wtorek, 31 sierpnia 2010

Star Slinger: Volume 1

Typka nie da się nie lubić – udostępnił całą swoją twórczość za darmo, jest aktywny na Lascie – końsko dawkuje Jaya Dee, no i – a może przede wszystkim? – wydał czołówkę singli roku, May I Walk With You?. Swoim wskaźnikiem „coolerstwa” Brytyjczyk mógłby podzielić się z połową Manchesteru i właściwie wciąż byłby w mojej drużynie.

Kiedy już się poznaliśmy – mamo, tato, to jest Volume 1 – narażę się na wykluczenie z kręgów (w których nigdy nie byłem – tym bardziej boli): Star Slinger nagrał coś na przerażająco podobnym poziomie do Causers of This. „Wstęp” TEJ recki Causers po części mnie ratuje: „O wiele dojrzalej i mądrzej na dłuższą metę (choć może mniej efektownie w chwili wypowiadania) wyglądają słowa lubię, ulubione, podoba mi się”. Więc, Volume 1 – „lubię”, „podoba mi się”; jedna z „ulubionych” płyt roku. Właściwie to się jaram.

Jaram się tak, jak każdy w swoim życiu kiedyś podjarał się Nothing Else Matters, hehe. Otóż Star ma poważne plany co do bycia również twoim Torem y Moiem, choć nie wpisuje się w ramy chillwave'u perfekcyjnie – przez Dillę / dzięki Dilli i, według własnych deklaracji, Slinger babra się w instrumental hip-hopie (trochę Flying Lotus miejscami, Four Tet z Rounds). Nie pomylę się pewnie, choć ryzyko duże, SS znalazł złoty środek między Bundickiem a Donuts. How cool is that?

Utwory godne polecenia: Mornin', Minted, Extra Time (rarytas dla fanów Donuts), Innocent, Bumpkin, Copulate, Dutchie Courage, Gimme, Gas, Family Friend, Star Slinger1. Ostatni utwór to mistrz na wielu płaszczyznach, bo wydobywa esencję z (dotychczasowej) twórczości Stara, tj. jeśli chcesz wiedzieć, jak brzmi Star Slinger – posłuchaj Star Slinger. Albo Bumpkin, albo Family Friend, albo Mornin'...

„Sampling everything from child-fronted reggae to soul to 80's rock”, dzięki czemu album brzmi jak mixtape: najzabawniejszym momentem sampeliady jest właśnie reggae Dutchie Courage, ale faktycznie najlepszych, najmocniejszych punktów możemy szukać na całej długości trzydziestu minut. Słuchanie Yanceya musiało wymusić u Slingera zmysł do szukania sampli, gość klei bangery z taką lekkością, że myślę, że Volume 2, 3 i – co najmniej – 4 będą grzały tak samo. Czekam.

1 – wiem, że to nieśmieszne, że wymieniłem wszystkie. Ale to moje mocne osiem na dziesięć, serio bez skuch.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Single Player #3: wiosna-lato 2010


Jeżeli, a na pewno, denerwuje was już ta Beyoncé, to dobry znak – wraz z nią (od „czwórki” modyfikujemy nagłówek; „tak se wmawiaj”) kończymy podsumowanie pierwszej połowy roku i już przy wydaniu czwórki będziemy, w miarę możliwości, na bieżąco. I tak, będzie wtedy Brodka.

Wiemy, że jaracie się kolejnymi Single Playerami potężnie, dlatego dzisiaj: siedem piosenek zagranicznych, dwie polskie i bonus polsko-zagraniczny poruszający ciężki temat, ważnych, a bagatelizowanych, problemów młodych ludzi (pozycja obowiązkowa). [Piąty Bitels]

Dj Czarny/Tas
Passion, Music, Hip-hop

posłuchaj
6.7


9 lat minęło odkąd Łona (w skądinąd słabym i przecenianym kawałku) próbował przekonać mamę, że raperzy to dobrzy chłopcy, z pasją i że niekoniecznie zaraz biorą w rękę kij i uderzają na miasto. Minęła dekada, miliony matek ciągle nie przekonało się do wizji Adama ze Szczecina, wobec czego Dj Czarny i Tas postanowili nagrać reklamówkę rapu i wyszła im znacznie lepiej niż większość polskich reklam w tym roku. Chociaż po tym kawałku "na pewno nie zorientujesz się, że mam problemy z nietrzymaniem moczu", to i tak ucho cieszy. – 7

Instrumental rap? Spoko, fajne. Znaczy wiem, że zaraz wyskoczy mi jakiś znawca i powie, że to nie isntrumental, ale nie ma tam żywego rapera, więc pozwólcie, że tak sobie to nazwę. Słoneczny teledysk, masa winyli i ładne krajobrazy miejskie. Podoba mi się, faktycznie zrobione z pasją. – 7

Kocham się w Endtroducing....., Since I Left You, Donuts i Rounds, więc – co naturalne – łyknąłem Passion, music, hula-hop jak pelikan. Słodkie turntable, „środowisko-nie-hip-hopowe-friendly” sample i pocztówkowe obrazki zeżarły w tym roku lwią część singli w Polsce. Post scriptum, sam jesteś słaby i przeceniany, jeśli Raperzy są niedobrzy „są niedobrzy”. – 6

Gorillaz
Stylo
Plastic Beach

posłuchaj
4.0


Może to śmieszne, może żałosne, a może po prostu mam rygorystyczną selekcję, ale to bodaj drugi mój kontakt z Gorillaz, specjalnie na potrzeby tego odcineczka i tych paru zdań. Otóż: jak się nie znaliśmy, tak dalej nie mam specjalnie ochoty na zwierzenia i wspólne wieczory, "no sorry". A że Albarn? No spoko, ale przecież geniusz Albarna = wokal w Out of Time, a nie jakieś takie coś. – 4

Najlepszy w tym całym singlu z pewnością jest teledysk z Brucem Willisem. Trochę polepsza sytuację piosenki, która ma za zadanie promować nowe wydawnictwo. Mimo swoich wysiłków wie, że dobry PR to nie wszystko i swoich brzydkich koleżanek nie da rady wypromować. Yes, Chris? - Yes. – 5

„Ale taki Stylo to Damon w szczytowej formie i spokojnie mógłby wejść na Think Tank”. Nie. Jak tu się zgodzić z Substance Only, kiedy najsłabszy (tj. najmniej bardzo dobry) na Think Tanku Crazy Beat niszczy Stylo z przysłowiowym uchem w nucie? Irytujący bassline, o jakim Alex James nawet przez moment nie pomyślałby w kategorii albumowego, jak sądzę. Więc nie. I raczej bez pomysłu ten utwór, i szczerze byłem zawiedziony, kiedy usłyszałem, znaczy: już wtedy wiedziałem, że Plastic Beach mnie nie obchodzi. Superfast Jellyfish już lepsze, a Damon errarum est i nawet geniusze odpoczywają (teledyski też wolałem starsze, sorewicz, Bruce). – 3

Grovesnor
Taxi From the Airport
Soft Return

posłuchaj
7.0


Nie wiem co to soul i nie wiem co to growl, ale podoba mi się i nic na to nie poradzę. – 7

Dr House założył okulary i śpiewa o taksówce z portu lotniczego! Nie no, ale na tej niebieskiej miniaturce, przypomina trochę go. Electro-soul, blabla, electro-funky-christian-classic-rap-gospel-rock. Tak mieszać można bez końca. Nawet jazzowo jest, a dzisiaj w Radiu Szczecin tłumaczyli czemu smooth jazz nie jest jazzem i czemu Stinga wrzuca się do tego pierwszego worka. Byłem na tyle zaspany, że zrozumiałem tylko, że po to, żeby wypromować ten gatunek. Tak samo może być tu, do soulu dodamy przedrostek electronic i już się młodzież zainteresuje. Myślę, że w sumie warto, chociaż ten utwór bardziej powinien trafiać do targetu +30. Spotkanie w kawiarni, bo ciężkim dniu w pracy, wszyscy ubrani w garniaki . O, takie sprawy. – 7

