sobota, 29 maja 2010

Wolfgang in a Truck: Wolfgang in a Truck (EP)

Prawdopodobnie Łódź w ostatnich latach wypromowała najwięcej zespołów muzycznych w Polsce. Wystarczy wymienić Cool Kids of Death, Psychocukier, L.Stadt, czy po części Kamp!. A to przecież tylko garstka zespołów które znamy z tego miasta. Kolejnym zespołem, który może zaistnieć na ogólnokrajowej scenie jest Wolfgang in a Truck. Powstał pod koniec 2006 roku i właśnie wydaje swoją debiutancką EP-kę. Trochę późno, ale fajnie, że już jest. 

Minialbum składa się z czterech utworów, a otwiera go Sight Fore Sore Eyes. Rozpoczyna go fajny motyw syntezatorowy, który wraca w okolicach pierwszej minuty, a potem gdzieś się plącze pod nogami innych instrumentów. Zatwistowana  gitara w połowie drugiej minuty i chyba tyle na temat ciekawszych momentów. Piosenka poprawna, ale się niczym nie wyróżnia na tle średniej krajowej. Trochę za monotonnie jak na prawie pięciominutowy kawałek. Na szczęście później jest lepiej.   

Green Spin - brzmieniowo bez zmian. Gitary, gdzieś tam syntezator, tym razem wokal w niektórych momentach ozdobiony jakimś efektem. Jednak pod względem przebojowości na pewno lepiej. Radiowy kawałek jak się patrzy.  Efekt na wokalu nie drażni, a gitara spełnia w 100% swoją rolę. Dobry pop. 

Z utworu na utwór zespół się coraz bardziej rozkręca, czego skutkiem jest Trailerman. Najbardziej żywiołowy kawałek na EP-ce. Wyśpiewany refren na dwa głosy. Gitarowe przejścia. Przyspieszanie, wrzucenie wyższego biegu, który powoduje chwilowe zmniejszenie obrotów i jedziemy dalej. Jeszcze syntezator pod koniec i już możemy spoglądać wprzód, oczekując na następną piosenkę. 

Attrucktor jest zdecydowanie wisienką na torcie. Przychodzi mi na myśl Mickey. Oczywiście w skróconej i minimalistycznej formie. Bardziej mi chodzi o odczucia które wywołuje ta piosenka. Czuć tutaj, że to instrument kontroluje człowieka, a nie na odwrót. Jest pasja, melodia panuje, a wokal spełnia rolę transu. W czym pomaga powtarzany przez większość czasu jeden wers. Nie można też zapominać o saksofonie na początku utworu. Świetne wprowadzenie.

Co do minusów, to mam pewien problem z wokalem.  Nie, nie drażni. Jednak odnoszę wrażenie, że brzmi jak każdy głos młodego polskiego wokalisty. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale zawsze mają tę samą barwę głosu. Może za mało piją, a za bardzo dbają o swoje gardło i potem wychodzą takie idealnie anielskie głosy.  Szkoda też, że po angielsku, bo chciałbym, żeby Polacy śpiewali po polsku. Ale to zawsze ta sama śpiewka, język angielski jest bardziej melodyjny i kropka. Trudno, jakoś to przeżyję. Jak widać, zastrzeżenia są małe, a jak zespół będzie dalej tworzył taki kompozycje jak Attrucktor, to czeka ich droga pełna sukcesów.

czwartek, 27 maja 2010

Apparatjik: We Are Here

Tak zwane Supergrupy w ostatnim czasie (a może zawsze?) pojawiają się jak przysłowiowe grzyby po deszczu. A ja wciąż nie wiem jaki jest ich sens istnienia. No bo ile takich zespołów osiągnęło większy sukces od grup macierzystych? Możliwe, że jakieś się znajdą, ale w tym momencie ich nie wymienię. Zresztą prawdopodobnie takie inicjatywy powstają z potrzeby jakichś zmian w życiu. Mam dosyć swoich kumpli z kapeli, spędzam z nimi tygodnie na trasie, a potem jeszcze w studiu. Nawet picie z nimi jest banalne, bo już obgadaliśmy wszystkie ciekawe tematy. A teraz poznałem Johna i Franka, z którymi zajebiście się pije, a po za tym podoba mi się ich muzyka. Można to uznać za taki legalny skok w bok. Krótki muzyczny romansik, jedna płyta, kilka koncertów i wracam z powrotem do pierwszego zespołu. Zawsze z takiej współpracy można wyciągnąć też ciekawe wnioski, czy pomysły które można wykorzystać w dalszej muzycznej karierze. Piszę ten wstęp, ponieważ mam Wam do zaprezentowania kolejną supergrupę.

