rządzi. Ale pamiętajcie, młokosi też są warci uwagi.

sobota, 23 października 2010

DagaDana: Maleńka

Pojechałem po bandzie, ŁO STARY. Czego słuchasz? zapytał kolega widząc mnie ze słuchawkami w uszach. Utworu DAGADANA zespołu DAGADANA z płyty MALEŃKA, odpowiedziałem i był to raczej koniec naszej konwersacji o muzyce. Niemniej jednak to - dość egzotyczne przecież - zdanie wywołało zaciekawioną reakcję koleżanki, która postanowiła zadać inne z ważnych pytań - co to?. Moja odpowiedź: polsko-ukraińskie trio grające mieszankę jazzu, elektroniki i folku okazała się o tyle wyczerpującą, co i mało interesującą. W efekcie w ciągu kilkudziesięciu sekund zakończyłem dwoma zdaniami dwie potencjalne rozmowy o muzyce.

Nie no, dawno już przestałem się dziwić, że ciężko znaleźć mi z kimś wspólny, muzyczny mianownik. Nie dziwię się, ale żałuję trochę, choć - bądźmy szczerzy - nie ma w tym nic dziwnego. Kto chce dziś, w roku 2010, słuchać polsko-ukraińskiej mieszanki jazzu, folku i elektroniki?

Ano są takie świry i właśnie do nich adresowany jest krążek tria Dagadana. 12 utworów, kilkadziesiąt minut muzyki, którą nie podzielisz się ze sporą ilością znajomych, o ile nie są kosmitami. No chyba, że Twoi znajomi też mają last.fm, Rate Your Music czy Myspace'a i również lubią grzebać w zespolikach, z którymi zawrotnej kariery nie zrobią.

Wszystko to jednak nieważne, bo ja cały czas o potencjalnych niesłuchaczach zespołu, a tu przecież mamy MUZYKĘ i warto byłoby coś o niej powiedzieć. "Tak więc", wszystko zaczyna się od miniaturki o jakże wdzięcznym tytule Preludium Kolir Szczastia, którego to tytułu - podobnie jak i, dość ograniczonego, tekstu utworu totalnie nie rozumiem. Te półtora minutki daje nam jednak okazję, by przywitać się z wokalem Dany i powoli nastawić się na to, jakiej płyty słuchać nam przyjdzie. Intro mija jednak szybko, pojawia się jego druga wersja - Kolir Szczastia, z tytułu której rozumiem jeszcze mniej niż przy indeksie pierwszym. Tym razem otrzymujemy jednak cztery pełne minuty profesjonalnego grania w stylu, jaki zapowiadało preludium - z tym, że tu klawisze jakby bardziej trafiają w duszę, wokal wciąga, a i polskie fragmenty tekstu cieszą, JEST DOBRZE.

Kryjące się pod indeksem trzecim Tango przekonuje mnie, iż teksty ukraińskie znacznie bardziej pasują do muzyki tria niż a teraz, kiedy śpisz, idę w tan / a teraz, kiedy śpisz, idę w taaaaangoooo. Ale nie mam pretensji, nie każdy jest Afrojaksem, wiadomo. 

Jak już jesteśmy przy frontmanie Afro Kolektywu - utworek jedenasty, Dagadana, wzbogaca lirycznie i wokalnie pewien nieznany, choć wielbiony, raper i nawija tu jeden z najlepszych - od strony językowej przynajmniej - zwrotek w karierze. Zabawa słowem świetnie wpisuje się w przedostatni utwór na płycie, dodając mu uroku, podobnie jak późniejsze partie dęciaków. 

I taka jest, w zasadzie, cała ta płyta - niezbyt równa, ale zarówno egzotyczna, jak i eklektyczna. Dająca sporo frajdy, ale i nudząca. Kojarząca się momentami z najfajniejszymi inspiracjami w kraju, by za chwilę irytować klimatem "ambitnych" programów z wielkimi "artystami" muzycznymi ze wschodu w TVP2. Krótko mówiąc: dla świrów, dla pasjonatów, dla die-fanów, dla ciekawskich i dla mnie.

sobota, 16 października 2010

Holy Fuck: Latin

Z Holy Fuck pierwszy raz zetknąłem się niedawno, bo jakoś na początku tego roku. A stało się to, kiedy jeden z moich przyjaciół pokazał mi jeden z miksów (klik) autorstwa tych niezwykle zdolnych Kanadyjczyków. Dlaczego zdolnych? Ponieważ mają momenty, które się pamięta i to dłużej niż zwykło się pamiętać w naszych czasach.

