wtorek, 24 listopada 2009

Mew: No More Stories...

No More Stories / Are Told Today / I'm Sorry / They Washed Away / No More Stories / The World Is Grey / I'm Tired / Let's Wash Away - oto cały tytuł piątego albumu grupy Mew. Na tym chciałem zakończyć recenzję, ale że nasza renoma jeszcze nie pozwala na takie zabawne wpisy, muszę pisać dalej.

Mew jest moją nową muzyczną miłością, jeszcze nie wiem czy to coś trwalszego, czy przelotny romans. Ale na razie jest bardzo miło. Szczerze mówiąc zasłuchuję się we Frengers - trzeciej płycie w dorobku zespołu, ale jako, że mamy 2009 rok, a nie 2003 to wypadałoby przedstawić najnowsze dzieło Duńczyków. Wiem, że krążek ukazał się w sierpniu i zapewne pojawiło się tysiące recenzji tej płyty, ale uważam, że to jeden z lepszych tegorocznych longplayów więc nie mogło go tutaj zabraknąć. Jeden z lepszych z tzw. znanej alternatywy, bo i tak wiem, że w podsumowaniu Pitchforka ta płyta nie ma szans, ponieważ przegra z zespołami które zna tylko owa redakcja. A my znowu wyjdziemy na muzycznych dyletantów.

Płytę o najdłuższym tytule 2009 roku otwiera nietypowa piosenka, a można powiedzieć, że nawet dwie. Już za pierwszym razem gdy usłyszałem New Terrain wiedziałem, że coś jest nie tak. Dopiero za kolejnym razem dokładnie się wsłuchując, zorientowałem się, że to przecież piosenka wykorzystująca backmasking. Na początku myślałem, że tylko instrumenty są puszczone od tyłu, ale że wokalista który zawsze śpiewał po angielsku, brzmiał jak wyjęty z Sigur Rós, pomyślałem, że musi być coś nie tak. O sprawie zapomniałem i dopiero dzisiaj przy okazji pisania tej recenzji przypomniałem sobie o niej. Postanowiłem to sprawdzić i faktycznie, odsłuchując piosenkę od tyłu dostajemy w prezencie nową, pod tytułem Nervous. Tak wiem, że beckmasking to nic nowego, ale obie piosenki brzmią tajemniczo, a ja wciąż mam wątpliwości która z nich jest oryginałem, więc otwarcie płyty bardzo interesujące.

Dobra, wracamy do normalności, a tam czeka na nas Introducing Palace Players, najpierw 1:50 minutowe instrumentalne wejście, a następnie wokal, który nie każdemu może się spodobać. Jako, że jestem znany z wokalnej tolerancji, to po pewnym czasie przyzwyczaiłem się do głosu Jonasa Bjerre. Ale osoby które nie trawią np. wokalnych poczynań owianego złą sławą na tym blogu Matthew Bellamy'ego mogą mieć problem z przyswojeniem skandynawskiego trio.

Nie mam zamiaru opisywać każdego utworu, bo jest ich aż 14, a jako, że wszystkie trzymają wysoki poziom, trudno wyłapać wyróżniające się perełki. Ale płytę spośród stosu płyt wyróżnia olbrzymia melodyjność. Melodyjność - to jest słowo klucz, bo mimo że zespół lubi eksperymentować i balastować pomiędzy różnymi gatunkami, osiągnął komercyjny sukces w Danii. Może powiecie, że tylko w Danii i co w tym dziwnego, jak to ich rodzimy zespół? Ale u nas żaden zespół o takim brzmieniu nie przebił się tak wysoko. Wiec sukces jest, tym bardziej, że Skandynawia z dobrej muzyki słynie.

Może nie jest to najlepsza płyta zespołu, bo dwie poprzednie prezentowały wyższy poziom, ale jak reszta prezentuje poziom oscylujący pomiędzy siódemką a ósemką. Można zarzucić, że jest mało odkrywcza, bo fanów niczym wielkim nie zaskakuje, ale posiada takie smaczki jak utwór Hawaii który rzeczywiście brzmi egzotycznie. Na pewno nie rozczarowuje, bo jeżeli ktoś lubi posłuchać dobrej muzyki w stylu dream popowym, to z pewnością się nie zawiedzie, a taki utwór jak chociażby singlowy Repeaterbeater przypomni czasy takich piosenek jak She Spider czy Snow Brigade z mojej ulubionej płyty Frengers.


niedziela, 22 listopada 2009

Odkopane jesienią

Słabą mamy ostatnio oglądalność, a komentarzy jest tu mniej, niż wpisów na forum Momentu Prawdy, ale my się nie poddajemy i przybywamy z odsieczą, żeby pokazać wam nietegoroczne propozycje utworów, które powinniście – chociażby dla własnego dobra – znać, a jeśli nie znacie, to po lekturze tego artykuliku już będziecie. Proste, co?


A, poza tym jesteśmy na tyle fajni, że zmieniliśmy kadrę prowadzących Odkopane, więc wyglądem to wydanie może się trochę różnić od wcześniejszych odcinków. Ale, mówię wam, materiał jest lepszy. A jak nie jest, to psem poszczuję.