Gonią mnie terminy oddania tekstów, więc klasycznie: dobry dzik. Drive Your Car być może jeszcze lepsze. Boję się słuchać płyty, bo daję nerki, że spuścił z tonu na reszcie materiału. – 7

jj
Let Go
jj n° 3

posłuchaj
4.7


Aż do refrenu było sympatycznie, potem nieco mniej. Tym niemniej, ludzie, mamy 2010 rok i już nawet piłkarze z Azerbejdżanu i skoczkowie narciarscy z Tunezji przestają być sympatyczni, tak to się porobiło. Mamy rok 2010, powtarzam, chcemy muzyki, a nie kotletów; chcemy pizzy z piekarnika, a nie mikrofali. I to smacznej pizzy chcemy, dodajmy. – 5

Słuchając tego, widzę grupkę Indian, stojących na jakimś czerwonym wzgórzu, a nad ich głowami wisi zachodzące słońce. Grają i śpiewają, a obok stoi Polak z keyboardem i gra melodie disco-polo. Do mnie to nie trafia. – 3

Zaskakująco mi się to podoba, choć brzmi jak mash-up Viva Forever z radiowym Stingiem (w refrenie) i w ogóle „to już było”, aczkolwiek, hęhę, bez zbędnych dłużyzn, w najprostszy z możliwych sposobów, jj (ci, którzy na jj n° 2 mieli aż dwie bardzo dobre piosenki) przedstawili szpoko nutę i to na tyle szpoko, że choć jutro byłoby to już pięć, to dzisiaj jeszcze – 6.


Late of the Pier
Best in the Class

posłuchaj
5.0


Wiecie, część singli w każdym zestawieniu dostaje się tu po znajomości; ja jednak jestem przeciwny nepotyzmom, płatnej protekcji i czegoś tam jeszcze, wobec czego apeluję do Pawła, by szukał głębiej i takie zbyt słabe kawałki po prostu stąd wycinał, no bo, Pawle, wycinać należy. Ale ja się nie znam na singlach, ja słucham albumowo. Tak czy siak, "niewiele ci mogę dać" i niewiele daję. – 4

Jeżeli z singla można wywróżyć przyszłość nowej płyty, to nie wróżę jej powtórzenia sukcesu debiutu. Nudny elektroniczny kawałek, próbujący się ratować teledyskiem z masą dziewczyn. Ale to nic, kto mi odpowie po co ten rockowy sprzęt na końcu kawałka? Znani z tego, że świetnie mieszali oba gatunki, teraz postawili je obok siebie i są zadowoleni. – 5

Co wnikliwsi wiedzą, jaka jest moja opinia nt. Fantasy Black Channel, a jest zaskakująco dobra. Ale nikt, a nawet ja sam, chyba nie przypuszczał, że chłopakom pary starczy na więcej niż płytę i prognozy się sprawdzają – Best in the Class pojawia się tu, Marcinku, właśnie dlatego, że jest „zbyt słabe”, bo należy wspominać również o rozczarowaniach, nawet jeśli drobnych i nawet jeśli spodziewanych.

Bo jest to wciąż świetna piosenka, ale tym Late of the Pier różnili się od nie-Late of the Pier, że nagrywali piosenki, których nie nagraliby inni „przedstawiciele sceny”, a Best in the Class można wcisnąć w usta każdemu. To mogła być piosenka Hot Chip, na przykład. A ja nie jestem fanem Hot Chip. – 6

Katie Melua
The Flood
The House

posłuchaj
4.3


Katie Melua jest ładna i sympatyczna, występuje jednak w polskim Tańcu z gwiazdami, więc stosunek co do jej twórczości wśród trónieżalmłodzieży bywa różny; niezależnie jednak jak spojrzeć na kwestię wizerunku Gruzinko-brytyjko-cośtam, to niewątpliwie potrafi ona "robić klimat" i "śpiewać ładnie", tylko że, wiecie, ładnie to można śpiewać nawet w parafialnych zespołach i niekoniecznie skłania to do zakupu płyty, nie? – 4

Na wstępie Egipt, potem już lepiej, z refrenem włącznie, razy dwa. Od drugiej minuty zaczynają jednak dziać się rzeczy dziwne. Katie śpiewa po francusku? Czy tylko udaje akcent żabojadów? Pod koniec powrót do dobrego refrenu, ale za kropkę nad i znowu robi ten Egipt. Brzmi to dla mnie jak połączenie United States of Eurasia, oraz I Belong to You z repertuaru Muse, a komplementem to nie jest. – 4

Obecność Flood w radiach trafiła akurat na powodzie w Polsce (as natural as the rain that falls / becomes the flood again), co było takim czarno-humorzastym zrządzeniem losu, że aż się zainteresowałem. Bardzo fajny refren, Katie też bardzo fajna. – 5

Newest Zealand
Yours Sincerely

posłuchaj
7.3


Wbrew plotkom nie oddałbym życia za muzykę Borysa Dejnarowicza, jednakowoż skłaniam się ku temu coraz bardziej - szczególnie w sytuacji, gdy robi on TAKIE kawałki z TAKIMI ludźmi (z drugiej strony: jak tu nie zrobić TAKIEGO kawałka z TAKIMI ludźmi?). Borys wart jest ripitowania, jak rzekłby jeden z królów francuskich, gdyby żył w naszych czasach - a Yours Sincerely jest tego warte potrójnie, przynajmniej. Tak więc nie dziamać, nie marudzić, nie tworzyć psychoanaliz Dejnarowicza (gdzieś ktoś na poważnie zarzucił tej muzyce, że jest ZBYT AMBITNA i świadczy o PRZEROŚNIĘTYM EGO prezesa honorowego Porcysa, co komentarza chyba nie wymaga). Będzie ciekawe starcie na jesień, jakaś siódma walka stulecia czy coś: Newest Zealand vs Nerwowe Wakacje, ja już mam bilety na pierwszy rząd i chcę, cholera, móc pooglądać ciekawą wymianę ciosów. – 8

Borys-pop jak to mówią. TCIOF-owo, chociaż bardziej chilloutowo. Afro na fallusie, znaczy na klawiszach, Remy Zawadzki na bębnach i Kolektywny zastęp mamy. W ogóle skład mocny, jakby szykowali się na mecz Polscy Muzycy - Repra Polski. Faworyt znany. – 7

Być może As Sure As Sunrise jest bardziej w mojej drużynie, a jest, ale to nie stawia Yours Sincerely na pozycji przegranej. Widać, obok dobrze znanego już przecież piosenkopisarstwa, ogrom pomysłów na aranż, co dobrze rokuje (nienawidzę tego słowa od czasu czerstwej gry słów „rok” – „rock”) na jesień. – 7

Wavves
King of the Beach
King of the Beach

posłuchaj
7.3


Paweł uwielbia podkreślać, jakie hooki są na najnowszym albumie Wavves, więc nie będę mu odbierał tej przyjemności. Lubię ten kawałek, ale też nie klękam; ostatecznie więc pozwalam się napocić panom niżej, a sam stawiam solidną ocenę i czekam czy mnie nie zleją potem. – 6

Za oknem deszcz, Polskę pokryły ciemne chmury, a plaże opustoszały. Nie ma już tam króla i sprawia mi to wielki smutek. Pozostaną już tylko wspomnienia, z takimi jak ten, utworami w tle. – 8

King of the Beach z King of the Beach to wszystko, co chcesz usłyszeć od zespołów gitarowych w roku 2010, ale z reguły ci się nie udaje. Super Soaker też lubię i ten, Post Acid, ale tytułowy najmocniej dmucha kurz ze sceny sensu stricto indie. Słyszę, że Blink-182, ale nie słyszę Blink-182 (a nawet jeśli, to ten jeden utwór niszczy całą ich dyskografię, i to nawet – a może przede wszystkim dlatego, że? – nie miałem odwagi się z nią zapoznać). – 8