Do całości wprowadza nas niemal ambientowe 1MD. W ciągu 4 minut stopniowo narasta siła dźwięku, w tle słychać zawodzenia, uderzenia w talerze. Rytm zdaje się utrzymywać chropowaty bas będący w istocie niejednostajnym szumem o zmiennym natężeniu, który po wygładzeniu staje się podstawą do jednego z najlepszych kawałków Latin, Red Lights. Nerwowego klimatu dopełniają klawisze i inne kosmiczne dźwięki. Zresztą najlepiej zobaczyć jak oni grają: klik. Obsługa elektroniki już od dawna nie była tak zajmująca. Równie smakowita jest kolejna ścieżka, Latin America. Matt Schulz, osoba odpowiedzialna za bębny m.in. w The Year Before The Year 2000 LSF, z Holy Fuck robi dobrą robotę. Nie jest może tak dobry jak Zach Hill (ta nowojorska scena…), jednak Latin America jest jednym z jego najlepszych momentów. Stay Lit na tle reszty wydaje się niczym nie wyróżniać, ot taki przerywnik. Wrażenie całkowicie mylne – bas rozrasta się do monstrualnych rozmiarów, rytm na początku przewidywalny, pod koniec łamie się by wrócić ze zdwojoną siłą. Za ewolucje na basie odpowiada Matt McQuaid, którego nazwisko można zapamiętać. Linie basu, które tworzy, są na Latin siłą nośną. Jak żelbetonowa konstrukcja wysokościowca, która potrafi unieść cały ciężar kompozycji. Niekiedy schodzi na drugi plan, przykryta kolorową i przykuwającą uwagę elewacją, za którą odpowiadają Brian Borchedt oraz Graham Walsh. Ich umiejętności potwierdzają się w utworze SHT MTN, gdzie tną i zapętlają dźwięki z niezwykłą lekkością, choć to zdecydowanie jeden ze słabszych numerów płyty. Stielttos to popis prędkości. Wszystko jest tu dwa razy szybsze, aczkolwiek utrzymane w klimacie całości. Ostatni numer jest dopełnieniem, iglicą dzięki której drapacz chmur naprawdę drapie chmury.

Zapewne w dobrym tonie byłoby zaprezentowanie się z dość niekonwencjonalną nazwą grupy na t-shirtcie w indie-światku. W ciągu kilku ostatnich lat Holy Fuck zdążyli wrzucić do worka znanego pod nazwą „indie” swoje pięć groszy i osobiście cieszę się, że udało im się tego dokonać. Po znakomitym debiucie sprzed pięciu lat, pokazali, że ten debiut to nie przypadek. A ostatni album trzyma równie wysoki poziom i to nawet pomimo tego, że kapela naprawdę dobre wrażenie robi dopiero, kiedy gra na żywo.

niedziela, 3 października 2010

Menomena: Mines

Mines - płyta którą w tym roku przesłuchałem najwięcej razy, a o której wciąż nie umiem sobie wyrobić jednoznacznej opinii. Czytając inne recenzje tego longplaya nie powinno to dziwić. Rzadko która zdecydowanie ocenia nowy  album Menomeny i prawie każda zostawia niedopowiedzenia. No bo niby wszystko jest na swoim miejscu. Bogata warstwa instrumentalna i dobre teksty, czyli wszystko to, czego oczekuje się od muzyki. Wystarczy jednak porównać nowy materiał z dwoma poprzednimi i przychodzi rozczarowanie. Nie ma tu już oryginalności i świeżości z I Am The Fun Blame Monster, ani przebojowości Friend and Foe

Co więc dostajemy? Menomene. Ot, po prostu. Dobrze znaną, coraz mniej zaskakująca. Czasami lepszą,  znacznie częściej słabszą. Zdarzają się tu momenty singlowe, ale też takie, które co najwyżej powinny posłużyć za b-side. Skupię się tylko na kilku kawałkach, bo reszta często brzmi jak przerywniki przed tymi lepszymi utworami, albo jako czasoumęczacze.  