Mystery Jets – Young Love (featuring Laura Marling)

obejrzyj


Gdyby istniał poradnik o tworzeniu dobrego popu i gdyby miał – dajmy na to – dwieście stron, z czego jakieś sto osiemdziesiąt poświęcone Bitelsom, to przynajmniej na połowie jednej powinna być informacja o tym przeboju. Słowa o miłości – są, zaraźliwa melodia – wiadomo, dobrze zrealizowany teledysk – obecny. Pojawia się też mocny refren, okrzyk w stylu na-na-na (tutaj jednakże ukierunkowany na o-o-o), no i jest dwugłos, ale to taki dwugłos, że będziecie szczękę z terakoty zbierać, niezależni cwaniacy.

Rob Dougan – Clubbed To Death (Kuryayamino Variation)

obejrzyj


Nie, żebym się chwalił, że mam kolegów, ale jeden z nich ostatnio puścił mi ten utwór. Przez ponad siedem minut nawet nie drgnąłem – klasyk. Tło momentami czerpie z poważnej, momentami z IDM-u, najczęściej jednak łączy wszystko w jedno i robi z moich uszu kisiel. A później zjada go łyżeczką deserową na podwieczorek, przeraźliwie głośno mlaskając. Tym samym udowadnia, że jest piosenką – halo, tu Ziemia – mocarną.

...And You Will Know Us By The Trail of Dead – Another Morning Stoner

obejrzyj


Kiedy byłem małym chłopcem, śmiałem się z recenzji ...And You Will Know Us By Dłuższej Nazwy Wymyślić Się Nie Dało – że niby o co tyle krzyku, że dziękuję, ale postoję i że nie chcę drugiego, najadłem się zupą. Ale posłuchajcie tej gitary, że niby za proste, żeby mogło być prawdziwe? Nie, koleżanki i koledzy, ten riff łaskocze ucho do końca dnia, w którym go usłyszałeś. Magia, co? Ale to tylko jedna strona medalu – intro jest najlepsze, ale to wcale nie znaczy, że reszta jest mniej, niż świetna. Nie jest.

The Dismemberment Plan – Superpowers

sam sobie poszukaj, mnie się nie udało


Nie umiem grać na gitarze, ale gdybym umiał, chciałbym grać właśnie tak. Jakby wam to powiedzieć, ten refren przeraża swoim dobrem. I guess you could call it superpowers / but no one is going to save the world with what I've got / an indigo lights from silvery towers / surrounded by rocks and stones as far as the eye can see. Czekaj, moment, kto wpadł na pomysł tego with what I've gotas the eye can see, które na pierwszy rzut ucha nie pasuje do niczego, a na drugi wydaje się być dziełem? Zapętlałbym sobie ten refren ile wlezie, a jego twórcy oddawał cichuteńkie pokłony. A instrumenty w codzie też pyszne.


Santogold – L.E.S. Artistes

obejrzyj


Jest taki termin, „artysta jednego przeboju”. Z chęcią stworzyłbym drugi, „artysta jednej dobrej piosenki” (bo nie jest to przebój), i stosował w kierunku Santogold przy każdej możliwej okazji. Gdyby cały album był tak dobry, jak to, mógłbym się zakochać. Tak zostaje mi tylko ten utwór – w którym najlepsze jest to, że podczas odsłuchu jednocześnie chce mi się tańczyć, śpiewać i radować, ale i płakać, rozmyślać nad sensem życia i wznosić ręce do chmur, a później robić im zdjęcia i wstawiać jako czarno-białe foto na naszą-klasę.

David Bowie – Speed of Life

posłuchaj (tu raczej nie ma nic do oglądania)


Jestem ostatnimi czasy zauroczony Eno i Bowiem. I choć chyba jednak w tej kolejności, z Eno na przedzie, to Bowiemu trzeba oddać, jest taki, że nawet nie chce mi się pisać jak wielki, bo wiem, że polegnę. Takie Speed of Life na przykład – uroczy instrumental, dobre wprowadzenie do tak smacznego albumu, że jest muzycznym konikiem na biegunach: każdy powinien go mieć.

piątek, 20 listopada 2009

The Bird and the Bee: Ray Guns Are Not Just The Future

Zbliża się koniec roku. Oj, zbliża się. Z tej okazji sam umowny Redaktor Naczelny Waszego ulubionego bloga muzycznego (heh), wziął się za odrabianie zaległości i swe ostre pióro skierował w stronę jakże wychwalanego albumu ze... stycznia.

Hej, ale w zasadzie czemu nie? Był styczeń, była zima, wyszło nowe The Bird and the Bee. Jest listopad, za chwilę będzie zima, a więc nastrój ten sam, co jak wychodziło (już nie)nowe The Bird and the Bee. Ktoś ma wątpliwości? :)

No. Także zaczyna się od Fanfare, które jest po to, by irytować lanserów, że im nie nabije utworu na last.fm, bo trwa o sekundę krócej niż najkrótsza możliwa do zaskroblowania ścieżka. No, ma też drugą funkcję - buduje nastrój przed przystąpieniem do słuchania płyty na serio. Zresztą, początek My Love to właśnie zgrabne przejście z intra płyty do prawdziwej uczty artystycznej. Fantastyczny wokal Inary George przy zgrabnym bicie Grega Kurstina czyni to jednym z przyjemniejszych początków płytowych w tym roku.

Diamond Dave rozwiewa wszelkie wątpliwości: tak, Greg pracował z Lily Allen. Tak, to on tam wymyślał wiele tracków. Tak, te lepsze zostawił dla swojego zespołu. Jest to jakiś fenomen, że koleś ot tak sobie czyni w ciągu roku dwie rzeczy na poziomie listy rocznej gatunku, jakby zupełnie się nad tym nie zastanawiając. I to w tak ostatnio nudnej dyscyplinie jak pop. Szacun. Trochę się przywołują skojarzenia z Ussainem Boltem, nie?