Zola Jesus
Night
Stridulum EP

posłuchaj
5.0


Pohajpujmy i przehajpujmy; czytałem niejeden tekst o Zola Jesus w tym roku i dalej nie wiem, dlaczego one powstały. Muzyka jakiej mnóstwo, a do tego irytujące brzmienie wokalu przywodzi mi na myśl równie irytujące zespoły. Jest lato, więc chcę latać, a nie oglądać, gdzie raki zimują, więc weź to wyłącz i daj mi, do cholery, spokój. – 4

Początkowo myślałem, że to znowu jj. Skojarzenia narzucają się same, wokal po raz kolejny ważniejszy od instrumentów, które chowają się po kątach. Gdy utwór się rozkręca, głos wokalistki przypomina mi Bat for Lashes. Znowu bez fajerwerków, ale podoba mi się bardziej niż Let Go. Intro na plus. – 5

Stridulum byłoby EP-ką tego roku, gdyby Diogenes Club i Class Actress w ogóle nie istnieli, a Night to być może najjaśniejszy – no pun intended – punkt Stridulum, od początku do końca właściwie nieruszający się z miejsca, ale po co. Broni się. – 6


MC Mała
Słowami manipuluję (diss na ciocię Asię)

posłuchaj
11.0


Mogę nie pamiętać dobrze, ale Szymon niżej się myli i to ja podesłałem Pawłowi owego singla, nawet chyba ja go przepchnąłem do tego zestawienia. Tak czy siak, wszystko tu słychać: wiem, wkurwiają cię Smarki, Tetris, Zkiwboy, W.E.N.A / masz dosyć VNM-a i tych bitów od Kixnare'a to masz rozwiązanie - MC Mała nawija uniwersalną prawdę o ciotkach, które wkurzały każdą personę świata, sprawiając, że zamiast wywoływać duchy o drugiej w nocy tudzież oglądać filmy, jakich mama oglądać nie pozwala, a ciocia pozwolić powinna - np. z krwią - trzeba było wtulać łeb w poduszkę. Cholera wie, może dlatego nie lubię dziś wakacji, a MC Mała swoimi wersami próbuje terapii zgodnej z najnowszymi trendami psychologii. Nawiasem, chciałbym mieć takie flow jak rzeczona dziesięciolatka, ale niestety wciąż nie trafiam w rytm i przeciągam sylaby. MC Mała ma to już za sobą, odeszło od niej wraz z mlecznymi zębami, jak sądzę. Tak czy siak: nadzieja rapu? He he he. – 11.0

Widzę, że wyprawa Bitelsa do Holandii nie poszła na marne. Oprócz tego, że nachapał się świetnych płyt za bezcen, to jeszcze niczym Franz Smuda, odkrył kolejny polski talent na uchodźstwie. Tematyka faktycznie trudna i trafiająca głęboko do serca. MC Mała zapewne miesiącami czekała na wielką wyprawę do Beneluksu, a jej ciocia Asia tak brutalnie pozbawiła ją całej radości. Więc nie może dziwić reakcja Master of Ceremony, która brutalnie dissuje swoją ciocię. Po to powstała muzyka, żeby dzielić się swoimi uczuciami i chwała jej za to – 11

Racja jednak po stronie Yetiego, choć rzeczywiście mój pobyt w Holandii zbiegł się z – nieco dramatyczniejszym – pobytem MC Małej. Diss, jaki nagrała ona na tajemniczą postać cioci Asi, zmiażdżył Asię i skutecznie odebrał jej mowę – nie doczekaliśmy beefu. Osobiście czuję, że pobiłoby to starcie wschodu z zachodem i właściwie to wszystkie inne starcia też, bo jeśli flow i storytelling ewoluują z wiekiem, to pełnoletnia Mała będzie załatwiała jednym dissem potyczki nie tylko ze złowieszczymi ciotkami, ale i całą sceną: i mainstreamu, i podziemia. MC Mała ain't nuthin' ta f'wit. – 11

środa, 18 sierpnia 2010

Microexpressions: Deep Snow (EP)

Intensywnie poszukujemy dobrej muzyki. Nie jest to, proszę państwa, łatwe zadanie, gdyż pojawia się problematyka opisywana w literaturze jako nicsięniedzieizm. A w gitarach to już szczególnie - ot, poza Nerwowymi Wakacjami, to w zasadzie nie czekamy tu na żadne gitarowe objawienie roku nad Wisłą.

Z tym, że "objawienia już to do siebie mają, że się ich ludzie nie spodziewają", jak mogłaby uczyć dzieci katechetka w przedszkolu. Otóż Microexpressions wyskoczyło nam już, objawiło się parę miesięcy temu, lecz jakoś nam było nie po drodze z ujawnieniem. Trochę dlatego, że to muzyka, którą ciężko ogarnąć, też.

Dobra, wyżaliłem się, otarłem łzy i mogę zabierać się do próby opisania tego, co się dzieje w ciągu tych 20 minut. Bo wiecie, 20 minut to dwa monologi Szpakowskiego na temat stanu polskiej piłki; to czas potrzebny na to, bym z pozycji leżącej przeszedł do pozycji stojącej przez pozycję siedzącą i to pod warunkiem, że jest rano i mi się spieszy. Generalnie: 20 minut to niewiele, naprawdę, czas ten umyka między palcami i trudno cokolwiek przez ten czas robić. Tymczasem zespół Microexpressions zmieścił tu pięć utworków, a w tych utworkach - niczym pewna baba produkowana w Rosji - kolejne rzeczy, a w tych rzeczach... no, kumacie: że gęsto.

Co my tu słyszymy? Mógłbym wymieniać dokładnie kiedy z czym, ale odkrywanie tej epki może przynieść równą frajdę, co wykopiska archeologiczne - tylko, że tu można się nie spocić, a więc nie śmierdzieć; mniej też piasku, no i raczej się nie opalicie. Doesn't matter. W każdym razie: słyszymy tu Muchy z czasów przed debiutem i to nie tym notorycznym, gęsto osadzane jak u jakiegoś Maksa Tundry. Wokal Stambulskiego nieuchronnie umyka czasem w kierunku dokonań kapeli Renton; a są i tacy, co dopatrują się tu wpływów The Car Is On Fire, Ścianki i innych polskich odwołań. Jest to szczególnie fajne o tyle, że nagle dowiadujemy się, iż można czerpać z krajowego podwórka, nie sprzeczając się z innym bandem o to, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby zrzynać z Modest Mouse czy dowolnego innego zespołu, za którym skoczyłbyś (skoczyłabyś) w ogień, tworząc własny styl. Choć wpływy zza zachodniej granicy, oczywiście, także słychać, na Tv On The Radio poczynając, a w takim Hyperspace to panowie osiągnęli mniej więcej to, co Greenwood podczas zabawy samplerem w Everything In Its Right Place, na przykład.

Zapowiada się smakowicie? Owszem, a smakuje jeszcze lepiej: od openera, przez Festival, na Hyperspace, otrzymujesz prawdopodobnie najlepsze łojenie gitar w tym roku. A już na pewno najlepsze darmowe i legalne łojenie, bowiem Deep Snow - jak mawia Hubert Urbański - "możesz ściągnąć i możesz zrobić to właśnie TERAZ". Propsuję, Hubert.

wtorek, 17 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Niedziela

Pisząc o wisience na torcie, nie miałem na myśli tego koncertu. Owiana w pewnych kręgach legendą moja recenzja Pulled Apart By Horses odbiła mi się czkawką. Zostałem siłą zaciągnięty na ich koncert i mogę powiedzieć tyle, że było to ciekawe zjawisko socjologiczne. Chociaż, czy na pewno ciekawe? Nie było ono ani odkrywcze, ani zaskakujące. Po prostu grupka offowiczów poczuła w sobie moc Woodstocku - który odbywał się tydzień wcześniej - i postanowiła popogować. W sumie reakcja normalna na taką muzykę. Ja jednak na serio bym ten zespół wysłał na festiwal Owsiaka. Większa scena, tysiące pogujących ludzi, a nie garstka 30 osób i wszyscy byliby zadowoleni. Sam koncert to darcie ryja, oblewanie publiczności wodą oraz  skakanie ze sceny lub nagłośnienia. Żaden z członków zespołu nie trafił do szpitala, więc podobno występ należał do tych słabszych. 