Apparatjik -  zespół który powstał w ramach integracji europejskiej. Duńczyk, Norweg  i Szkot. Łączy ich to, że w ich krajach nie ma Euro, a na ich flagach znajduje się krzyż. Chociaż na szkockiej jest ułożony w innej pozycji. A norweski jest podwójny i ten wewnętrzny jest niebieski (granatowy?). Dokładniej to Jonas Bjerre z zespołu Mew, Guy Berryman z Coldplay, oraz Magne Furuholmen z A-ha. Wokalista z gitarą, basista, oraz gitarzysta z keyboardem. W rolę perkusisty wcielił się bliżej mi nieznany Martin Terefe.

Zespołów z których się wywodzą chyba nie trzeba przedstawiać. Coldplay i A-ha są jednymi z najpopularniejszych zespołów pop-rockowych w Europie. Za to Mew może się poszczycić najlepszymi wynikami na liście sprzedawanych płyt w Danii. Wszyscy mniej lub więcej związani z gitarowym graniem, więc czym nas uraczyli na tym pobocznym projekcie? Jedenastoma kawałkami o dużej dawce elektroniki. Mocne bity, jak np. ten w Deadbeat który otwiera album. Połamane dźwięki, mogące przypominać gitary Mew. Cała płyta utrzymana w podobnym klimacie, większość do potupania nóżką, ale znajdują się też bardziej nastrojowe momenty. Ile w tej płycie słychać matczynych zespołów? Na pewno najmniej Coldplay i dobrze. Słyszę sporo Mew, ale to pewnie dlatego, że jest jedynym zespołem którego słucham, po za tym wokal Bjerre robi swoje. Najmniej mogę powiedzieć o A-ha. Bo wiem tylko tyle, że moja Mama podobno ich słuchała w młodości. Słyszałem też oczywiście kilka ich kawałków w radiu i pamiętam, że ich ostatni singiel kojarzył mi się z Keane. Więc chyba dobrze, że postanowili rozwiązać zespół. W końcu trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. 

Wracając do wokalu, to jak już wspominałem, frontmanem jest Jonas Bjerre, ale na zamiennie śpiewa z drugą osobą. Niestety nie mogę rozszyfrować z kim. Żadna strona tego nie podaje. YouTube też nie pomaga, bo jakość koncertowych nagrać jest słaba, a po za tym zespół śpiewa za jakimiś ekranami i widać tylko cienie. Więc albo to Berryman, albo Furuholmen, ale nie będę się upierał przy żadnych, żeby nie strzelić gafy. A może oni w trójkę śpiewają? Też możliwe. A dosyć to istotne, bo to nie są jakieś tylko chórki dla Bjerre, a czasem nawet całe zwrotki, czy refreny. Wtedy to wokalista Mew robi tylne wokale. Ciekawie to wychodzi, bo nie wiesz kto będzie śpiewał w następnej piosence. Urozmaicone kombinacje, jeden wokalista, dwóch (trzech?), potem jeden śpiewa sam, następnie drugi, a na koniec tylko wspiera chórkami.  W sumie podobnie wyglądają wokale u Menomeny.

Nie miałem zamiaru jakoś szczegółowo oceniać tej płyty. Chciałem pokazać projekt, który może nie każdy zna, ale wielu pewnie zainteresuje. Wśród czytelników pewnie są fani któregoś z tych trzech zespołów, którym umknęła wieść o Apparatjik. Zrozpaczeni słuchacze A-ha mogą posłuchać założyciela grupy w nowym wcieleniu. Ci którzy są rozczarowani nowymi dokonaniami Coldplay, mogą  usłyszeć bas Berrymana w lepszych kompozycjach. A Jonas Bjerre dzięki bardziej znanym kolegom może wypromować swoje Mew wśród większej ilości słuchaczy.

