niedziela, 28 listopada 2010

Tame Impala: Innerspeaker

Kto nie lubi Olivia Tremor Control, ręka do góry. Och, okej, doskonale. Możecie już opuścić ręce. I wyjść.

Bo sobie nie posłuchacie. Innerspeaker – oprócz inspiracji mniejszych lub większych oczywistych (dla mnie trochę szaman-wskrzesiciel Forever Changes) – to takie Music From the Unrealized Film Script, Dusk at Cubist Castle. Inna sprawa, że styl Music... to taki – „ha, ha, ha” – piąty Bitels i oczywisty hołd dla być może najfajniejszych minut w muzyce, Revolvera, co – nitka po nitce – tworzy z Innerspeakera płytę już na papierze pięciogwiazdkową. Oczywiście, „jak się później okazuje”, pięciu gwiazdek nie ma – bo od paru dobrych lat nie ma – ale, jeśli już mamy patrzeć tymi kategoriami, trzy i pół to moja absolutna dolna granica.

To najfajniejsze Ta Det Lugnt od czasów Ta Det Lugnt. Słyszałem wręcz, że „odrzuty z Ta Det Lugnt po angielsku” – jeśli tak, a oczywiście nie, byłyby to najlepsze z kolei odrzuty od czasów Amnesiaka. I tak nazwy albumów można wymieniać aż do podsumowania rocznego. Fanom Elephant 6, albo Dungen właśnie, powinno się spodobać wszystko, a tym obrzydliwie już wybrednym, przynajmniej Solitude is Bliss. Albo Why Won’t You Make Up Your Mind? (osobiście, gdybym miał wybierać między Solitude a Why Won't You..., postawiłbym na It is Not Meant to Be).

Innymi słowy, „jeśli zamierzasz w tym roku kupić jedną płytę z muzyką gitarową”... Tak, nawet się nie zastanawiaj.


czwartek, 25 listopada 2010

Single Player #4: jesień 2010


Tęskniliście? My chyba nie, bo zabieraliśmy się za ten odcinek mniej więcej od publikacji poprzedniego. Nie będzie więc superaktualnie – na pewno zaboli was, że jeszcze raz sięgniemy po Brodkę i Star Slingera, ale zrekompensujemy to paroma innymi rzeczami, których nikt nie słucha.

Nazwaliśmy tę edycję „jesień”, choć zaczęta była jeszcze latem, a za oknem śnieg, ale mamy nadzieję, że następne Single Playery nie będą już sprawiały wrażenia kwartalników. Chyba, że będą kwartalnikami, a z nami to nic nie wiadomo i następny numer może już być top dziesiątką singli 2011. [Piąty Bitels]


Belle and Sebastian
I Want the World to Stop
Write About Love

posłuchaj
7.0
 

Bardzo przyjemny singiel. Na kilka głosów i jeszcze większą ilość instrumentów. Co tu można więcej napisać? Nie mam pojęcia. Na szczęście muzyka broni się sama i nikogo siłą przekonywać nie muszę, że utwór pierwsza klasa. - 7

Z zespołem układało mi się już od pierwszego odsłuchu Get Me Away From Here, I'm Dying, a to było dawno i jeszcze miałem długie włosy. I Want the World to Stop nie zaskakuje, bo i po co, co do części z Let me step out of my shell... – nieśmiało nazwę ją refrenem – na pewno już gdzieś się pojawiła, bo po prostu musiała. Może nudzić. Mnie nie nudzi. – 7 


Brodka
W pięciu smakach
Granda

posłuchaj
7.0


Nie wiem czym jest miłość, nie wiem czym jest lęk (czy jakoś tak, nie wiem) - śpiewał wieszcz Gadowski w jednym ze swych wzniosłych utworów. Otóż: nie kocham nowej Brodki, choć ripituję ją często i nie lękam się przyznać. W redakcji trwają ciągłe spory o to, kto co słyszy w "nowym obliczu" - typy idą od Kazika, przez Yeasayera, Animal Collective itd., aż po Nosowską. A ja kurczę nie wiem, głuchy jestem czy coś, ale słyszę tu 'tylko' świetny singielek. - 7