Coś mi nie po drodze z tymi legendami polskiej alternatywy. Koncert Happy Pills zaczął się od pokazowej gry członków zespołu i zapowiadało to ciekawy koncert. Niestety, po chwili pojawiła się na scenie Natalia Fiedorczuk i nadzieja prysła. Wywijała się, okręcała wokół siebie kabel od mikrofonu, robiła kwaśne miny. Co najważniejsze, jej głos ginął w ścianie dźwięku, a jak udawało się już przebić, to i tak nie pasował on do granej muzyki. Po trzech kawałkach wyszedłem znudzony i zażenowany. Na szczęście szybko na pomoc przyszło Bear in Heaven. Trudno określić ten koncert jednym z największych zaskoczeń tegorocznego OFF-a, bo potencjał zespołu jest znany, jednak po prostu muszę go tak nazwać. Występ pełen klimatu, mocy i świetnej atmosfery. Wielu ludzi wychodziło wyraźnie znudzonych, najwyraźniej oczekujących zupełnie czego innego. Nie czują tego, ich strata. Ja za to przeżyłem tam jedną z przyjemniejszych godzin na festiwalu, otoczony wspaniałą muzyką. 

FM Belfast swym koncertem poprzeczkę zawiesił wysoko, a Casiokids z tą wysokością musiało się zmierzyć. Muzyka może inna, bo Norwedzy – w przeciwieństwie do Islandczyków – używają prawdziwych instrumentów, ale porównywania obu zespołów się zdarzały. Grywali kiedyś po przedszkolach i najwyraźniej dzieciakom zawinęli kilka zabawek. Na scenie oprócz standardowego zestawu muzyka, można było dostrzec gruszkę-grzechotkę i jakieś cymbałki. Nie rozczarowali, zagrali z pełną werwą i z uśmiechem pani przedszkolanki. Na koniec zaserwowali Fot i Hose, co wywołało wielki entuzjazm wśród roztańczonego tłumu. Szkoda, że nie wystąpili w namiocie Trójki, ale na Leśnej też sobie poradzili. Jak już jesteśmy przy Offensywnym namiocie, to tam wystąpiły Dum Dum Girls. Nigdy nie byłem na koncercie w 100% kobiecego zespołu, dlatego się wybrałem. Wzrokowo było dobrze, artystki w czarnych strojach prezentowały się zacnie. Muzycznie tak nie powalały, ale było w porządku. Pewnie trochę pomarudziły na facetów, akcentując to ostrym szarpnięciem struny i postanowiły skończyć przedwcześnie.

Problemem The Raveonettes było to, że występowali bezpośrednio przed Flaming Lips, więc nieważne jakby zagrali i tak chciałbym, żeby skończyli jak najszybciej. Pojawiło się kilka przebojów, znanych z jakichś reklam i tym podobnych. Ogólnie było poprawnie, jakieś różne kombinacje, raz Sharin Foo na perkusji, za moment Sune Rose Wagner poza sceną. Fajnie, ale błagam, już kończcie, bo wielki Wayne już czeka za sceną! 

Moja prośba została wysłuchana i pożegnaliśmy się z Duńczykami. Teraz zaczął się okres półtoragodzinnego wyczekiwania na finał, a kto myślał, że się wynudzi, ten był w wielkim błędzie. Mijała minuta po minucie, a pod sceną pojawiało się coraz więcej ludzi. Godzinę przed koncertem było już tylu, co zwykle na reszcie występów. Wraz z nimi pojawiły się małe baloniki, które rozbudziły towarzystwo, ale prawdziwa zabawa zaczęła się, gdy w stronę publiczności został rzucony wielki balon. Rozpoczęła się walka niczym o krzyż. Każdy chciał go odbić, niektóre niezdary aż tak bardzo, że wyrzucały go w stronę ochroniarzy. Ci jednak nie zawiedli i go odrzucali, co kwitowane było wybuchem radości ze strony widzów. Gdy zniknął, rozszalały tłum zaczął krzyczeć: gdzie jest balon, gdzie jest balon?. Ten wrócił, ale po pewnym czasie pękł. Podobna historia spotkała dwa następne. Kolejnego nie dostaliśmy, bo w takim tempie zabrakło by ich na koncert. Podobny entuzjazm wywołało cykliczne pojawianie się Wayne Coyne'a, który robił rozradowanej publiczności zdjęcia, a ta w zamian odśpiewała mu Panie Janie. On mógł to jedynie skwitować głupim uśmieszkiem. W miłej atmosferze minął czas oczekiwania i po chwili zaczęło się dziać na scenie.

Wielki ekran, na nim animacja nagiej kobiety i obraz który przybliżał się do jej narządu rozrodczego. Ten zaczął pulsować światłem, a po chwili wyszli z niego nowo narodzeni członkowie zespołu. W tym czasie Coyne wlazł do dmuchanej kuli i wskoczył w tłum. Tak się zaczął koncert The Flaming Lips, a w raz z nim utwór The Fear. Wayne przebiegł się po publiczności i mogę się pochwalić, że też miałem go na swoich rękach. Powrót na scenę nie oznaczał końca show. Wraz z rozbrzmieniem Worm Mountain pojawiły się balony i konfetti, w nieopisanie dużej ilości. Wywołało to duże zamieszanie wśród publiczności i walkę o przetrwanie, jednak mimo tych niedogodności było to wspaniałe przeżycie. Nie oszukujmy się, to wielkie przedstawienie widowiskowe, do którego dodatkiem była świetnie dopasowana muzyka. Wizualizacje, kolory, wielkie łapy z laserami i wybijanie przez wokalistę rytmu w podstawiony bęben. Poza tym wraz z publicznością odśpiewane I Can Be a Frog, które dało sporo śmiechu obu stronom. Czas jednak leciał nieubłaganie i dotarliśmy do mety koncertu. Do You Realize?? było wydłużane do oporu, bo najwidoczniej i sam zespół nie chciał kończyć koncertu. Wielokrotnie odśpiewany refren i nagle nastała cisza. Na nic błagania i prośby, bisów już nie było, jedynie Coyne czterokrotnie wracał na scenę, żeby pokłonić się polskiej publiczności.

W takim pięknym stylu zakończyła się jubileuszowa, piąta edycja OFF Festival. Po takim występie nachodzą myśli, co musi się pojawić w następnych latach, żeby dorównać Flaming Lips? Pod względem widowiska, będzie to trudne, prawie niemożliwe, ale przecież chodzi też o muzykę. W tym roku było znakomicie, wydaje się, że usłyszeliśmy wszystko to, co obecnie jest na czasie. Chwila namysłu i po chwili w głowie pojawią się artyści, którzy będą w stanie po raz kolejny przyciągnąć tłumy do Doliny Trzech Stawów. Modest Mouse, Ariel Pink czy Animal Collective - tym razem na odpowiednim feście. Młodszych wykonawców może reprezentować Wavves czy Rangers. Pixies mają być dopiero za klika lat, bo jak sam  Artur Rojek mówi, gdyby ich zaprosił, to dalej by już niczego nie było. Więc perspektywy przed nami wspaniałe, a przeprowadzka do Katowic wyszła tylko na dobre i dała jeszcze większe możliwości. Tak więc, mam nadzieję, że do zobaczenia za rok!