środa, 26 maja 2010

MGMT: Congratulations

„There definitely isn't a Time to Pretend or a Kids on the album” - powiedział Goldwasser, wcale niepytany o to, dlaczego uważa tę płytę za gorszą od poprzedniej, a wydawać by się mogło. „To, że cię nie gonią, nie znaczy, że masz stać”, tak? Management pobiegli i może nie tyle się przewrócili, co na pewno mocno zachwiali, bo - to z Borysa - „właśnie element disco był w nich najlepszy”, a zwycięskiego składu się nie zmienia (a już na pewno nie na kadrę rezerwową).

Innymi słowy: w pewnym sensie jarał mnie Oracular - miałem go w top dekady i gdybym układał zestawienie jeszcze raz, i tak bym go zostawił. Pop, hooki, melodyjki, synthy - może siara, może nie - to mnie kupiło. Tekst Time to Pretend, chociażby, jest fajny jeszcze w dwa tysiące dziesiątym roku, a nie zapowiadało się (znamy tę śpiewkę: grupa docelowa to modnie wyciuszkowana młodzież i tak dalej, „no ale”). I teraz stajemy w miejscu, gdzie trzeba obrać drogę. Oni obrali złą.

Wzory były dobre, bo to, że MGMT otarło się o of Montreal, jest mocno słyszalne, ale nic to, jeśli piosenki już nie te. Znaczy, ciągle dobre, bo Flash Delirium (ktoś z YouTube: „w Związku Radzieckim to LSD znalazło MGMT”), wielowarstwowe i solidne, jest od początku do końca wypieszczonym, grzecznym synem Satanic Panic in the Attic. Ale co potem?

Zespół, częściej niż rzadziej, brzmi jak sprzed czterdziestu, nie dwudziestu pięciu, lat. W istocie, powinno być to plusem, ale everything is not what it seems, ojej. Szóstkowo - jedynie - ale wciąż interesująco, więc morałem tej bajki niech będzie, że czasem lepiej pobiec i wyrżnąć niż bezczelnie stać: okołohipsterscy współzawodnicy z Vampire Weekend, dajmy na to, nagrali debiut pod zmienionym tytułem i drugi raz wypadli od Managementu gorzej (dobra, nie miało być tego porównania). Równa się: listy roku nie będzie, ale i tak was lubię.

niedziela, 23 maja 2010

Galvin Paris: Parysz (EP)

Wśród licznych zagadek dotyczących sceny muzycznej (kolejno: jak; czemu; po co; kiedy; etc.) w szeroko pojętym Polandzie, najbardziej jednak interesują mnie dwa, oba takie same: kto i kto. Pierwszą z anonimowych postaci jest Peter Bergstrand (wedle spekulacji: Tomasz Waśko / Afrojax, a ja dorzucam jeszcze Miłosza Wośko ze swej strony) - producent, mam wrażenie, wszystkiego, co się dobrze zapowiada na rok 2010. No i Galvin Paris, kolejny z pragnących zachować anonimowość wirtuozów w swej kategorii.

Galvina Parisa nie należy brać w 100% serio, tak więc ludzi, którzy po pierwszym akapicie spodziewali się wybitnego twórcy ambientu tudzież ukrytego w szafy swej czeluściach mistrza gitarowej kompozycji, może nieco rozczarować, jeśli nie wiedzą, co ściągają. Zresztą, już tytułowy Parysz nie pozostawia wątpliwości - wchodzi fajny bit, na który połowa Twoich znajomych zareaguje "ale gówno", o ile nie obracasz się w kręgu ludzi, którzy kumają, o co tu biega. Ja nigdy nie wymiękam / jestem lepszy niż David Beckham - deklaruje Paris i jesteśmy w domu: zaczyna się zabawa.

Zabawa konwencją, muzyką, słowem. Oto przed Wami dostatecznie świadomy mistrz konwencji, by rozbrajać Was i rozkładać na łopatki za pomocą czegoś, co naprawdę pozornie brzmi jak gówno, w rzeczywistości będąc prawdopodobnie jedną z najlepszych epek AD 2010. Spoko koleś, ten Galvin - ten szkic recenzji kończę tymi właśnie słowami, zachęcając, byście serio poświęcili te kilka minut na transfer i kilkanaście na obadanie materiału, tym bardziej, że za darmoszkę, a zabawy sporo (jak argument ekonomiczny nie zadziała, to co?).