Nie wiem, czy jest to najlepszy utwór na płycie Granda, ale na pewno jest to symbol zmian w muzycznym życiu Pani Brodki. Przed jego premierą raczej nikt z nas nie interesował się tym, kiedy ukaże się nowa płyta zwyciężczyni Idola i jak ona będzie brzmiała. Do dnia, gdy w internecie ukazał się ten singiel. Momentalnie zalał wszystkie serwisy muzyczne, a co trzeci znajomy chwalił się na Facebooku swoim odkryciem - Nie żebym czytał Plotka, ale zobaczcie co nagrała Brodka! Od tego momentu cała Polska wstrzymała oddech i z niecierpliwością czekała na 20 września. Jest to zatem najlepszy argument potwierdzający tezę, że singiel świetnie spełnił swoje zadanie. - 7

Nie chce mi się, bo już nakreśliłem (a jakiś tydzień później, w sposób zastanawiająco podobny, nakreślił magazyn „Hiro”), co sądzę i dlaczego sądzę. W pięciu smakach „raczej na pewno” zaszczyci tegoroczny ranking singli i może wtedy ktoś z nas szerzej coś. Spoko bębny. – 7


The Fives feat. Vanya Taylor
It’s What You Do (Hottest By Far)

posłuchaj
7.0
 

Ta cała Vanya prezentuje się dziwnie na tym teledysku. Jak parodia łącząca Beyonce z Rihanną. Ale ja tu mam oceniać piosenki, a nie urodę wokalistek. Więc głos ma, to niezaprzeczalne. The Fives wypada jeszcze lepiej, co daje nam świetne połączenie. Więc dam 7, a co. W tym zestawieniu łagodnie oceniam, więc niech im też się coś dobrego dostanie. Nie no, żartuję. Na serio zasługują na to 7.

Hottest by far. Nie wiem, który refren jest tu moim ulubionym i czym UK Funky różni się od... właściwie to czym się różni od wszystkiego, nie wiem. Rozbujany, rozhukany, mocny pop. Teledysku nawet nie widziałem. – 7


The Diogenes Club
Versailles
Versailles EP

posłuchaj
6.5


Wokal przypomina mi Georga Micheala. Może nie tego solowego, ale jeszcze za czasów Wham!. A już za dni kilka w każdej rozgłośni radiowej zawita Last Christmas! Cieszycie się? - 6

Cesarzowi oddać co cesarskie, że nie nagrali jeszcze słabszego niż dobry utworu. Niemniej jednak, Versailles byłoby bliżej do bycia ewentualnym, czysto hipotetycznym, słabym niż mocnym punktem EP-ki 979, tej z I Could Try to Explain (które mi się, od Versailles, zwyczajnie bardziej podoba i chyba nic więcej). Zachwyty Screenagers z pewnością lekko przesadzone, ale uzasadnione i – przeze mnie, bo przez Szymka chyba nie – zrozumiane. – 7

Duck Sauce
Barbra Streisand

posłuchaj
6.5

 
Utwór który podoba się każdemu. Trudno mi powiedzieć czemu, ale z głosem ludu w pełni się zgadzam. Może to zasługa prostego tekstu. Na imprezach musi się sprawdzać doskonale. Cała sala magazynuje swoją moc śpiewając uuuuuuuuuuuu i nagle wszyscy wykrzykują BARBRA STREISAND! Na stadionach, czy halach sportowych może występować jeszcze lepszy efekt. Jedna trybuna śpiewa uuuuuuuuuuuu a druga odpowiada BARBRA STREISAND! Było Waka Waka w wykonaniu kibiców Widzewa, to teraz czekamy na odpowiedź innych klubów, które na warsztat wezmą kawałek Duck Sauce. - 7

Ja, oaza spokoju i ostatni bastion smutku i nudy, pewnej chłodnej soboty, a co mi tam, darłem ryja do Barbry ze sceny, aż trzęsła się ziemia. I ochrypło mi się znacznie, cicha woda panny rwie. Ale już wcześniej, i to znacznie wcześniej, dała mi się poznać uniwersalność tego bangera – konkretnie to, że ten post-discoverowy, easy-listeningowy, radio-friendly (coś-coś, coś-coś...) hit – urzekł każdego mojego znajomego, jak gusta mnogie i szerokie.