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Sobota

Po deszczu przychodzi słońce, a w raz z nim uśmiechnięci Islandczycy z FM Belfast. Ten dzień po prostu lepiej nie mógł się zacząć. Trzech facetów, jedna kobieta, laptop i konsoleta. Tylko tyle wystarczyło, żeby wprawić cały namiot w szał zabawy. Po koncercie ktoś rzucił opinią, że ta czwórka powinna codziennie w telewizji prowadzić poranny trening fitnessu.  Sami tyle w miejscu wybiegali kilometrów, że aż musieli z utworu na utwór pozbywać się kolejnej części garderoby. Jedynie wokalistka twardo trzymała się w swojej sukience. Nie ma co tutaj się rozpisywać, bo kto nie był i tak nie zrozumie fenomenu tego zespołu. To trzeba przeżyć i tyle. Jeśli nie macie takiej okazji, to przynajmniej przesłuchajcie ich płytę, w jakimś stopniu odda tę atmosferę. W jakimś. 

Po tym koncercie miałem się wybrać na Tides From Nebula. Niestety, między Sceną Trójki a Eksperymentalną znajduje się strefa gastronomiczna i tam zabłądziłem. Zrozumieć to jednak trzeba, bo po fitnessie należy się długi odpoczynek. O zeszłorocznym odkryciu polskiego post-rocka wiem tylko tyle, że zagrali dobrze i zaprezentowali dwie piosenki, które zapowiadają nową płytę. Podobno ma się ukazać w tym roku. Wspominałem już o długim wypoczynku, więc po pit-stopie znalazłem się w pozycji leżącej przed sceną główną, gdzie grać miały Muchy. Prawdą okazało się, że na scenach dużych wypadają blado i ich naturalnym środowiskiem są zadymione kluby. Mnie za to przyda się od nich długi odpoczynek, bo to już był mój trzeci koncert w tym roku i teraz przerzucam się na komary. W sumie mogłem się wybrać na Pink Freud, ale w namiocie nie było słońca. 

Kolejna przerwa, a po niej Archie Bronson Outfit. Trzech zarośniętych facetów, przebranych w kolorowe komże i grających jakąś odmianę rocka. Nie znałem i nie mam ochoty poznawać, bo się nieźle wynudziłem. A pomyśleć, że w tym samym czasie grało Mouse On Mars. Trudno, takie to już wybory zdarzają się na festiwalach. Tunng widziałem we fragmencie. Koncert wywołał wielką falę entuzjazmu i gdzie się nie odwróciłem, słyszałem pozytywne opinie. Może dlatego, że nie było mnie od początku, a końcówkę też opuściłem, nie poczułem tego co inni. Było miłe granie na dwóch akustykach, a wokalistka pogrywała na tamburynie, ale mnie to jakoś nie porwało. Jedynie zapamiętałem fragment, gdy przy By Dusk They Were In The City jeden z gitarzystów zamienił swoją gitarę na elektryka i udawał gościa dla którego najważniejsze są jego genialne riffy. Sympatyczne.

Czasoumilczem przed koncertem Mew zostało Hey. Gdzieś w tle, bo zespół Kasi Nosowskiej widziałem dwa miesiące wcześniej na szczecińskich Dniach Morza. Zagrali całą nową płytę, na bis dorzucając trzy stare kawałki. Scena ozdobiona LED-ami niczym ta zeszłoroczna Radiohead. Fajnie to wygląda, może mało oryginalnie, ale dobrze, że inspiracje biorą od najlepszych. Świetnie to współgra z nową elektroniczną odsłoną zespołu. Cieszy mnie, że właśnie tak wyglądają koncerty najpopularniejszego zespołu w Polsce.

Jeżeli chciało się mieć na Mew dobre miejsca, to trzeba było przyjść wcześniej i postać swoje. Warto było.  Zespół zaczął od mej ulubionej trójcy z Frengers: Snow Brigade, Am I Wry? No oraz 156. Do pełni szczęścia zabrakło She Spider. Duńczycy ubrani w płaszcze i szale, z pewnością zaskoczyli wszystkich swoim tancerzem. Czarnoskóry młodzieniec ubrany w garnitur, ni stąd ni zowąd  wyskoczył w czasie jednej z piosenek i zaczął tańczyć do tych połamanych kompozycji. Zaskoczenie było spore, ale trzeba przyznać, że układy świetnie pasowały do utworów. Koncert standardowo został zakończony dłuższą wersją Comforting Sounds. Jedynie tutaj miałem drobne zastrzeżenia, bo na siłę wyciągnięte końcówki falsetowych partii były po prostu męczące. Po krótkiej przerwie wrócili jeszcze na bis. Zagrali Special oraz The Zookeeper's Boy, a te zabrzmiały jeszcze potężniej niż poprzednie utwory. Koncert został przedłużony, a człowiek i tak miał niedosyt, że to już koniec. Mew jest kolejnym zespołem trafiającym na listę wykonawców, którzy pokazali klasę na festiwalu i teraz powinni ją udowodnić na własnym koncercie.

Na Scenie Głównej Dinosaur Jr., a ja znowu zabłądziłem w punkcie gastronomicznym. Trochę szkoda, bo przeżycia przed sceną pewnie większe, jednak grali głośno i wszystko słyszałem. Patrzeć to ja na nich nie muszę. Zagrali to co trzeba, w tym kilka moich ulubionych kawałków z Farm, niestety Said The People nie dosłyszałem. Grali? Klasycy indie zeszli ze sceny, a ja postanowiłem w końcu ruszyć się na Scenę Eksperymentalną. Takiego finału dnia na pewno się nie spodziewałem. Zs, bo o nich mowa, grają rocka eksperymentalno-awangardowego i zagrali to, czego moje uszy jeszcze nie słyszały. Czterech zwariowanych gości, grających na dwóch gitarach, saksofonie i bębnach. Na początku myślisz, że to jakiś muzyczny bełkot, że nic ze sobą nie współgra. Następnie rozkmina, czy ci faceci, niczym ci z reklamy odkurzaczy, nie są jedynie testerami wytrzymałości strun. Które, nawiasem mówiąc, często przegrywały walkę. Jednak im utwór trwa dłużej - a pierwszy miał z 45 minut - tym bardziej zaczynasz się wkręcać. Zgrzytanie strun, uderzenia w bęben i ryk saksofonu, czujesz magię! Przerwa. Papierosek, winko i wódka. To czynności wykonywane przez zespół, a nie przeze mnie. Można grać dalej, została jeszcze chwila, więc dwa utwory jeszcze zagrali. Ponownie moc saksofonu, ciągłe machanie głową przez gitarzystę i bębny nawołujące na wojnę. Teraz było już krótko, więc i przeżycia proporcjonalnie mniejsze. Jednak wrażenia muzyczne niezapomniane, bezcenne. A, bo bym zapomniał, koncert odbywał się w ramach Inspired by Chopin. Trudno się było tego dosłyszeć.

Dzień zamykał William Basinski. Bardzo chciałem usłyszeć, jednak na poprzedni koncert zużyłem już całą energię. Ta i tak już wcześniej była na wyczerpaniu. Trzeba było więc wrócić do namiotu i po dniu pełnym wrażeń naładować akumulatory. Dnia następnego czekała mnie kolejna dawka przeróżnych koncertów. Oczywiście, z tym najważniejszym, który był wisienką na wspaniałym torcie urodzinowym, z okazji piątej edycji OFF-a.

niedziela, 15 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Piątek

Nie było nas na takich festiwalach jak: Selector, Open'er, Boogie Brain i Audioriver. Podsumowując, od koncertu Radiohead nie było nas nigdzie. Nie licząc jakichś lokalnych eventów. A to też pewnie tylko ja. Nadszedł jednak dzień OFF Festivalu i w końcu kogoś trzeba było wysłać. Jak zwykle wypadło na mnie, ale nie mam za to nikomu za złe.  Nie oszukujmy się jednak, powinniśmy wstawić się tam w komplecie. Naczelny wywinął się Arsenalem w Warszawie. Bitels? On jest młody, więc pewnie wiekiem. Wasza strata, zapraszam za rok. Ja za to powoli przejdę do dnia pierwszego. Najważniejszych artystów nie ma sensu przedstawiać. Każdy ich zna, a jeśli nie, zdążył ich poznać w jednej z tysiąca internetowych relacji z tego wydarzenia. 