No ale z drugiej strony, ej. Współpracowało się z Lily Allen, Flaming Lips i boską Kylie, więc coś już trzeba sobą reprezentować. Na przykład bardzo spójną płytkę, na której tracki od Fanfare do Ray Gun naprawdę dają radę i trzymają się mniej więcej tego samego pomysłu, ale różniąc się jednocześnie na tyle znacząco, byśmy wszyscy nie ziewali tylko szukali kolejnych smaczków, by zaspokoić wszystkie te młoteczki i błony, co tam mamy w uchach. Uszach właściwie, ale uchach brzmi tak fajnie nastrojowo. Albo nie brzmi, nie wiem.

I nagle wtem spośród dziwnej kombinacji dźwięków pojawia się wreszcie on. Po pięciu trackach pachnących Lily Allen, ale wyżej i lepiej, pojawia się początek, który pokazuje, że Kurstin bezczelnie także motywy dla Kylie staranie segregował, by najlepsze sobie zachować na album własny (bezczelny!). Ten cudowny refren i równie wspaniała zwrotka sprawia, że już się ślinię, patrząc na listę tegorocznych singli. Pop ma znów silnego przedstawiciela, wspaniale. Love Letter To Japan, dostałeś powołanie. Nie od Majewskiego. Od Fergusona.

Płyta biegnie, a my mamy coraz wyraźniejsze chórki i bity. A przynajmniej tak było do ósmego utworu, kiedy to przy ledwo słyszalnych popisach Grega, Inara trochę nas rozczula, by w refrenie wejść w dialog z masą swoich własnych głosów. Baby zresztą sam opisuje doznania, jakich dostarcza. Yeah, it was magic.

No, to teraz pobujamy. Polite Dance Song - bardzo dobra rzecz. Dzieje się w tle, dzieje się z przodu, jest wypas. Kolejna ścieżka, którą warto mieć na nośniku/w folderze, nie wnikam. Aż mi brak słów właściwie. To się wyróżnia, wybija, to trzeba, jak się lubi pop. Albo trzeba, żeby wiedzieć, że się dużo traci, jak się nie lubi.

I znowu sobie trochę Greg poświrował. Niektórym się mogło wydawać, że temu panu przyszedł pomysł na zwykłą piosenkę, to on nagle zasunął nam solówką w You're A Cad. Bynajmniej nie na gitarze. Mniej złudzeń pozostawił w kolejnym utworze. Witch jest już mocniejszy, zdecydowanie bardziej niż pierwsza część albumu. Tutaj już wokal jest zdecydowany, bit twardszy (rotfl, co ja wygaduję, jakieś bzdury totalne. Twardszy bit? Dobre.), co nie znaczy, że twardy.

Hej, świetne jest też Birthday. Chociaż zupełnie nie mam pomysłu już, jak to opisywać. Nie że Greg czy Inara, nie że świetne, nie że mocne, nie że rozwala. Choć rozwala, choć mocne, choć świetne, choć Greg i Inara... no ale chciałem inaczej. Bo i track jest trochę inny. Na szczęście dla mej reputacji i nieszczęście dla uszu, Lifespan Of A Fly to już utwór ostatni. Spokojny, wyciszony, wokalistka już prawie szepcze, a bit robi to samo. Nagle po 3:14, a w zasadzie już na wysokości 3:10, wszystko milknie. Się wyrwało. I cisza jakaś, mistrzowie poszli spać.

Generalnie teraz zepsuję cały nastrój i napiszę, że The Bird and the Bee są fajni, a gdyby grali w piłkę równie dobrze, jak tworzą muzykę, to Fabregas, Xavi i spółka mogliby czuć się na ostrej presji. Dla tych jednak, co nie lubią piłkarskich metafor, bądź nie lubią metafor słabych, w których mam absolutne mistrzostwo świata wszystkich możliwych wag, informuję zwyczajnie, że ta płyta jest znakomita i musi trafić na każdą listę roku robioną przez trzeźwych ludzi.

czwartek, 19 listopada 2009

Memory Tapes: Seek Magic

Siedzę, w tle leci płyta, która leci, bo ktoś szepnął, że jest dobra, a ja chcę sam sobie udowodnić, że niedobra. Właściwie to nie wiem od którego utworu zacząłem odtwarzanie i na jakiej zasadzie odtwarzacz losował piosenki, ale zdążyłem zapomnieć, czego właściwie słucham.

I nagle – gdzieś pomiędzy informacjami o barażach eliminacji do Mistrzostw Świata a zapowiedzią następnego odcinka „Brzyduli” – jak blue screen of death z jasnego nieba, przybywa z misją Bicycle – mimo że pokojowo nastawiony, to od samego początku rozbraja. Trochę mija zanim rozkręci się na dobre, ale oj, warto czekać. Druga część tego utworu to być może najważniejsze sekundy w tegorocznej muzyce i choć już teraz zdaję sobie sprawę, że przesadzam, to i tak byłbym kapkę uboższy, gdyby mnie ta piosenka ominęła. Nie pozwólcie, by ominęła was.