W międzyczasie, bo jakieś dwa, trzy dni po tym, jak mnie się spodobało, Porcysowi się nie spodobało. I Screenagersom. I to chyba jedyne źródła jakiejkolwiek, choć i tak – jak mniemam, nieabsolutnej – niechęci. Bo trudno się wyzbyć słuchania... no, właściwie to Boney M. Ale to chyba nie przeszkadza, choć sampel oczywisty jak:

1. Świąteczna ramówka Polsatu.
2. Żarty o świątecznej ramówce Polsatu.

Gotta Go Home, powycinany przez skład kojarzącego się raczej źle – ale mającego na koncie Barbrę Streisand 2009, Bonkers – Armanda van Heldena, nie jest niczym nowym. Co i tak chwytam, jak tegoroczne Elizabeth Fraser i May I Walk With You? Star Slingera. No i teledysk – pozornie zupełnie „nie mój”, bo ślinię się na widok słów „Directors” i „Label” – jest najlepszą chyba reklamówką jednego z tych miast, które nie wymagają reklamy. – 6


Duże Pe
Muchy muszą zginąć (mash-up)

posłuchaj
5.3


Nie za bardzo się wtrącam do selekcji kawałków, gdyż pieczę nad Plejerem sprawuje wyłącznie Paweł, ale. No ale nie do końca rozumiem, czemu w okresie wczesnej jesieni zajmujemy się jakimś tam maszapem w wykonaniu - sympatycznego przecież i chwalonego przeze mnie za tegoroczną płytę, przypominam - Dużego Pe. Nie wnikam jednak i odpowiadam: może i to dobry maszap, ale i ja i tak wolę się jarać innymi rzeczami. A może to zły maszap, nie wiem. - 5

Też nie rozumiem o co chodzi w mash-upach. Zawsze to traktowałem jako ciekawostkę - błahostkę. Połączenie Lady Gagi z Metallicą lub Jacksonem. Justin Bieber w podkładzie Slipknota. Oczywiście zdarzały się też fajne, jak nieśmiertelny Rick Astley śpiewający z Nirvaną. Ale rozpatrywać to na poważnie? Chociaż. Kiedyś natrafiłem na Muchy muszą zginąć w ówczesnym Radiu Euro (teraz PR4), więc może to oznaczać tylko tyle, że mam to traktować na serio. Tak więc, Muchy i Republikę wolę po klasycznemu, Prodigy do takich zabaw nadaje się świetnie, a AC/DC na szczęście tutaj nie słyszę. Wszyscy razem po wymieszaniu brzmią poprawnie, ale ja  wciąż to traktuję jako ciekawostkę-błahostkę. - 5

Ja z kolei rozgrzebię temat mash-upów na fali popularności The Police vs. The Cure, który spodobał się didżejowi na 4fun.TV. W październiku włączyłem rzeczony kanał trzy do czterech razy i aż w dwóch podejściach potknąłem się o Roxanne's Lullaby (hah, ten tytuł). Reszta to Nothing Else Matters, ale tam – od kiedy pamiętam – cały czas leci Nothing Else Matters, nieważne.

Zastanawia nie tylko świadomość obcowania z mash-upem – czy koleś od listy odtwarzania zna Disintegration, na przykład, bo to sprawa trzeciorzędna. Ważniejsze jest: skąd ten akurat mesz i dlaczego tak późno. Późno, bo jeśli mamy traktować mash-upy jak normalne piosenki, a chyba mamy, to dlaczego nikt wcześniej nie pomyślał o tym, żeby wojować nimi cokolwiek w stacjach muzycznych?

Duże Pe mógłby. W porównaniu do Skreatcha i Johna Greena wykazał się nie tak oczywistym – ale wciąż – doborem substratów: Muchy przetasował z Prodigy i AC/DC, gdzie utwór każdego z wykonawców jest na tę sekundę w czołówce najbardziej kojarzonych (w przypadku AC/DC, Pe mógł pojechać Highway to Hell albo T.N.T. dla spotęgowania efektu). Wyszło „fajnie”. Po cichu przyznać muszę, że nie lubię Prodigy, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. I właściwie to nie wiem o co, ale może by tak 6.