Festiwal rozpoczął się od występu Hotel Kosmos oraz We Call It A Sound, wraz z nimi zabawę zaczęła pani ulewa. Tak więc zespoły były wspierane garstką 3-10 fanów, a reszta offowiczów rozgrzewała się w tzw. Loży Gastronomicznej, o której być może później słów kilka. Szkoda chłopaków, jednak nie ma co się martwić, w CV zespołu można wpisać "OFF Festival" i każdy miejski klub przyjmie z otwartymi ramionami. Me koncertowanie na serio rozpoczęło się od Newest Zealand, które otwierało Offensywną Scenę Trójki. Nowy projekt Borysa Dejnarowicza w krótkim, 30-minutowym secie zaprezentował dwa single oraz garstkę z nowego materiału. Yours Sincerely oraz As Sure As Sunrise wyszły sympatycznie, bo były znane przez publiczność i przyjęte z wielką radością. Reszcie materiału trzeba dać trochę czasu, bo trudno go oceniać po pierwszym przesłuchaniu. Mnie osobiście za często zalatuje TCIOF, co nie zmienia faktu, że na płycie można się spodziewać kawałka solidnej muzyki. 

Wyszło słońce, więc trzeba było wyjść na świeże powietrze. Tam już czekali bracia Waglewscy ze swoim nowym zespołem. Kim Nowak nie jest wymarzonym wydarzeniem, jednak, po kilkugodzinnej podróży pociągiem, miało mnie rozbudzić. Początkowo głośny bas i gitara robiły wrażenie, jednak z minuty na minutę identyczne kompozycje zaczynają nużyć. Do tego Emade na perkusji wystukujący wciąż ten sam rytm. Zdecydowanie wolę ich w hip-hopowej wersji. Następnie Chazwick Bundick i jego Toro Y Moi. Człowiek tak popularny w Polsce, że w znakomitej książeczce rozdawanej na wejściu, przy nazwie projektu pojawiło się (PL). Nie ma co się dziwić, w końcu Wikipedia w swoich zasobach posiada tylko angielską i polską wersje opisu tego "zespołu". Bundick – wspierany perkusistą i gitarzystą – zebrał tłum, nie mieszczący się w Trójkowym namiocie. W czasie swojego krótkiego koncertu (Causers of This trwa tylko 33 minuty) udowodnił, że jego dokonania są słusznie chwalone, a w przeciągu kilku lat powinien zostać jedną z największych gwiazd światowego niezalu. Miejmy też nadzieję, że wtedy wpadnie do Polski na dłuższy, pełnoprawny koncert – w końcu, według twórców książeczki, jest Polakiem.

Tuż przy wyjściu z namiotu Offensywy, znajduje się Scena Leśna. Która podobno tym razem z lasem miała mało wspólnego. Chociaż jakieś drzewa za nią były. Na niej pojawiło się legendarne Something Like Elvis.  Przed koncertem miałem się zapoznać z ich dyskografią, ale jak zwykle zabrakło czasu, więc o koncercie mogę powiedzieć tyle, że dobrze się spało. Nie, nic do nich nie mam. Może faktycznie są dobrzy tak, jak to wyglądało po reakcji tłumu. Ja jednak położyłem się na trawie i odpłynąłem. A trawy nie paliłem. Nie obrażajcie się, że przysypiałem, te melodie wydawały się przyjemne. Momentami agresywne, a i tak utulały do snu. Może to zasługa basu? Zespół wybiera się w trasę. Ba, nawet wpadnie do Szczecina. Więc może tym razem zapoznam się z materiałem, a następnie wyspany wysłucham koncertu. Zobaczymy.

Na Scenę mBank już wchodzą The Horrors. Podobno jakieś zeszłoroczne odkrycie NME, czy coś. Ja zobaczyłem tylko przed sobą piątkę anorektycznie chudych facetów, ubranych w czarne rurki. Udawali nawet mrocznych, no bo wiecie, horrory i te sprawy. Wychodziło jednak komicznie. Primary Colours przesłuchałem z 3-4 razy, a i tak stojąc przed sceną, czułem się jakbym słuchał ich po raz pierwszy. Jedynie jedna piosenka posiadała charakterystyczny klawisz na wstępie i mogłem uradowany wykrzyczeć: O! Znam to!. Reszta zlała się w masę nieznaną. Na szczęście na Leśnej grać zaczęło Art Brut. Fanem nigdy nie byłem, posłuchać jednak się kiedyś zdarzyło i, co ważne, w głowie coś pozostało. Dzięki czemu koncert był zdecydowanie przyjemniejszy od tego poprzedniego. Wokalista, Eddie Argos, zaprezentował w czasie i między piosenkami swoją konferansjerkę. Czasami może było jej trochę za dużo, jednak rozbawionej publiczności to nie przeszkadzało. Kazał jej też dwukrotnie przysiadywać, a raz nawet znalazł się wśród niej. Końcówki nie widziałem, bo nad terenem festiwalu pojawiła się wielka ulewa. A ja oczywiście w deszczową kurtę się nie zaopatrzyłem. Miało to mieć spore konsekwencje w perspektywie koncertu, który miał być najważniejszy tego dnia. 

Lenny Valentino. Zespół który wydał genialną płytę, od razu się rozpadł i co jakiś czas reaktywuje się przy okazji OFF-a. Wydarzenie wielkie i – kto ma okazję – powinien je zobaczyć i, co ważniejsze, usłyszeć. Tak to wygląda w teorii. Bo w praktyce bywa różnie. Wspomniana już wcześniej ulewa, przed którą uciec nie dałem rady. Poza tym zmęczenie podróżą między Szczecinem a Katowicami i kilkugodzinnym przebywaniem na terenie festiwalu. Do tego można jeszcze dodać wielkie pragnienie wypicia czegoś chłodnego i nagle człowiekowi przechodzi ochota na wysłuchanie tego koncertu. Tak wygląda frycowe w przypadku festiwalowego debiutanta. Na deszcz nic nie poradzisz, ale przecież można było zaopatrzyć się w kurtkę. Na zmęczenie najlepsze są przerwy, a tych dnia pierwszego było za mało, bo człowiek chciał zobaczyć jak najwięcej. Napić przecież też się można było, ale tych przerw się nie robiło. Podsumowując: ten koncert przeleciał gdzieś koło mnie. Mając już dosyć tego piątku, chciałem, żeby  muzycy skończyli jak najszybciej. Bo w głowie miałem też myśl o zalanym namiocie. Kolejny błąd młokosa, który nie przygotował go na ewentualność dużej ilości deszczu. Jedynie pamiętam, że Trujące Kwiaty i głos Rojka stylizowany na małe dziecko zrobiły na mnie wielkie wrażenie. W przypadku innego zespołu mógłbym powiedzieć: Następnym razem będzie lepiej. Tu jednak mogę nie mieć takiej szansy. Może przy okazji dziesiątej edycji? Tylko czy to by nie zaczęło się robić nudne i przewidywalne?

Tak więc szósty sierpnia skończył się dla mnie przedwcześnie. Można było przecież jeszcze zobaczyć Tindersticks albo A Place To Bury Strangers. Na pocieszenie, już z pola namiotowego miałem możliwość usłyszenia w pełnej krasie I Lived My Life To Stand In The Shadow Of Your Head tego drugiego zespołu. Potem Reakwon nie dał mi zasnąć, zresztą koncert The Fall też można było z tamtego miejsca usłyszeć, bez straty w jakości dźwięku. Takie klimaty pola, położonego blisko terenu festiwalowego. Jak to mówią, pierwsze koty za płoty. Wnioski z błędów dnia pierwszego, zostały wyciągnięte i potem było już tylko lepiej. O tym już jutro. Zresztą  piątek taki zły nie był, muzycznie na pewno mnie nie rozczarował.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Single Player #2: wiosna-lato 2010

Kolejna część nadrabiania i nadganiania nieopisanych, a opisanych już wszędzie, singli, jest z pewnych względów słabsza materiałowo niż poprzednia – skoro tytuły wypluwane były z pamięci, a wolę pamiętać rzeczy lepsze, dzisiaj nie będzie już Showgirls, Pinka i Diogenes Club. W zamian, między innymi, Japandroids zwrócą nam pieniądze i punk rock.