Zanotowałem sobie pod ręką, żeby porównać Seek Magic do No Way Down. Nie no, spokój, zamknąć twarze, moje wewnętrzne głosy, ile razy można wspominać o jednym nagraniu, w dodatku niedługogrającym. Przy okazji każdej recenzji mam wspominać, że Air France mieli coś podobnego i to było mistrzowskie? Chyba muszę, bo najlepsze momenty Seek Magic przypominają tamtą EP-kę (i zupełnie nie wiem dlaczego, bo różnicę widać gołym uchem). Te mniej ciekawe momenty są jakby zimowe, oziębłe, co oczywiście samo w sobie nie jest minusem, ale brak pomysłu na niektóre z tych fragmentów już tak.

Ale tu podobieństw jest więcej – tło to miejscami taki Aphex Twin jakby, czasami jakaś wersja demo Boards of Canada (ciężko być pełną wersją Boards of Canada). Gitara w najlepszym na płycie Bicycle – ale to już chyba mówiłem – to takie The Tough Alliance, a parę momentów na całej długości Seek Magic to też – tylko dla przykładu – Air i M83. Trochę śmieszne, że sporo Memory Tapes słyszałem... tylko w tym roku. Tegoroczni Neon Indian i jj są łatwi do wychwycenia, a Green Knight – co prawda w sporo gorszej wersji, ale zawsze – słyszałem w tym roku już u Miike'a Snowa (i mówię tu tylko o pozycjach, które sam recenzowałem!). A co jest w tym wszystkim najlepsze?

Inspirując się nie tyle nawet jakimiś Aphexami czy Autechre'ami, ale wszystkim, co w muzyce elektronicznej przewinęło się przez ostatnie lata, Memory Tapes to ciągle coś świeżego. Ale wara z tymi fajerwerkami, ejże, lista roku – no okej – może i będzie, ale tylko ze względu na to, że mało w tym roku słyszałem. Mocne sześć na dziesięć?

poniedziałek, 16 listopada 2009

Pustki: Kalambury

Był koniec 2008 roku, jakiś grudzień albo późny listopad. Słuchałem zespołu Pustki i ich wówczas najnowszej płyty. Powoli przymierzałem się do rankingu rocznego i jakoś tak, z rozmachu, owy krążek się tam znalazł i utrzymał.

Dziwna to decyzja była i muzycznie nieuzasadniona. Jak się bowiem poszperało przez kilkanaście minut, to się dało znaleźć kilka lepszych krążków. Koniec kryzysu jest więc dziś dla mnie osobistym wspomnieniem, jak płytę piątkową pomylić z siódemkową. Dziś, blisko rok od tamtych wydarzeń, przystępuję do oceny kolejnego albumu Pustek.

I od razu można zauważyć, że band z Ostrówka wrócił do, sobie dobrze znanego, trójkowego poziomu. Od odpalenia płytki słyszymy bowiem w zasadzie dwa dobre utwory, a są to Trawa i Kalambury. I to też trzeba przyznać, że określenie 'dobre' oznacza tutaj góra 4.5, a więc utwór, który zwyczajnie opłacało się przesłuchać i można nawet czasem wrócić.

No a od trzeciego tracka się zaczyna. Znój to nieudane nawiązanie do Czerwonej fali. Strasznie nudne w dodatku. W refrenie zaczyna się współpraca wokalna między "panią a panem", ale generalnie nie ma w tym niczego ciekawego. Sorry, głosy to się komponowały na zeszłorocznej płycie. Iowy Supper Soccer w dodatku.

Ale Pustki są uparte. Wiedza to 1:50 nudy i ponowne próby wycia. Aż żal, że wzięli do czegoś takiego Nosowską. Przekwitanie? Najgorszy utwór tego albumu. Widać wyraźnie, że Pustki chcą sobie poeksperymentować, ale pewnych efektów nie należy publikować. Ilość irytacji, jaka mnie ogarnia, kiedy słucham tych rzekomych uzupełnień wokalnych, sięga naprawdę wysokiego pułapu. Naprawdę, jakby się komuś nudziło na przerwie w gimnazjum.

Nieodwaga to z kolei zgrabna pioseneczka. Dobrze dobrany gość, trochę naiwny, ale pasujący do Rojka tekst. Całkiem przyjemna rzecz, podnosi jakość płytki. Ale już w następnym kawałku - Wesoły jestem - po całkiem niezłym początku w wykonaniu gitar, sporo zostało zepsute przez wokal. Nie jestem wesoły.

Jakżeż ja się uspokoję to kolejna piosenka, którą słyszeliśmy już dawno. Nic nowego i nic ciekawego. Wiersz o szukaniu i Pożałuj mnie to już naprawdę niski poziom. Nie ma na czym zawiesić ucha; wszystko już słyszeliśmy, wszystko wydaje nam się niepotrzebne. Dopiero Notes przynosi nam jakieś urozmaicenia (instrumentalny refren!), które w dodatku coś tam pokazują, że Pustki potrafią grać, ale nie żeby komponować i nie żeby co roku.

Trzy z czwórką byłoby bardzo sprawiedliwym podsumowaniem. Kalambury to płyta bardzo przeciętna, znowu stawiająca Pustki w świetle jakiś tam mizernych kompozycji. Mam jednak przeczucie, że skoro raz już się z Łukasiewiczem i spółką pomyliłem w górę, więc mogę się także pomylić w dół. Dlatego trzy z siedem.