czwartek, 13 maja 2010

Muchy: Notoryczni Debiutanci

Ociągałem się z recenzją tej płyty. Jej premiera wypadła 8 marca, a mamy już rozkwit maja. Więc czasu na zapoznanie miałem sporo. Tym bardziej, że zespół opublikował materiał na swoim MySpace tydzień przed sprzedażą detaliczną. Na początku się chowałem za podsumowaniem dekady. Przecież ono było najważniejsze. Ale przecież po cichu, między 29 a 21 miejscem mogłem sobie notować najistotniejsze sprawy związane z tym krążkiem. A skądże, teksty oddawałem 5 minut przed czasem, a miałem się jeszcze zajmować recenzją, której deadline był ustalony na gdzieś kiedyś? Jednak ten okres minął i dekada poszła do archiwum, a Muchy coraz mocniej świeciły w mojej głowie. Nadszedł czas, nie odkładaj tego, upublicznij swoje spostrzeżenia. No i przyszedł ten moment. Jest pierwsza w nocy, mam chwilowy przypływ weny i zdążę napisać wstęp, albo nawet nie. Rano trzeba wstać. Coś jednak zacząłem, co nie oznacza, że szybko to skończę. Pytanie, czemu tak to odkładam? Ano dlatego, że to ma być dokładna analiza płyty, a nie takie pitu pitu - No wiecie, płyta dobra, trzy pierwsze kawałki opiszę, reszty mi się nie chce, posłuchajcie sami. Teraz postaram się ocenić wszystko, od track 01 i skończę na track 11. Trzymajcie kciuki za to, żeby się udało. Bo na razie koniec weny, idę spać.

Michał Wiraszko wraz ze swoimi kolegami prawie w każdym wywiadzie musiał tłumaczyć, co oznacza tytuł drugiej płyty. Z tego co zrozumiałem, to mimo, że podchodzę do tego tekstu po raz drugi, oraz napisałem już kilka notek na tym blogu, wciąż mogę się nazywać notorycznym debiutantem. Fajnie, debiutant brzmi tak młodo, optymistycznie. Dobra, wystarczy tego nabijania literek, czas przejść do meritum.