„Klasycznie” (tak sobie mów po jednym odcinku), dwie z dziesięciu pozycji będą pozycjami polskimi, z czego aż jedna będzie nieco zaskakująca, bo wybrana z powodów nieznacznie innych niż wartość muzyczna. Co jeszcze, hm, planowana jest część trzecia, „najgorsza”, po której śmiało będziemy mogli powiedzieć o sobie, że nie jesteśmy w tyle. I to tyle. [Piąty Bitels]


Afro Kolektyw
Hymn Polskiej Reprezentacji na MŚ 2010

posłuchaj
6.7 


Tak, proszę pana, nie tylko własne układamy, ale też cudze pięknie skleimy - mógłby rzec Afrojax. Po 9 latach nieustannego udowadniania kto w tym kraju pancze dzieli i panczami rządzi, wziął się pan Michał za twórczość cudzą i od razu za narodowych wieszczy. Jakim trzeba być geniuszem, by do gola strzelił Murzyn dokleić czarny jak dziś wieczór? Choć tych, co słuchali Czarno widzę dawno przestał już geniusz zadziwiać, zawsze wydaje im się, że Afroków mają już rozpracowanych. Po czymś coś ich rozwala, heh. Nieważne, bo rzeczą niesłychanie ważniejszą jest kwestia teledysku, który tu buja i rządzi. Nigdy jeszcze w historii AK nie było takiej zgodności obrazu z tekstem utworu (oni jednak mentalnie są bardzo blisko / spójrzmy na ich przytomność umysłu), a całość dokonań liryczno-wizualno-muzycznych stanowi zajawkę i świetną reklamę dla bandu wśród znajomych. Dobry strzał, panowie. - 8

Nie no, fajnie. Świetna kolaboracja najlepszych tekstów polskich komentatorów. Po za tym jeszcze zabawniejszy teledysk. Być może najfajniejszy w historii zespołu. Jednak to tylko okolicznościowy kawałek, z okazji mistrzostw, które okazały się najgorsze od momentu kiedy świadomie oglądam futbol. Dlatego odkładam tę piosenkę na bok, a oczekując na nową płytę, wracam do starych utworów. - 6

Niby ani dźwięk mętny, ani teksty do korekty, a jednak nie byłaby to nawet pierwsza dwudziestka moich ulubionych Afro Kolektywów. Cieszy bardziej fakt wydanego singla niż sam singiel, ale. Za fajni są, albo zwyczajnie im się nie opłaca, żeby nagrać coś mniej-niż-bardzo-dobrego. – 6


Everything Everything
Schoolin'
Man Alive

posłuchaj
6.0 


Człowiek zaraz wyjeżdża w ważnych, służbowych sprawach, a tu takie coś. "I weź coś napisz". No, w ucho wpada i tego... monotonia wokalu dobija, he he he. - 6

Rotfl, mam wrażenie, że słucham męskiej wersji 1 Thing. Serio. Może to jakieś skrzywienie, ale dla mnie to jest identyczne. - 5

Moje najbliższe skojarzenia, z kolei, lądują gdzie indziej i o ile utwór zespołu z antymarketingową nazwą musiał być ratowany gościnnym występem, bo sam w sobie jest ziewogenny, Everything Everything zrobili więcej-niż-Starstrukk. Moja ulubiona partia idzie ze słowami: But infinite and joyless little high fives / are singing praise the lord, bo lubię gołym uchem (w gołą nutę) poznać dobrą melodię. – 7


Japandroids
Art Czars

posłuchaj
5.7


NIENAWIDZĘ jak utwór zaczyna się od takiej perkusji. Ale spoko, nie ma bólu, i'm still alive, więc mogę pisać: Japandroids? Lubimy Japandroids. Jednakże gości stać na więcej niż to, co tu pokazują, choć to, co tu pokazują, wcale nie jest takie złe. A nawet dobre jest. Z tym, że ciągle stać ich na więcej, chyba. Tak więc to 'dobre' odbieramy jako porażkę? Nie, chyba też nie. W każdym razie: 6.

Po OFF-ie odrzucają mnie rockowe piosenki, których nie znam. Masa gitar, tworzących wielką, ścianę mdłego dźwięku. Tak przez cały koncert. Tu mam takie same odczucia. Sorry, może innym razem. - 4

Here's your money back, here's your punk rock back. Nawet mi głupio, że nie dosłuchałem Post-Nothing, idę nadrabiać zaległości. – 7 


Marina Łuczenko
Glam Pop
Glam Pop

posłuchaj
3.0 


Trzeba przyznać, że po totalnie beznadziejnym początku (co to w ogóle jest?) otrzymujemy coś na kształt jakiejś muzyki, co - powiedzmy sobie szczerze - w polskim komerszjalu nie dzieje się zbyt często. Za wcześnie jednak by z uśmiechem i płaczem witać maszerujących zwycięzców, gdyż tak czy siak to w ciąż jest poziom z rejonów niskich. Dla jasności: taki dryblas wśród smerfów. - 3

W pierwszym sezonie 39 i pół był Blog 27, w drugim Afro Gówno (nie mylić z Kolektyw, pozdro Onet), a w trzecim pojawiła się Marina. Rolą serialu była promocja Karolaka, w czasie kryzysu wieku średniego. Poza tym pomagali młodym muzykom, którzy chcieli, a nie mogli. A, że naród zawsze słuchał głosu TVN-u, to i tym razem się posłuchał. Niestety. Ja tu jednak o Marinie miałem. No więc pojawiła się w serialu jakaś urocza Ukrainka i nie śpiewała przez blisko pół sezonu. Myślałem, że to zmiana konceptu , czy co. Minęło kilka miesięcy od zakończenia całej trylogii, aż na pomoc przyszedł mi Plotek. Bo ja w przeciwieństwie do Pawła, czytam agorowe plotki. Okazało się, że panna Łuczenko to też piosenkarka! A to psikus. Nie można jednak zaprzeczyć, że chwyt marketingowy był bardzo udany. Najpierw promocja w najpopularniejszej stacji telewizyjnej, potem jakiś romans z tym wokalistą Afromental, co wcześniej robił za prezentera MTV i już można ogłosić, że Marina w końcu wydaje singla. Tak długo oczekiwanego przez wszystkich tych, którzy uważali ją za aktorkę. A Glam Pop brzmi jak Tik Tok Ke$hy i wciąż nie jestem pewny, czy w radiu wciąż leciała Marina, czy ta obrzydliwa amerykanka. Bo refreny brzmią dla mnie tak samo. Za to zwrotki Ke$hy to zrzynki z Anny-Catherine Hurtley, a Łuczenko chyba jeszcze nie zdążyła jej poznać. Więc kończąc te wywody, wygrywa Uffie. - 3 

Na singiel (a później: na teledysk) Mariny Łuczenko „ze względów różnych” czekałem jeszcze ponad pół roku temu i wyjście tego singla – a następnego już nie, co o czymś świadczy – w kręgu moich znajomych obiło się echem głównie dlatego, że Marina jest fajna, bo jest. Ładnie jej z oczu i z nóg patrzy, a wszystko, co do tej pory nagrała, rzeczywiście ma potencjał na śmiganie w rozgłośniach, tyle, że – choć szum medialny zrobił się tak czy siak: jak ktoś czyta Pudelka, a ja czytam, to wie – i tak wszyscy wolimy ją oglądać niż słuchać. – 3 (<3)