Miike Snow
The Rabbit

posłuchaj
6.3


Jestem markotny, nic mi się nie podoba i nic mi się nie chce. Za oknem jesień. Nowa piosenka by Miike Snow. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Słucham jednak, bardziej z kronikarskiego obowiązku. Jestem umiarkowanie zadowolony, jest fajnie. Po prostu - fajnie. Przy czym nie tak łatwo nagrać coś dla mnie fajnego, gdy jestem markotny, nic mi się nie podoba i nic mi się nie chce. Przy czym - to i tak jedynie 6.

The Rabbit jest takim pożegnaniem z debiutanckim krążkiem. Tak myślę. Za dużo innowacji tu nie słyszę, ale za to sporo przebojowości na miarę Animal czy Black & Blue. Zresztą nie ważne, co ja myślę, ja po prostu mam nadzieję, że to taka klamra zamykająca pierwszy etap. Bo jeżeli to jest zapowiedź nowego krążka, to kolejnym singlem będzie Kręcimy się w kółko.  Moja nadzieja jednak nie zanika i daję 7.

Prawie zapomniałem, jaki Animal był fajny, kiedy o nim nie zapominałem. Bo się nie dało. Chyba najlepszy pop z tych, które na papierze wyglądają fatalnie, a zazwyczaj wyglądają jak b-side'y Tigercity albo c-side'y z In Ghost Colours (zdaję sobie sprawę, że dla wielu tak też brzmią). The Rabbit to też Animal, „hehe”. Ździebko mniej chyba chwytliwy, ale wciąż. I propsy za wideoklip, w którym nie mam pojęcia o co chodzi, ale chyba nie muszę. – 6 


Röyksopp
The Drug
Senior

posłuchaj
4.3


Chciałbym coś napisać o tym utworze, jednak nie dotrwałem do końca. Jest koniec października, mam sporo zajęć, nie stać mnie na taką rozrzutność w dysponowaniu czasem, żeby ktoś mnie nudził przez ponad minutę, sorry. - 3

Najnowszy materiał Norwegów w żadnym wypadku nie jest singlowym i doskonale to widać na przykładzie tego kawałka. Jeden z lepszych na płycie, ale osobno traci swoje atuty. Senior jest całością i nie powinien być rozbierany na czynniki pierwsze. Rozumiem, że duet chciał, bądź musiał czymś promować album, ale wypada to mało zachęcająco. - 5

Chcemy mieć już tę odsłonę z głowy, bo nikt do niej od dawna nie zaglądał, więc ja robię to, co powinni zrobić Röyksopp – wracam do Happy Up Here. – 5 


Star Slinger
May I Walk With You?

posłuchaj
9.0


Bardzo lubię Pawła. A jeszcze bardziej lubię to, jak on lubi Star Slingera, bo mam mniej więcej tak samo. - 9

Było piękne lato, choć czasem padało, dużo muzyki się słuchało i rekomendacje Pawła się sprawdzało. Jedną z nich była właśnie ta piosenka. Zauroczenie nie przyszło od razu, musiałem kilkukrotnie zapętlić utwór, żeby wkręciła się w mój gust muzyczny.  Zadomowiła się na tyle dobrze się w mojej głowie, że często do niej powracam.  A im zimniej, tym częściej. Bo przypomina mi o upalnym lecie. - 9

Choć może raczej Life Without Buildings – The Leanover (Star Slinger remix)? Tak się składa, że origami. Dopiero całkiem niedawno poważniej poznałem Any Other City i trochę smutno, że Star dokonał zaledwie reworku (i gdybym liczył to jako minus, byłby to jedyny minus). Ale inaczej. Kto kiedykolwiek skorzystał z Last.fm jako źródła rekomendacji? Ja raz i chyba muszę częściej, bo za pierwszym razem trafiłem na singiel roku. To zastanawiające i krępujące, jak bardzo koledzy wyżej podzielają moje zdanie. Miło słyszeć, że się znają (losowa emotikonka). – 9