I git, więcej nie da rady.

wtorek, 10 listopada 2009

Manic Street Preachers: Journal For Plague Lovers

Manic Street Preachers to grupa, której nie trzeba przedstawiać nikomu, kto przynajmniej jako-tako interesuje się muzyką (lub też posiada MTV2). Jeden z najciekawszych i bardziej intrygujących zespołów, owiany tajemnicą, i to niezwykłą, do tej pory jednoznacznie nie rozwikłaną.

Dokładnie 1 lutego 1995r. Richey Edwards w dniu wyjazdu do Stanów Zjednoczonych w celu promowania albumu, wyszedł z domu i już nigdy do niego nie powrócił. Śledztwo w jego sprawie trwało bardzo długo, aż w końcu niecały rok temu, bo 23 listopada, główny tekściarz i gitarzysta został uznany za oficjalnie zmarłego na wniosek jego rodziców. Kilka miesięcy po tym smutnym i dla członków Manics i ich fanów wydarzeniu ukazuje się płyta Journal For Plague Lovers będąca spuścizną po Edwardsie. Jest to swoisty testament, który ukazuje go takim, jakim był – pokręconym, masochistycznym geniuszem. Spostrzegawczym draniem. Człowiekiem o wyostrzonej wrażliwości. Esencją rock ’n’ rollowego stylu życia. Nie będę się tu rozpisywać, jak ostatnio, o każdym utworze. Wybrałam moje top 4 i tym się zajmę.

Piosenką promującą płytę stało się Jackie Collins Exsitential Question Time, w którym od razu do gustu przypadł ciekawy riff gitarowy i ostry, wrzeszczący James. Utwór został singlem zapewne z tego powodu, że najbardziej zapada w pamięć i jest jednym z łatwiejszych w odbiorze kawałków na albumie. Poza tym, bądźmy szczerzy… Kto w trakcie słuchania nie ma ochoty zaśpiewać sobie oh mommy, what’s a sex pistol?

Niedawno, słuchając po raz kolejny płyty odkryłam na nowo, ze zdwojoną siłą moc She bathed herself In the Bath of Bleach. Początkowo nie zwracałam w ogóle na nią uwagi, bo nie zgrałam albumu na odtwarzacz mp3, a słuchając na komputerze kompletnie nie potrafię się skupić (wiecznie coś mi przeszkadza, więc zgrywam wszystkie nowe płyty na empetrójkę i słucham przed zaśnięciem).

Macie czasem tak, że słysząc jakiś tekst czujecie się przez niego spoliczkowani? Mnie aż coś ściska w sercu, gdy słyszę refren, a szczególnie fragment empty arms and aching heart. Czytając ten tekst rzeczywiście można odnieść wrażenie, że za bardzo to wszystko przeżywam, ale posłuchajcie tylko jak Bradfield śpiewa, z jakimi emocjami. Jego głos zdaje się być tak autentyczny jakby opowiadał historię swoją albo kogoś mu bliskiego, kogoś ze złamanym sercem, skrzywdzonego i opuszczonego.

All Is Vanity mogłoby równie dobrze wejść na Gold against the soul (osobiście jedną z moich ulubionych płyt Manics). Jest zadziorne, idealnie pasujące do wypracowanego przez nich stylu,a sam tytuł wpisuje się jak dla mnie genialnie w stylistykę listopadowo-pluchową, kiedy polskie, nietowarzyskie odpowiedniki Grega House’a siedzą popołudniami w domu słuchając muzyki i patrząc się tępo w okno, myśląc o życiu i innych głupotach. Marność nad marnościami i wszystko marność. (Dobra, wiem, jestem chyba jedyną osobą w tym kraju, która z całego serca nienawidzi jesieni.)

Jako że pogadankę o przemijaniu mamy za sobą, to teraz opowiem wam bajkę o pewnej pięknej piosence, którą chcę, aby zagrano mi na pogrzebie (muszę gdzieś to wrzucić do mojego testamentu…). Tym utworem jest William’s Last Words, dla odmiany zaśpiewane przez Nicky’ego. Kawałek, który zawsze wyciska ze mnie potoki łez. Tekst jest po prostu nie-sa-mo-wi-ty, zwala mnie z nóg, ewentualnie jakby to powiedzieli kumple z mojej klasy – ‘miażdży mi system centralnie,stary!’. Pokazuje też, że Richey musiał naprawdę dużo myśleć o śmierci zarówno przed, jak i po pierwszej próbie samobójczej. Cause I’m really tired, I’d love to go to sleep and wake up happy.

Album to piękny ukłon Jamesa, Nicky’ego i Seana w stronę zagubionego (myślę bowiem, że to słowo idealnie pasuje tutaj w swojej dwuznaczności) kolegi, oficjalny uścisk dłoni na zakończenie współpracy. Szczerze mówiąc podziwiam ich. Ja po takiej traumie pewnie długo nie mogłabym się podnieść, a oni nie dość, że się nie załamali, to potrafili wydać jeszcze kilka świetnych albumów. A może to właśnie cierpienie było w tym przypadku siłą sprawczą? Tego nie wiem, ale jednego jestem pewna: Richey byłby z nich naprawdę dumny.

niedziela, 8 listopada 2009

Plastic: P.O.P.

[w związku z mizernymi zdolnościami autora i brakiem zdecydowania w kwestii wyboru pomiędzy kilkoma konceptami na tę recenzję, umieszczam je wszystkie, mając nadzieję, że łącznie dadzą jakiś tam obraz tego, co czułem po tych kilkunastu już odsłuchaniach tego krążka. Tak, jestem rozchwiany emocjonalnie.]