Otwarcia już nie pamiętam. Jakiś klimatyczny wstęp, który ma nas wdrożyć w klimat całość. Szkoda się na nim skupiać, bo TAOS brzmi lepiej. Wręcz banalny początkowy bas, ale jak brzmi! Tak rzadko wystawiany na pierwszą linię, a szkoda. Lubię dźwięk samego basu i na tym krążku jest sporo okazji, żeby go posłuchać. Piosenka z tych, które mają potencjał. Niestety pięć minut jej nie służy. Trzykrotnie się rozpędza, żeby w najważniejszym momencie hamować. Dopiero w 4:30 wyłączają się ustawienia fabryczne, ale wtedy zazwyczaj już mija chęć słuchania tego pędu. 

Killemall rozpoczyna się niczym kolejny filmik Bagińskiego prezentujący chwałę polskiej historii. Fortepian, trąbka, perkusja nawołująca na wojnę. Jest podniośle, aż tu nagle, ni stąd ni zowąd robi się tak luźno. Lekki wokal, truchtająca perkusja i wesołe klawisze. Niczym biegający piesek po parku. A przecież zapowiadało się na starcie z Krzyżakami! Pod koniec utworu wraca widmo bitwy. Dla mnie połączenie wstępu i zakończenia z rozwinięciem wciąż nie jest zrozumiałe. Ciekawe, czy za kilka lat na niezależnych stronach będą pojawiały się komentarze: Menomena skończyła się na Killemall!

Dirty Cartoons to wg. mnie jedna z najlepszych tutaj piosenek. Gitara akustyczna, fortepian i bas w refrenie. Trochę coldplayowo, ale jak za czasów  Parachutes, więc nie ma się czego wstydzić. Na prawdę. Piosenka która na zawsze dla mnie zostanie wizytówką tej płyty i do której będę wracał z przyjemnością. Znowu ten bas, który niczym znakomity pilot prowadzi nas ku mecie odcinka specjalnego. 

BOTE  bratem TAOS-a jest. Być może capslock ma to potwierdzać. Podobna budowa piosenek, ale tutaj jest znacznie ciekawiej. Perkusyjne solo, potem bas z wokalistą i lecimy w podróż. Na ciekawe momenty tym razem tak długo nie musimy czekać. Powoli atmosfera się podgrzewa, już myślisz, że to zaraz. Ha! Jeszcze moment. Nastaje trzecia minuta i słyszymy driftującą gitarę. Jeden z najgłośniejszych i najlepszych momentów na płycie. Potem jeszcze kilka poślizgów w zakręcie, ale najlepsze już za nami. Minesowa czołówka, zdecydowanie. 

Nic jednak nie może się równać z Five Little Rooms. Pierwsza zaprezentowana piosenka, która wygrywa cały konkurs. Przebojowo jak na Friend and Foe i to wystarcza. Piosenka przesrobblowana w tym roku najwięcej razy i która miała zapowiadać świetną płytę Menomeny. Niestety tak się nie stało, ale piosenka wciąż jest dobra. Przy poprzednich utworach jarałem się basem, a teraz mamy okazję posłuchać solowych dokonań perkusisty. Poza tym w końcu pasująca trąbka i pojedyncze klawisze fortepianu. W podsumowaniu rocznym będę postulował za tym singlem, ale pewnie przepadnie w natłoku innych przebojów.  

To by było chyba na tyle. Sleeping Beatuy i INTIL można potraktować jako napisy końcowe. Tak na prawdę całość ze sobą współgra. Nie ma jakichś wyskoków w stylu Filipa z konopi. To marihuana jest z konopi? To ważne, bo klimat nie jest nadszarpywany. Czasami może dopaść nuda. Chociaż słuchając w tle się tego nie zauważy, a słuchając w słuchawkach skupiamy się na smaczkach instrumentalnych. Tam na prawdę się sporo dzieje i wciąż można się nabrać na Menomene.  Jednak myślę, że słuchacze robią to po raz ostatni. Czekamy na spore zmiany, inaczej na zespół czeka zapomnienie.