O Muchach kto miał słyszeć, ten na pewno usłyszał. Wywołują wiele kontrowersji i dla ich popularności to chyba dobrze. Po prostu o takich zespołach trzeba dyskutować. Ich zwolennicy uważają, że uratowali polski pop-rock przed zagładą. Krytycy za to powtarzają, że takich zespołów to w Polsce jest na pęczki  i nie ma czym się jarać. Oczywiście jestem w tej pierwszej grupie. W latach '80 była Republika, następnie w '90 Rojek z Myslovitz miał pewne przebłyski. Jednak był to krótki moment i polska młodzież szukająca ambitnego popowego plumkania na gitarze, została osamotniona. Trzeba było czekać aż do 2005 roku. Pojawili się, opublikowali ep-kę Galanteria i serca mocniej zabiły. W końcu ktoś kto widzi wokół siebie to samo co my, tylko umie to dobrać w ładne słowa. Republika jest wielka, ale jak tu się identyfikować z tekstami z lat '80? Inny system, inne pokolenie, inni ludzie. Chociaż teksty Ciechowskiego są ponadczasowe, to miło usłyszeć coś współczesnego, co można słuchać bez wstydu. W 2007 roku pojawił się Terroromans. Tak Późno, bo nikt tego nie chciał wydać. Heh. Nieważne. Ważne jest to, że ten poznański tercet potwierdził, że to na prawdę jest to, na co czekaliśmy. Do tego ten lekki powiew optymizmu. Słuchając Ciechowskiego i Rojka można było się nabawić depresji. W sumie taki jest romantyzm, użalanie się nad sobą, tylko w pięknych słowach. Wiraszko w swoich tekstach zastosował alko-romantyzm i nawet można było polubić brudny śnieg. Wiadomo, z pomocą alkoholu wszystko przychodzi łatwiej. Dostaliśmy przebój na przeboju, świetną muzykę i znakomite cytaty do statusu na gadu-gadu, czy teraz na facebooku. Oczekiwania wielkie, w końcu to podobno ta druga płyta jest najważniejsza w dorobku zespołu. Pierwsze nagrywanie z Tomaszem Skórką. Dwie zdolne ręce więcej, więc i brzmieć powinno lepiej.  Producentem osławiony Marcin Bors. Człowiek który w przeciągu ostatnich dwóch lat nagrywał prawie każdemu. A że żadna z tych płyt które produkował nie była jakieś mega rewelacyjne, to nie rozumiem tego całego hajpu. No dobra, powyżej średniej krajowej, ale żeby każdy musiał z nim nagrywać? Najwyżej, że w naszym kraju już nie ma innych producentów. Ale wróćmy do płyty. Premiera była przekładana, zaczęły ukazywać się wywiady, niektóre piosenki były grane na koncertach, ale wciąż nie można było ocenić materiału. 8 marca. To miał być dzień premiery. Doczekaliśmy takich czasów, że oczywiście piosenki pojawiły się tydzień wcześniej na oficjalnym MySpace i zabawa została popsuta tym, którzy czekali na pierwsze przesłuchanie z oryginalnego krążka. Ja nie wytrzymałem i zacząłem słuchać z internetowego streamingu:
  • Rekwizyty: Już na samym początku zostaliśmy zaatakowani największą niespodzianką. Pamiętacie końcówkę 111? Ostre zakończenie płyty, z głośną gitarą i perkusją, które powoli milkną w oddali. Na początku Rekwizytów powraca perkusja, i wychodzi z tego takie ładne połączenie obu płyt. Czyli potwierdzenie - kontynuujemy dzieło zniszczenia. Ale czy na pewno? Ballada, która na początku brzmi jak jakiś ponury żart. Wersja beta, która nie powinna wycieknąć na światło dzienne. Refren nie pasujący do zwrotek, fatalne przejścia, czy  to błąd osoby wrzucającej piosenki na serwer? Czy na płycie usłyszymy ukończoną wersję? Okazało się, że nie. Na szczęście to wrażenie z przesłuchania na przesłuchanie mijało i z perspektywy czasu można uznać ten utwór za jeden z najlepszych na płycie. Przyzwyczaili nas do prostych melodii i może tutaj trochę przekombinowali. Jednak gratulację za odwagę. Bo przecież to, że cię nie gonią, nie znaczy, że masz stać. A ja mądrzyć się nie będę, bo Wiraszko mi wyśpiewuje: niech ominą nas, zbyt życiowo mądrzy ci bez wad. Wspomnę tylko, że szkoda, że zwrotki tekstowo często kuleją i strasznie irytuje ten akordeon pod koniec. Jednak refren wymiata, a to chyba najważniejsze.
  • Notoryczni Debiutanci: Tytułowy utwór nam przypomina kogo to jest płyta. Terrormansowy utwór jak diabli. Melodia, gitary, miasto i relacje damsko-męskie. Tylko zamiast Poznania Warszawa. No i  w relacje wmieszał się Ojciec partnerki. Z którym na fliperach udajemy więź pokoleń. Fliperach? A nie lepiej na Twitterach? Piosenka tak na prawdę niczym się nie wyróżniająca spośród całej twórczości zespołu, które jednak ukrywa w sobie kolejną świetną linijkę. To będzie dobry rok bez roczni i postanowień, bez wspomnień i rozczarowań. Ustawiamy na opis GG i przechodzimy od kolejnego utworu. 
  • Przesilenie: Pierwszy singiel. Wita nas syntezatorowy motyw, tak ostatnio popularny u młodzieży na wyspach. A wokalista pozwala nam już mówić do siebie na Ty. Trzy płyty, 660 przesłuchań na last.fm, cztery koncerty. Czemu nie? Piosenka opowiada o wiosennym przesileniu. Kwiaciarnie, świt wyważający nam oczy i drzwi oraz turyści wracający do miast. Po tegorocznej zimie, to na pewno dobry hymn do jej przegonienia. Wszyscy idziemy na Plac Wolności by tam zapomnieć dobre rady i w krótkich spodenkach powiedzieć - spadaj! - zimie prosto w twarz. Niestety, utwór wypada fatalnie na żywo. Elektroniczna wstawka wypada fatalnie, Maciejewski z zażenowaniem w chórku robi yyyyhyyyy, yyyyhyyyy, a piosenka traci cały swój power. Szkoda, bo przez to ta pogoda za oknem wciąż jest taka nijaka, jak Przesilenie na żywo.