Koncept pierwszy: trylogia

I
Chyba znowu zasnąłem na kanapie. Musiałem coś czytać albo oglądać jakieś nudne pierdoły w jednym z tych kanałów w kablówce, które służą głównie chwaleniu się ilością możliwości danemu dostawcy telewizji w spotach tv i na ulotkach. Półprzytomny spojrzałem na ekran. Jakaś baba darła się, że jest fajnie, a scenie szalała jedna z tych gwiazd, którym muzyka nie przeszkadza zagościć na łamach kolorowej prasy. Pomyślałem: K...a, jakże ja bym chciał na miejscu tej baby zobaczyć Plastic.

II
Ciągłe chrzanienie o agencie Tomku w każdym programie sprawiło, że aż bałem się włączać Canal+ Sport. Niemniej chciałem obejrzeć ten mecz, więc w końcu zebrałem się na odwagę. Pierwsza myśl pocieszenia: nigdzie nie widać Tomasza Lisa. Druga: nigdzie nie widać Weroniki Marczuk-Pazury. Trzecia: nigdzie nie widać Beaty Sawickiej. Niestety, gdzieś padło hasło, że Gazeta Wyborcza i znowu byłem w złym humorze.

Moja desperacja, by jeszcze bardziej wkurzyć własne wnętrze pociągnęła mnie ku wszelkim plotkom, kozaczkom i pudelkom o końcówce .pl. Zobaczyłem foty Dody i Nergala. Pomyślałem: K...a, jakże to dobrze, że tu nie ma nic o Plastic.

III
Przesłuchałem parę ulubionych popowych wydawnictw, także z tego roku. Słuchając jednak ciągle chciałem włączyć P.O.P.. Miałem wrażenie, że to wszystko jest gdzieś tam, na jakieś polskiej płycie. Plastic wywołał więc we mnie uczucie swoistego patriotyzmu. Pomyślałem, że to jednak dobrze, iż masy ich nie znają. Masy nie zasługują na tak dobry pop. Chrzanić masy.

(Z drugiej strony ucieszyłem się jednak, jak obczaiłem, że Plastic ma być gościem Radia Zet czy coś takiego. Sympatycznie)

Koncept drugi: Spis ludności

Obczaiłem, jakich wykonawców słyszę na najnowszym wydawnictwie zespołu Plastic. Oto lista.

Erykah Badu; Edyta Bartosiewicz; Esmi; ; Kylie Minogue; Lily Allen; Roisin Murphy; Prince; Wilki; Madonna; Myslovitz; Tori Amos; Kate Bush; Mika Urbaniak; Pheonix; Nosowska; Pustki; Dire Straits; Afromental; dwanaścietysięcyinnychartystówiichnajlepszemotywyzpiosenek;

Koncept trzeci: Znane cytaty o Plastic

I have a dream Martin Luther King Jr. o idealnej płycie pop w Polsce
Do słuchawek wszyscy, każdy z was! Giusseppe Garibaldi o P.O.P.
Gotujcie się do rewelacji, skoroście gówna znieść nie potrafili Hannibal o różnicach między P.O.P a pop
Jeśli nie zrobicie tego, ktoś to zrobi za was Malcolm X o kupowaniu płyt Plastic
Można nam odebrać Górniak i Dodę, ale nie Plastic Otto Wels o muzyce
Niech boją się tyrani Elżbieta I o sile oddziaływania ich muzyki
Polska potrzebuje Plastic Jan Paweł II
To sen imigranta. To amerykański sen Arnold Schwarzeneger
Wszystko zostało załatwione tak, jak powinno być Lech Wałęsa o produkcji na płycie
Pokora rodzi olbrzymów Chesterton
To, co wciąż robimy, stanowi o nas Arystoteles
Nie należy lekceważyć drobnostek, bo od nich zależy doskonałość Michał Anioł
Sny rodzą rzeczywistość Monteskiusz
Nie chcem, ale muszem Lech Wałęsa zapytany, dlaczego słucha Plastic

Koncept czwarty: Biblia o osobie próbującej zrecenzować Plastic

Vanitas vanitatum et omnia vanitas!

Koncept piąty: Punktowe wymienienie atutów
P.O.P.

01 Lazy Day
02 Now Is The Time
03 Never Been Better
04 Silly Girls
05 Out Of My Body
06 Not So Sad Story
07 If You Really Care
08 What I Like
09 Night Butterly
10 Having A Good Time
11 Money For Nothing

Koncept szósty: Podsumowanie jednym zdaniem

Czekałem na tę płytę, jest doskonała.