Superchunk
Digging for Something
Majesty Shredding

posłuchaj
7.7


Co roku, dosłownie cholera co roku, słyszę, że teraz to już gitary muszą umrzeć albo że umarły. Pewne grupy krytyków i słuchaczy dumnie zapalają znicze, rozpaczają i piszą długie teksty o scenie elektronicznej / hiphopowej. A potem przychodzą "jacyś kolesie" i paroma kawałkami pokazują, że "trzeba tylko chcieć", jakby to powiedzieli w telewizji śniadaniowej. I dobrze, bo ja bardzo lubię gitary. - 8

Moda na wielkie powroty nastała. Wymieniać nie ma sensu, bo z trzy linijki by to zajęło, a i tak każdy z czytelników jako tako orientuje się kto powrócił i po co. Niektórzy pewnie dla kasy, inni być może z szacunku do swoich fanów. Miejmy nadzieję, że tych drugich jest więcej. Powrót Superchunk jednak różni się od innych tym, że nie kończy się jedynie na trasie koncertowej, a na całym albumie długogrającym. Być może dlatego, że nigdy oficjalnie działalności nie zawiesili, co nie zmienia faktu, że nie łatwo się wkręcić po dziewięciu latach milczenia. Udowodnili jednak, że dla nich to żaden problem i że wciąż są w stanie grać na tym samym poziomie co kiedyś. - 7

„Chociaż nie słucham już wcale takiej muzyki”. Dobra, nieśmieszne. Śmieszne jest za to, że w czterdziestolatkach więcej jest młodzieńczości niż we wszystkich zespołach utworzonych po Strokes. No Pocky for Kitty wciąż pozycja obowiązkowa. Starcy, ale jarcy. – 8

środa, 24 listopada 2010

Jazzpospolita: Almost Splendid

Odwieczny spór: czy fakt, iż jestem ignorantem jazzowym sprawia, że nie mogę pisać o jazzie. Odpowiedź wydaje się oczywista: no niby możesz, ale po co, skoro i tak nic nie napiszesz, NO BO jesteś ignorantem. I kiedy już zamierzacie zamknąć stronę, bo domyślacie się, że nie spotkacie tu odniesień do historii tych rejonów muzycznych, bardzo Was proszę: nie róbcie tego. Bo LP Jazzpospolitej zasługuje na to, by wysłuchiwać ich fanów. Nawet jeśli nie mają zbyt wiele do powiedzenia o jazzie jako takim.

Otóż: mam ojca a ojciec ma płyty. Ta pozorna oczywistość i pozorna nieistotność tego zdania w kontekście recenzji rozpadają się w pył, gdy powiem, że trzon kolekcji mego płodziciela (ale ej, serio - gdzieś to musiałem usłyszeć, bo przecież na taką durnotę bym nie wpadł) to płyty jazzowe. Nie zbliżyło mnie to do klasyki gatunku bardziej niż na Ej, tato, weź to ścisz, bo mi zakłóca mecz, no ale w owych czasach miałem od 8 do 12 lat i nie bardzo jakoś obchodzili mnie "czarni panowie z saksofonem na niebieskich okładkach".

Tak czy siak, przygotowałem kilka tez o płycie Jazzpospolitej i jej odniesień do historii jazzu na podstawie odświeżonej dla mej pamięci klasyki gatunku:
  • płyty taty są - sprawdziłem kilka - bardzo dobre;
  • płyta Jazzpospolitej jest - sprawdziłem kilka razy - bardzo dobra;
  • ze słuchania płyt taty odczuwam średnią przyjemność;
  • ze słuchania Almost Splendid odczuwam przyjemność dużą;
  • przesłuchanie kilku albumów z kolekcji taty nie powiedziało mi o historii jazzu nic nowego - i bardzo niedobrze;
  • przesłuchanie albumu Jazzpospolitej nie powiedziało mi o historii jazzu nic - i bardzo dobrze;
  • Ty to przesłuchasz, ale nie przesłuchasz płyt mojego taty; to nic, i tak będziesz czerpać przyjemność;
  • zawsze to chciałem powiedzieć, a teraz jest okazja: HAMBURGERY > LONGERY, i to nie tylko kwestia ceny;
No.

wtorek, 9 listopada 2010

Avey Tare: Down There

Ojej, Animale potrafią wykrzesać z siebie resztkę iskierek kreatywności i nagrać ładną płytę! Mając w pamięci ich dokonania z poprzedniej dekady można powiedzieć, że: "jeszcze freak-folk nie zginął póki my żyjemy, co nam Avey Tare nagrał z chęcią zrepeatujemy". Sprofanowanie hymnu na potrzeby recenzji może nie jest zbyt estetycznym zabiegiem, jednak w tym przypadku słowa to oddają wszystko, co myślę o nowej płycie Portnera.