  • W zasięgu ramion: Tak mi się kojarzy z dyskusją o tym, czy matura z matematyki powinna być obowiązkowa, a jeśli nie, to czemu polski tak? Przecież jak humanista się może tłumaczyć, że nie kuma matmy, to matematyk może tak samo oceniać język polski. Pogodzić ich może ten fragment: podobno używamy jednego języka / w dialogu ginie jednak słów matematyka / arytmetyka zależności gubi nas. Ja taki mądry, bo maturę pisałem rok temu i matmy pisać nie musiałem. A ten tekst został okraszony fajnymi skrzypcami. A reszta? Coś tam o sprawach w zasięgu ramion. Że życie to wojna, a nie bal, a te ramiona są naszą tarczą. Na razie mnie nie rusza, może kiedyś oświeci.
  • Księgowi i Marynarze: Muchy próbują nam uświadomić, że ludzie dzielą się na księgowych i marynarzy. Pierwsze słyszę, mimo, że mieszkam w Szczecinie. Za biurkiem się raczej nie widzę, więc jestem marynarzem? Do Akademii Morskiej mam daleko i pisząc tę recenzję mogę się poczuć jak księgowy. Jednak On pewnie ma wyznaczone terminy, które go gonią, a ja jestem taki wolny strzelec i pracuję kiedy chcę. Utwór był pierwszym który wpadł mi w ucho. Pamiętam jak na następny dzień go nuciłem na uczelni, chociaż tytułu jeszcze nie pamiętałem. Muzycy na pewno są marynarzami. Nie myślą o dniu następnym, bo nie mają pojęcia co się wydarzy. Wiedzą tylko, że będzie koncert, albo dzień wolny który prześpią. Dzień bez zaplanowanej puenty. Noc krótka, jednak koncert wieczorem, więc martwić porannym wstawaniem się nie trzeba. Błogie życie muzyków.
  • Przyzwolitość: O rozstaniach chyba jeszcze nie było? A na pewno nie tak dosłownie. Jedne przychodzą z łatwością, a innych się nie chce zaakceptować. Zaczyna się walka o wielki powrót, jak w tanich romansidłach. Może zechcesz mi przypomnieć, kto rozpoczął tę historię / tylko jeden taki moment, pamiętasz, tak ten. Zanim nie odróżnisz dnia od dnia, przypomnij sobie o tych parkach, tetrach, galeriach, czy kinach. Czy było źle? Więc może zechcesz na piechotę w nasze ulubione miejsca? / może uda się z powrotem.. / no tak, my nie mamy takich miejsc. Tekstowo ścisła czołówka na tej płycie. Muzycznie podoba mi się perkusja. Bardzo uproszczona, kojarząca się z punk rockiem. Jednak taka wyciszona i pasująca do klimatu utworu. 
  • Zimne Kraje:  Drugi singiel, który był świetnym wyborem. Przebojowy kawałek z fajnym riffem. Do tego ten podryw na oczy. A patrząc na to, że poprzednim kawałkiem była Przyzwolitość, to na litościwe oczka, jak u kota ze Shreka. A do zimnych krajów faktycznie nikt nie podróżuje, w końcu islandzki wulkan znowu dymi.
  • Piętnaście minut później: Ani się obejrzysz, a już jesteś dorosły. Cały życie chciałeś nim być. Przecież to tak fajnie. Jednak gdy już dostaniesz dowód, zaczynasz sobie uświadamiać, że kiedyś było lepiej. Tyle wolnego czasu, zero problemów. Chodzenie do księgarni, ozdabianie akwarium. I patrzysz jak się kończy i chciałbyś, żeby ten czas potrwał przysłowiowe piętnaście minut dłużej. Kolejna udana konfrontacja Wiraszki z nową tematyką.
  • Serdecznie Zabronione: Ostatni utwór który powstał w czasie sesji pt. Notoryczni Debiutanci. Wciąż mi gdzieś umyka. Brzmi świetnie, jednak szybko o nim zapominam. Kilka dobrych linijek, jednak całościowo wydaje się taki nijaki. Do posłuchania, ale bez większych przemyśleń.
  • '93: Moja propozycja na singiel nr 3. Zdecydowany headliner. Świetny refren, który został chóralnie odśpiewany przez cały zespół. Kojarzy mi się z którąś piosenką Blur. Niestety do dzisiaj nie mogę zlokalizować z którą. Może tam nawet nie ma chóralnego śpiewu. Po prostu ta fala dźwięku wydaje mi się jakaś taka znajoma. Jednak to nie zarzut. Przecież często jest tak, że coś słyszymy po raz pierwszy, a brzmi tak świetnie, że nie wierzymy w to, że nie znaliśmy tego wcześniej. Podobno oznacza to tylko tyle, że ten utwór bardzo nam się podoba. Mam tylko jeden problem z tą piosenką. W tekście jest - pantera zbiegła z zoo, a ja tam wciąż słyszę - pantera wiworso. Wiecie, tak po francusku. Nie można też zapominać o tym, że w '93 urodził się nasz Redaktor Naczelny. To bardzo dla nas ważna data.
  • Kołobrzeg - Świnoujście: Chyba znowu im nie wyszło. Terroromons miał dwie wady, brzydką okładkę i słaby utwór zamykający. Może 111 samo w sobie nie było złe, ale po prostu było wyjęte z kontekstu i nie pasujące do reszty materiału. Teraz mamy tę samą sytuację. Kontrowersyjna okładka, a na deser odgrzany kotlet. W Piętnaście minut później słyszymy - no popatrz jak się kończę, kiedy śmiejesz się i klniesz. Dokładnie taka była moja reakcja, gdy usłyszałem nową wersję kolejowej piosenki. Została zmaltretowana i pozbawiona wszystkich atutów. Brzmi jak żulerska ballada, co podkreśla jeszcze wokal który brzmi jakby był nagrywany na kacu. Do tego ta końcówka żywcem zerżnięta z Another Morning Stoner ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead. Słaby koniec masz kochanie.
              Recenzja jest długa, więc podsumowanie będzie krótkie. Najlepiej zrobił to sam Wiraszko - No wiem, że można mądrzej, daj mi jeszcze kwadrans. To samo mogę powiedzieć o swojej recenzji. A jeżeli Terroromans był pięcioma minutami Much, to bez problemu mogę im jeszcze dać szansę na kolejny kwadrans. Bo mimo, że Notoryczni troszeczkę odstają od debiutu, to ostatni raz sprawdzam, czy jeszcze to lubię i lubię to. Zaleciało Facebookiem. 
                           