Koncept siódmy: Podsumowanie obrazkowe


Koncept ósmy: ocena punktowa

8.3

piątek, 6 listopada 2009

The Flaming Lips: Embryonic

Jestem sfrustrowany tym, że:

– Wszystko, co teraz piszę, zostało już napisane gdzieś indziej – zamieszanie dookoła płyty zabrało mi wszystkie moje osobiste spostrzeżenia na jej temat.
– Sporo osób oczekuje od tej recenzji bycia molochem-gigantem-kolosem, a jest ona najbardziej zwięzłą możliwą notką w najbardziej zwięzłej możliwej formie.
– Ta recenzja przybiera w tym momencie już dwudziesty piąty kształt, a nadal nie doszedłem jak napisać garść zgrabnego tekstu pokazującego czytelnikowi, że płyta jednocześnie bardzo mi się podoba i nie zaskakuje mnie w takim stopniu, w jakim chciałbym, żeby mnie zaskakiwała.
– Wśród wielu pomysłów na odbębnienie czegoś, co najchętniej ująłbym jednym zdaniem, znalazły się te, które zabrały mi dosłownie sprzed nosa Screenagers i Porcys.
– Zdaniem, które miałem napisać czcionką pięćdziesiąt pikseli w zastępstwie recenzji miało być: „Ile tekstu trzeba, by opisać bardzo dobrą rzecz po której wszyscy spodziewali się, że będzie bardzo dobra?”.
– Recenzja na Screenagers zawiera tak wiele bzdur, że ich wypisywanie zajęłoby mi półtora wieczności.
– Wszystkim innym.

Jestem zadowolony, że:
– Flaming Lips, jako kolejna drużyna po Dinosaur Jr. i Sonic Youth, pokazała młodzikom, że starszyzna ma do zaoferowania wiele: dzięki doświadczeniu, ograniu, obyciu, wyczuciu.
– Śmiech w I Can Be a Frog jest, zarówno ze strony Karen, jak i Wayne'a, naprawdę szczerym śmiechem, a sam Coyne pokazuje – ach, który to już raz pokazuje – że zabawa muzyką nie musi być przyjemna tylko dla muzyka.
– Pinkfloydowa progresja, jakieś drobne inspiracje krautrockiem, psycho-tła i klimat Lucy chodzącej po niebie z diamentami są tak piekielnie mocarne.
– Agresja i delikatność są tak dobraną parą – i to czasem parę razy w jednej piosence.
– Powstało coś takiego, jak Worm Mountain, z wgniatającą w krzesełko partią bębnów i występem gościnnym moich ulubieńców z Managementu.
– Druga część See the Leaves jest jeszcze bardziej magiczna, niż wspaniała przecież część pierwsza.
– Ta. Płyta. Jest. Miazgą.

wtorek, 3 listopada 2009

Skillet: Awake

Christian rock to jeden z tych gatunków muzyki, których nie jestem w stanie ogarnąć. Bóg bowiem należy do tych rzeczy, o których wolałbym słuchać w formie kultury wyższej, a ta rockowym bandom jest zazwyczaj szczególnie daleka.

No, ale w ogóle po co? Rock jest czymś masowym; wiara i Bóg to rzeczy wyższe, stojące ponad. Więc dlaczego, pytam, kiedy chce się tworzyć coś o wierze, sięgać do rocka? I to jeszcze do takiego rocka, jak na Awake - znaczy, że nic nowego i walimy w gitary?

Żeby nie było - nie popadajmy też w drugą skrajność. Rockowcy oczywiście mogą dotykać w swoich tekstach własnych przemyśleń na temat Istoty Najwyższej, ale pozostaje jeszcze kwestia formy. No bo ej - po co? Co ma wyrażać walnięcie w struny przy wersie, dla przykładu, A Hero will save me just in time? To chyba raczej powód do radości i szczęścia, a nie łupania na perce i gitarach?

Zresztą, cały ten album trochę brzmi jak Metallica, trochę jak P.O.D. (swoją drogą, inny metalowy christian band), a trochę jak Skillet z czasów wcześniejszych. Otrzymujemy więc teksty o tym, że Ktoś nas wybawi i uczyni to wkrótce, ale - heh - obdarzone solidnym krzykiem i warstwą gitar. Trochę tego nie kumam. Zakładam bowiem, że celem pisania piosenek o Bogu jest ewangelizacja i ew. pomoc w modlitwie, propagowanie chrześcijańskiego poglądu na życie. Ale, na Boga, tak? Czy naprawdę nie da się tego zrobić inaczej niż ostrym riffem i okrzykiem i, i, i feel like a monster!?

Otrzymujemy więc typowy zespół christian-metal-hard-rocka: ostre, znane od dawna riffy, teksty istotnie dotykające wiary czy samego Boga i głównie krzyczący wokal. A to oznacza ni mniej, ni więcej to, że nic się tu kupy nie trzyma, krążek jest wtórny.

(Płyta najwyżej czwórkowa, a chorał gregoriański dalej miszcz)

poniedziałek, 2 listopada 2009

Hey: Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!

Rozpieszczony 2008 rokiem w polskiej muzyce czekałem na równie dobry 2009. Niestety, mimo że pojawiło się kilka ciekawych tytułów, to żaden nie zagościł na mojej playliście na dłużej, co bardzo często zdarzało się w ubiegłym roku. Ale ja nie o tym, w końcu na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, wspominam tylko o tym dlatego, ponieważ w końcu pojawiła się płyta, która ma bardzo wielkie szanse dorównać poziomem do czołowych płyt 2008 roku, a w bieżącym chyba niestety nie będzie miała żadnej konkurencji. Jest to nowa płyta zespołu Hey, który potwierdził, że obecnie jest najlepszym zespołem na naszym rodzimym rynku. Nie piszę tego dlatego, że jestem jakimś wielkim fanem zespołu Katarzyny Nosowskiej, czy też dlatego, że pani Katarzyna pochodzi z mojego miasta. Po prostu takie są fakty. Może są lepsze zespoły pod względem muzycznym, ale w połączeniu poziomu muzyki oraz sukcesu komercyjnego zdecydowanie najlepiej wypada właśnie Hey.