Pamiętacie dwie nośne ep-ki wydane przez Animal Collective pod koniec ubiegłej dekady? Solówka Avey'a jest od nich lepsza. Nie brzmi jak odrzuty, nie denerwuje próbą dołączenia się do sukcesu poprzedzających krążków (jak było w przypadku Fall Be Kind oraz Water Curses). "Down There" daleko jest od okupowania list przebojów czy indie-zestawień "super-piosenek", a ja przecież w dalszym ciągu reaguję alergicznie na wszechobecne po premierze Merriweather podniecanie się "My Girls". "My Girls tu, My Girls tam, My Girls sram" (a przecież to świetna piosenka). Czy nie jest lepiej, gdy członkowie Animal Collective zamiast do supermarketu z rodziną udają się do lasu z instrumentami? (pedofile).

Jest, o ile efekt końcowy nie nudzi. Avey'owi się to udało. Pozornie monotonny, żeby nie powiedzieć "nudny" materiał zachęca do repeatu za każdym razem, gdy wybrzmią ostatnie dźwięki "Lucky". A zaczyna się na podobieństwo największego jak na razie (i chyba "największego w ogóle") wyczynu Portnera, czyli nagranego wraz z Pandą "Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished" z 2000 roku. Nawet instrumentarium jest podobne, nie mówiąc już o wokalu głównego bohatera.

Drugi utwór, 3 Umrellas urzeka skoczną melodią i znowu śpiewem Avey'a, który nie jest przerysowany i nie denerwuje tak, jak to było momentami przy ostatnich wydawnictwach Animal Collective. A sama piosenka przywołuje na myśl "Water Curses", ale raczej w stylu "mam wyjebane" niż "patrzcie jacy jesteśmy zajebiści".

W "Glass Bottom Boat" ambientowe tło przeplata się z dziwnymi dźwiękami otoczenia. Avey uciekł do opuszczonego rezerwatu indian, rozpalił ognisko i wymyślał piosenki, a gdzieś w oddali słychać było przejeżdżający pociąg? Dyktafon cały czas był włączony. Czemu nie.

Dla kontrastu reszta płyty jest już bardziej elektroniczna, a syntezator w ostatnim utworze skojarzył mi się początkowo z "Tribulations" LCD Soundsystem. Ale przecież elektronika nie musi brzmieć nowocześnie i miejsko. Tutaj nie brzmi. Inspirowane ambientem utwory przeplatają się z rytmicznymi, folkowymi, a te z kolei nawiązują do wyczynów Animal Collective z okresu 2007-2010. Do jednego worka został wrzucony zarówno debiut jak i bardziej wyciszone fragmenty Feels, zarówno Strawberry Jam jak i przetworzone a'la Avey 2010 popowe fragmenty AC. Klimat płyty sprawia, że widzimy Avey'a w momencie chwilowego wycofania, melancholii, odosobnienia, tak jakby chciał odpocząć od tego, co go ostatnio otaczało.

Na liście rocznej się nie zobaczymy, ale moja wiara w umiejętności Aveya zrodziła się na nowo. High five, dobra płyta.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Newest Zealand: Newest Zealand

Jest koniec października i przyszła wreszcie tak wyczekiwana przez fanów kasztanów jesień. Chłód za oknem, potęgujący akurat w godzinach moich opuszczeń rodzinnego gniazdka w przeróżnych celach dokucza dość odczuwalnie. Generalnie jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że cokolwiek mnie to obchodzi - raczej skłania do obligatoryjnych przekleństw na pogodę, nie wywołując prawdziwej irytacji. Raczej tłem jest do innych, bardzo irytujących zdarzeń. Raczej kroplą przelewającą czarę goryczy. Raczej dodatkiem, klimatem, otoczką. Gdybym był szczęśliwy, miałbym gdzieś cały ten otaczający mnie mróz o szóstej rano i perspektywę kilkunastu minut spaceru. Gdybym  był.