              niedziela, 9 maja 2010

              Czesław Śpiewa: Pop

              Czesław Śpiewa w ciągu ostatnich bodaj 3 lat stał się idolem tak zwanych dziennikarzy muzycznych w całym kraju. Dopatrują się oni w nim cech niemal mesjańskich i snują wspaniałe tezy o tym, jak to pan Czesław zbawi polską muzykę, wprowadzając w skostniały rynek mnóstwo świeżości, autentyzmu, pasji i innych takich sloganików, które służą recenzentom do podkreślania, jak bardzo lubią daną postać, a których absolutnie nie da się podważyć. Cóż. Generalnie więc obraz prezentuje się tak: Czesław Śpiewa dobrym artystą jest. A dlaczego dobrym artystą jest?

              I tu właśnie rodzą się problemy. Doskonale pamiętam pierwszą płytkę tego pana. Debiut był ckliwy, acz melodyjny, z bardzo kretyńskimi tekstami (Żaba w betonie jako pierwszy przykład z brzegu), ale i kapitalnym Mieszko i Dobrawa jako początek Państwa Polskiego. Utwór ów, zdecydowanie jeden z najlepszych w owym czasie na polskiej scenie, miał parę atutów, z których najważniejszymi były czas trwania (1:30 pozwalała nie zmęczyć się manierą Czesława), liczne zmiany tempa oraz dodający swojskości chórek.

              Niestety, na swoim drugim albumie Mozil nie poszedł w tym kierunku (inna sprawa, że sam nie jestem przekonany czy płyta z samymi Mieszkami i Dobrawami byłaby dobra - chyba nie). Wręcz przeciwnie - pozbawił swój materiał tej melodyjności, którą miała płytka pierwsza, jednocześnie pozostawiając ckliwość. I się zrobił problem.

              Co gorsza, już od pierwszego utworu wiemy, jaka ta płyta będzie. Nie zostawia więc ona żadnego miejsca na zaskoczenie. W zasadzie jedyną niespodzianką może być brzmienie dwóch ostatnich utworów. Przedostatni na płycie Caravan, który brzmi jak połączenie "typowego Czesława" z typowym duetem Lipnicka-Porter. Słowem: wcale nie jestem przekonany, że się cieszę z takiej niespodzianki. Closer Pożegnanie małego wojownika nie zachwyca co prawda, ale zdaje się być fajną nabijką z polskiego komerszjalu, stanowiąc jednocześnie niezłe zakończenie tej płyty.