Pojawiły się już głosy, że się sprzedali, ponieważ najnowszy singiel miał premierę w Dzień Dobry TVN, ale czy to wina zespołu albo wytwórni, że w polskiej telewizji nie ma miejsca na zaprezentowanie najnowszych piosenek na żywo? Oczywiście nie. Niestety nie ma u nas programów w stylu Later... with Jools Holland, a patrząc na to jak wyglądało polskie Top of the Pops (Hit Generator), to ujrzelibyśmy Zbigniew Hołdys prezentuje: - gdzie zapewne w pierwszym odcinku wystąpiłaby nadzieja polskiego rocka, czyli Kumkę Olik. Dlatego ambitniejsi wykonawcy muszą reklamować się w porannej telewizji, chociaż chyba im nie wypada. Pewnie nieprędko się to zmieni, najwyżej, że Uchem w Nutę za 10 lat dostanie swój własny program w telewizji, niestety Zbyszka nie zaprosimy...

Przeciwnicy mojej teorii mogą też pokazać teledysk w którym Małaszyński odprowadza dziecko do szkoły, Małaszyński siedzi na kiblu i Małaszyński jedzie na motocyklu, muszę przyznać rację, to nie jest teledysk godny najlepszego polskiego zespołu. Ale z drugiej strony tego wideoklipu nie ujrzymy w żadnej stacji telewizyjnej, więc kogo by to obchodziło. Premiera teledysku oczywiście znowu była w medium ITI, tym razem jednak w internetowym portalu Plejada. W cywilizowanym kraju premiera byłaby w telewizyjnej stacji muzycznej, niestety takiej już nie posiadamy.

No ale co takiego zaprezentował zespół, że już w połowie października uznałem, że to będzie polska płyta roku? Nową twarz, no może nie do końca jest to prawdą, bo w sumie brzmieniowo płyta może kojarzyć się z solowymi płytami Nosowskiej. Ale w zespole to jest nowość, w końcu wszyscy byli przyzwyczajeni do rockowych brzmień, które tutaj występują w minimalnej dawce. Gitarowe riffy zastąpiła elektronika, sporo elektroniki i jak w kilku recenzjach miałem pretensję, że współczesne zespoły rockowe zamieniły się w elektroniczną papkę, tu akurat nie mam żadnych zastrzeżeń. To pokazuje klasę muzyków, indie boye po kolei wbijali sobie gwoździe do trumny, pokazując, że artystami są marnymi, a polski zespół pokazał, że mają bardzo dobry warsztat i są w stanie obronić się własną muzyką. Zespół poszedł wyraźnie w rytmy trip-hopowe i wyszło im to na dobre, na co na pewno miały bardzo duży wpływ solowe dokonania Nosowskiej, słychać tutaj spore inspiracje UniSexBlues czy Osiecką, na czym zyskało grupowe dzieło. Pojawiają się głosy sprzeciwu, że to już nie jest Hey, tylko kolejna solowa płyta, ale to są raczej głosy osób które chodziły na koncerty tego bandu tylko po to, żeby się na nich wyszaleć. Przy nowym krążku będzie to zapewne trudne, chociaż są trochę żywsze piosenki jak chociażby tytułowe Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! czy singlowe Kto Tam? Kto Jest W Środku?, które i tak świetnie komponują się z resztą płyty. Co jest kolejnym atutem, bo mimo tego, że każda piosenka ma swój styl, to wszystkie tworzą całość, które mogą wprowadzić w bardzo przyjemną muzyczną hipnozę.

Wspominałem już, że słychać duże inspirację Agnieszką Osiecką, bo widać, że wokalistce praca z tekstami jednej z najważniejszych polskich tekściarek bardzo pomogła. Teksty które zawsze były na bardzo wysokim poziomie wskoczyły na jeszcze wyższy pułap. A utwór zamykający, pt. Nic Więcej... w którym jest użyty tylko fortepian, brzmi jak wyjęty z płyty Osiecka. Szczerze mówiąc trudno jest mi ocenić teksty, ponieważ słychać, że są typowo kobiece, więc nie jestem w stanie się z nimi identyfikować, ale mogę powiedzieć, że są na wysokim poziomie i zapewne każda kobieta jest w stanie znaleźć w nich coś dla siebie.

Połączenie świetnej muzyki na pograniczu rocka i trip-hopu wraz z dobrymi tekstami daje nam płytę na poziomie europejskim, a może i światowym. Naprawdę, nie ma się czego wstydzić i gdyby w Polsce był rozwinięty lepiej rynek muzyczny, to moglibyśmy się pochwalić w Świecie czymś bardzo porządnym. Po 17 latach na rynku, oraz tych wszystkich sukcesach Hey spokojnie mogłoby zostać polskim U2 i wciąż nagrywać tą samą płytę, lecz po raz kolejny muszę to powiedzieć, muzycy pokazali klasę, dzięki której zasłużyli już w pierwszym dniu sprzedaży na platynową płytę. Chociaż jak sami wiemy, to jeszcze żaden wyznacznik, bo ostatnia płyta Kultu sprzedaje się równie dobrze. Różnica jest taka, że Kazik swoją muzyką na płycie okradł swoich fanów, a Katarzyna Nosowska każdemu kto kupił jej nową płytę może spokojnie spojrzeć prosto w oczy.