Ale nie jestem i... tak, wiem. To jest blog muzyczny, tutaj chcecie czytać o muzyce. Z tym, że akurat te moje wynurzenia czemuś służą. Otóż: dopadła mnie melancholia, dopadło mnie zniechęcenie, moje życie zostało zamalowane na barwy jesienne, jakby to powiedzieli wątpliwej jakości poeci. Sam sobie zdiagnozowałem depresję, jestem zupełnie innym człowiekiem, bliższym raczej wywieszenia białej flagi niż powstania z łopat i przejścia do natarcia. Nie ma znaczenia, dlaczego - a przynajmniej nie dla Was. Generalnie jednak chodzi mi o to, że prawdopodobnie jestem w dość podobnym stanie psychicznym, co autor materiału, o jakim dziś piszę, w trakcie jego powstawania. I tak, myślę, że to istotne.

Tak więc: muzyka jest dla ostatnio albo tłem do rozmyślań (przy czym "tu nie ma o czym rozmyślać") albo po prostu wyładowaniem silnego napięcia emocjonalnego zwanego niekiedy wkurwieniem (przepraszam damską część publiczności). Jestem podatnym gruntem na wszelkie przejawy smutku, melancholii, diagnoz świata spod znaku "było źle, będzie gorzej". I w tym momencie trafiam na melancholijną płytę, efekt pracy większości moich ukochanych polskich muzyków. Wiem - wiecie już, jak to się zakończy, ale może najpierw w ogóle zacznijmy, co?

Otóż - przede wszystkim czuję, że muszę to powiedzieć: nie ma utworu, który ostatnio trafiłby tak głęboko do mej wrażliwości jak As Sure As Sunrise. Na tę chwilę jest to mój ulubiony singiel roku i jedna z najlepszych piosenek ever. To, co czuję przy klawiszach i TEJ TRĄBCE jest nieopisywalne. Naprawdę, hej, gdyby to był, powiedzmy, konkurs rzutów do tarczy, Borys i jego ekipa trafiłaby same 10. 

Idziemy dalej - ze względów przyczynowych depresji, cholernie wzrusza mnie i zmusza do kolejnych repetycji Dreamt of You. Lubię też Your Sincerely z fantastycznymi partiami gitar czy choćby He Said He's Sad. Dobra, nie będę się bawił: LUBIĘ WSZYSTKO, niektóre uwielbiam. Uwielbiam, to jest - w tym przypadku - podpisuję się pod każdym dźwiękiem, a gdybym spotkał akurat zespół Newest Zealand idący sobie ulicą, zacząłbym im całować stopy. Lub wypłakiwać w płaszcz Borysowi, zapominając zupełnie o trzyletnim okresie pomiędzy etapem "powstanie materiału" a "wydanie płyty". Miałbym nieuzasadnioną pretensję do tego, by Dejnarowicz poczuł, że jesteśmy bratnimi duszami. Tak jak ja czuję z tym materiałem. I trochę mam w dupie, co myślicie o moim podejściu do tej płyty.

___

PS: I jeszcze parę słów odnośnie odbioru krążka w sieci (prasy nie czytuję). Otóż: jestem absolutnie zażenowany faktem, iż praktycznie każdy tekst o płycie musi zawierać jakąś, choćby najmniejszą, psychoanalizę autora materiału. Jeśli ktoś się spodziewał kolejnego tekstu o tym, jakiego koloru kapcie nosi Borys (a w zasadzie: pan Borys, bowiem się nie znamy, uprzedzam) to bardzo przepraszam. Nie, to nie jest recenzja ze słowami takimi jak megalomania czy wzruszającymi wyznaniami typu "nienawidziłem Dejnarowicza, no ale piosenki ma dobre". Po pierwsze - nigdy nie odczuwałem nienawiści do byłego naczelnego Porcysa, no biję się w piersi. Po drugie - gdyby tę płytę nagrała Małgorzata Foremniak lub Jerzy Urban, miałbym do niej taki sam stosunek. Przykrości.