              Ostateczna ocena Czesława zdaje się nam więc krystalizować. Otóż przesadzone są wszelkie opinie dopatrujące się w Mozilu zbawcy polskiej muzyki. Ba, przesadą byłoby nazwanie go artystą z prawdziwego zdarzenia. Człowiek ten obdarzony jest irytującą manierą wokalną oraz skłonnością do niesamowitej infantylizacji wszystkiego, czego się dotknie. I o ile w przypadku pierwszej płyty było to jeszcze trochę-świeże, może nawet dla niektórych trochę-dowcipne i trochę-sympatyczne, to drugi taki krążek jawi się już jako strata czasu. Generalnie jednak chyba wolę, by to Czesław Śpiewa był obwoływany mistrzem świata w Dzień Dobry TVN przez ekspertów od muzyki w stylu Kingi Rusin niż jakaś tam Natalia Kukulska. 

              Także: dajcie żyć gościowi, ale nie dajcie puszczać tej płyty w Waszej obecności, bo to strata czasu jest. Trójkowe płyty to i Cerekwickiej się zdarzały.

              sobota, 1 maja 2010

              Erykah Badu: New Amerykah Part Two (Return Of The Ankh)

              Erykah Badu ma Twittera, a ja jestem die-fanem Twitterów. Za pomocą tego cudnego narzędzia uzależniłem się jeszcze bardziej od Internetu (możliwe). Ale jak tu się nie uzależniać, jak na jednej stronie ma się wypowiedzi znajomych, Kylie, kibiców Arsenalu z całego świata, dziennikarzy sportowych - w tym tych, co siedzą live na stadionie i intensywnie ćwierkają przez smsy - aż po Kylie, Maksa Tundrę, Toro Y Moi czy The Car Is On Fire? Z Badu było trochę inaczej - po początkowej podjarce faktem istnienia jej konta tam (w pełni oficjalnego zresztą), przyszła pora na skuteczne zniechęcenie związane z dość kiepskim pomysłem samej artystki, by retwittować każdego, kto do niej napisze. Kończyło się to bajzlem wśród twittów, ostatecznie więc musiałem w końcu kliknąć Unfollow.

              Jednak to właśnie dzięki jednemu z twittów Eryki dowiedziałem się o jej singlu, tym z udziałem paru ludzi, pamiętacie. Byłem zresztą prawdopodobnie jedną z pierwszych osób, które obejrzały ów teledysk. Obejrzały w sensie dosłownym, gdyż w owym czasie przez usterki techniczne nie posiadałem na swym komputerze dźwięku, więc pozostało mi jedynie obczajenie wizualizacji, z pominięciem najważniejszej, muzycznej treści.

              Całe te poprzednie dwa akapity miały pokazać Wam, że z Badu niby ciągle jest fajnie, a jednak wciąż nam ze sobą nie po drodze. I w sumie jest to chyba też diagnoza jej najnowszego dzieła. Płyty naprawdę znakomitej od strony technicznej - niewiele można zarzucić zarówno Eryce, jak i wspierającym ją ludziom. Dopięte, dopieszczone, niemal wzorowe. Same kompozycje zaś nienachalne, zazwyczaj delikatnie łaskoczą uszy niczym piórko w rękach ukochanej (tak myślę, nie wiem, jestem samotny). Jest znakomicie.

              No właśnie, tylko pytanie czy to znakomitość warta tak szerokich analiz, jakich podejmują się recenzenci w przeróżnych notkach. Otóż nie sądzę. Nowy album Eryki Badu jest bowiem po prostu kapitalną płytą w znanej nam i kojarzonej z artystką stylistyce. Jest jedną z płyt roku, może nawet jedną z wyżej stojących w rankingu. Ale, kurcze, tu nie ma co rozkminiać. Tego należy zwyczajnie słuchać i delektować się smakiem, wyczuciem. Dlatego właśnie nie podejmuję się jakichś opisów albumu. Pokazuję Ci go przez szybkę, a Ty już wiesz. To Badu, więc warto, więc słuchaj. Just do it.