Massive Attack
Paradise Circus
Heligoland

posłuchaj
5.3 


Nic mnie w tym roku tak nie wkurzało jak fani Massive Attack jadący na Openera i wyrażający wszędzie swój zachwyt nad płytą. Sorry, MA, ale wasz beznadziejny, nudny singielek wcale mi humoru nie złagodził. Jest kiepsko, jest źle, nie chcę tego słuchać, mam dość Massive Attack, NO ŻESZ. - 2

Heligoland jest na prawdę słabe, a mi na serio podoba się Paradise Cirus. Odstawmy na bok teledysk, bo ich i tak już nikt nie ogląda. Ważna jest muzyka, a tutaj dostaję to, czego oczekuję od Massive Attack, Przyjemny damski głos, fajne klawisze i skrzypce na końcu utworu. Szkoda, że to taki jedyny wyjątek na tej płycie. - 7

„W dobrym guście” jest zjechać post-mezzaninowe Massive Attack i chociaż nie musiałem słuchać nawet całego Heligolandu, żeby doznać jego słabości, portisheadowy (to jest: mazzy-starowy w duchu Portishead) featuring Hope Sandoval na Paradise Circus jest całkiem niedaleki muśnięcia gościnnych występów Liz Fraser z zespołu wiadomego na albumie wiadomym. Głupio lubić? Warto lubić. – 7


Kylie Minogue
All the Lovers
Aphrodite

posłuchaj
5.3


Kylie, Kylie.. jak mogłaś? Nijakość, miałkość, drętwość, kiepskość. - 4


Nigdy nie miałem takiego podejścia do Kylie, jak Yeti, więc mogę na to spojrzeć z boku. Ani mnie ten utwór nie grzeje, ani mnie nie ziębi. Myślę, że aż tak źle nie jest, jak twierdzi przedmówca. Powiem nawet, że jest lepiej, niż gorzej. - 6

Mój ulubiony hit lata, właściwie, nawet przed Waką Waką i California Gurls – i choć zauważalnie odstaje od „mojego” Get Outta My Way, to broni się – tak czy siak – bardzo szóstkowo. „Nijakość, miałkość, drętwość, kiepskość” to nieustanne narzekanie, że Kylie nie nagrała drugi raz Fever, a takie głosy słyszę już równie często, co: „teraz już nie ma takiej muzyki, kiedyś był Rysiek Riedel i Freddie Mercury, a teraz tylko techno w MTV” (Yeti zezgredział / techno w MTV, swoją drogą, „do want”). Odnotujmy świetny klawisz. – 6


MGMT
Flash Delirium
Congratulations

posłuchaj
5.0


Chcecie wiedzieć, co sądzę o MGMT? Dzielcie opinie Pawełka na dwa, przynajmniej. - 3

Do Oracular Spectacular długo się przekonywałem, ale próbowałem, bo przeczuwałem, że warto. Poza tym po jakimś czasie znudziło mi się sprzeczanie ze wszystkimi, że MGMT jednak nie jest takie fajne i spasowałem. Teraz nie odpuszczę i twardo będę twierdził, że gratulację się nie należą. Trudne to pewnie nie będzie, bo zwolenników nowej płyty nie widzę. Flash Delirium? Na tle reszty materiału się wyróżnia, ale gdyby go dali na poprzedni krążek, to nawet byście nie wiedzieli o jego istnieniu. - 5

Słyszałem, że nowe Bohemian Rhapsody i nawet na serio zacząłem się bać (nic, co nazwane jest nowym Bohemian Rhapsody, nie może być dobre – śmieszniejsze mogłoby być tylko, no nie wiem, nowe A Day in the Life), ale szybko okazało się, że nie ma czego, bo to tylko próba zmieszczenia całego Satanic Panic w jednym utworze. Nieudana, bo gdyby wyszła, mielibyśmy singiel dekady, ALE. Flash Delirium jest bardzo-bardzo-piosenką z nie-bardzo-bardzo-albumu, co zresztą w tym wydaniu trafia się też przy okazji Massive Attack, i podobnie jak u Massive Attack – jest to 7.


Robyn
Dancing on My Own
Body Talk pt. 1

posłuchaj
5.7


Żeby Paweł mnie nie pobił powiem, że tym razem zgadzam się z jego opinią co do Robyn (choć póki co znam tylko jego ocenę, rozumiecie). A tak ogólnie to motyw przewodni SP#2, czyli N U D A. Ale tym razem trochę mniej. - 5

Będąc w Szwecji u rodziny, miałem okazję przy śniadaniu czy obiedzie posłuchać ichniejszego radia. Była to stacja Rix FM, odpowiednik naszej Zetki, czy RMF FM. Dokładniej, to było to samo, tylko, że nie było Dody i De Mono. Właśnie, zamiast pani Rabczewskiej, była pani Robin Carlsson i  był to zawsze najprzyjemniejszy  momenty posiłku. Może ta szwedzka wokalistka ma w swoim dorobku lepsze kawałki, ale na prawdę z wielką radością przyjąłbym ten kawałek na playliście Radia Zet. - 7 

„Fajnie bimba”, ale to nieistotne, bo nowa Robyn to przede wszystkim uroczyste wejście Explosion w kręgi niezal. „Fajny refren, kochanie”. – 5


Surfer Blood
Swim
Astro Coast

posłuchaj
5.7


Ja? Ja się nie znam na muzyce i w ogóle jej nie słucham, może i. Ale i tak mam wrażenie, że ktoś się nie zna BARDZIEJ i BARDZIEJ nie słucha. Konkretnie ten ktoś odpowiada za kompozycje Surfer Blood. Znowu się nudzę, Paweł! A Warszawa wzywa. - 5

Słuchalem Astro Coast na początku roku i powiem wam, że nawet kojarzę Swim. Jednak czy nie wydaje się wam, że w ostatnim czasie za dużo pojawiło się tych surfersko-plażowych klimatów? Jak nie MGMT, to Wavves, a tutaj jeszcze Surfer Blood. Do tego te dwa ostatnie grają podobną muzykę. Opisywany zespół wydał płytę wcześniej, ale przecież wszyscy wiemy, że król jest tylko jeden. - 6

Super Soaker = King of the Beach > reszta Wavvesa > Swim > reszta Astro Coast, ale ja przepraszam, ja nie wiedziałem. O Wavvesie jeszcze będzie, bo musi być, będzie też pewnie o jego pannie, jej kocie i ich płytach, ale to nie przeszkadza Swimowi być bardzo dobrym utworem. – 6
 

Uffie
Sex Dreams and Denim Jeans
Sex Dreams and Denim Jeans

posłuchaj
8.3


"Uffie umiała już liczyć i sznurować buciki". Niestety, wciąż nie nauczyła się ani śpiewać, ani rapować. W niczym to jednak nie przeszkodziło w wypuszczeniu wraz z debiutem kilku kawałków masakrujących po całości i apelujących do wystawienia w jakimś wyścigu na utwór roku. - 9

No ładnie wkomponowali sampel z Rock and Roll. A tak w ogóle, jest to singlem? Nic mi o tym nie wiadomo. Nie przeszkadza to jednak w napisaniu, że to dobry kawałek i jeżeli będzie mógł wystartować, to w podsumowaniu rocznym może ładnie namieszać. - 8

Nie jest stricte singlem, ale jest ponad prawem, już nawet nie dlatego, że właśnie dostaje bodaj najwyższą średnią w historii („historii”, hehe) Single Playera, ale dlatego, że w nadrabianiu zaległości chodzi o ocenienie najgłośniejszych, najczęściej opisywanych etc. utworów, a ten niewątpliwie taki jest. I słusznie. Marilyn Monroe is turning in her grave / our world is truly far from saved, słodkie. It's our youth, we've seen it all. Indeed, but we haven't seen this before. – 8