piątek, 29 maja 2009

The Car Is On Fire: Ombarrops!

Lista zasług zespołu, o którym pragnę dziś napisać, jest długa. Zresztą, każdy słyszał - grali na Glastonbury, nagrali dobre płyty, współpracują ze znanymi ludźmi, bla bla bla. I nie pisałbym tych wszystkich głupot, gdybym nie pragnął przekonać nieprzekonanych, iż nowa płyta Carsów - niezależnie od naszej oceny ich działalności artystycznej - powinna być jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych roku. Dlaczego nie jest, każdy wie, stara gadka: Doda, Feel, sratatata.

Ważne wydarzenie rozpoczyna się od bardzo przyjemnego openera, jakim jest Death Of The Customer, gdzie dzieje się sporo i to sporo jest bardzo przyjemne i pozytywne. Naprawdę dawno już nie słyszałem tak udanego rozpoczęcia polskiej płyty, a ten motyw pojawiający się tuż po perkusji współgra z gitarami tak doskonale, że aż chce się krzyknąć: hey, how cool is that?!

Po tak udanym początku zaczyna się ciekawa partia, na której oparty jest utwór tytułowy. Ombarrops! to piosenka w której dzieje się mnóstwo - mamy zarówno bardzo ciekawe wykorzystanie perkusji, momentami wręcz fantastyczne gitary czy wprost kapitalnie zmontowany wokal. Yeah, od razu widać, że ci ludzie wiedzą, o co chodzi w muzcę. Po pierwszych dwóch utworach mamy więc bardzo obiecującą zapowiedź całości i naprawdę niecierpliwią się uszy.

Nadchodzi Cherry Cordial, który po początkowym wariactwie ciszą wymieszaną z dźwiękami przemienia się w przebojową zwrotkę. Ciężko doszukać się tu refrenu - jest on raczej wymruczany niż zaśpiewany. Częste zmiany tempa, poszczególnie wyciszanie kolejnych instrumentów i ich ciekawe powroty tworzą ciekawy utwór, do którego najlepszym określeniem jest słowo fajny.

Strawberries, jako czwarty numer na płycie, początkowo przypomina mi trochę osiągnięcia Much przed debiutem. Fajne zaśpiewy połączone z miłą gitarą czynią utwór numer 4 już 4 udanym. I myślicie, że to koniec? Gdzie tam. Początek Usignoli Celesti, kumacie?

Carsi wyraźnie dobrze się bawią. Początek Let's Be Friends to Oasis przepuszczone przez pomysł i wykonanie chłopaków z Polski. Dalsza zabawa (w tym - wejście harmonijki!) z naprawdę solidnym wokalistą, który zresztą na całym krążku odwala kawał porządnej roboty. Dalej też jest nieźle - mocno ześwirowany Manuel, posiadający jakieś oznaki psychodelii We're Doing Fine, Minerva, wyrazista partia basu w A Song Like No Other czy westernowo-danceowy Baby Baby także dodają płycie uroku. Końcowe Swedish Samba, Swedish Love to już piosenka typowa dla Carsów, jakich lubię i cenię.

TCIOF jest jednym z niewielu zespołów, którzy nie zawodzą. Nie zawiedli i tym razem, oddając nam ciekawy i różnorodny materiał, którego naprawdę nie należy się wstydzić, w czym zasługa także rzucającej się w oczy, fantastycznej produkcji, która często bywa problemem dla wielu polskich zespołów, nie tylko tych z niszy.

Polska płyta roku? Cóż, zarzekał się nie będę, ale jestem zadowolony.

środa, 27 maja 2009

Głos Czytelnika: Comonism

Nie no, naprawdę, odzyskuję wiarę w sens prowadzenia tego bloga. Otóż, proszę państwa, mamy czytelnika! Mało tego, owy (z tego co mi wiadomo) pan przeprowadza proces myślowy, co - przyznam, bywa rzadkością nawet wśród najaktywniejszych członków redakcji naszego bloga.

Mamy wrażenie, że czytelnik ten jest niczym Jurij Gagarin - sam jak palec, jedyny w swoim rodzaju, więc pielęgnować się staramy. I oto okazało się, że ten facet ma coś do powiedzenia i, co lepsze, tematem wypowiedzi tej jest... muzyka (fanfary!). W związku z tym, po otrzymaniu od naszego Jedynego Czytelnika takiego oto tekstu i stosownej kwoty, zdecydowaliśmy się go zamieścić.

W tym miejscu powinienem życzyć miłej lektury, ale byłaby to swego rodzaju bezczelność wobec Jedynego Czytelnika. A więc po prostu masz swój tekst i ciesz michę, chłopie.

Ladies and Gentlemen, prezentuję najwybitniejszy zespół ostatnich dziesięcioleci w Polsce. Tak, dobrze myślicie, jest to fantastyczna i wyidealizowana Coma, co z miasta Łodzi pochodzi, wraz ze swoim charyzmatycznym liderem, Piotrem Roguckim, obdarzonym niepowtarzalnymi warunkami głosowymi. Należy także nadmienić słowo o tekstach w/w zespołu. Są one przesiąknięte głębią i zawierają w swojej metaforyce ogrom treści, które pozwalają słuchaczowi spojrzeć na świat, w lepszy, nie poznany wcześniej sposób. Ha, chcielibyście żeby tak było, no ale nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Prawda jest zupełnie inna. Łódzki kwintet, powstał blisko dekadę lat temu i wegetował sobie spokojnie jako jeden z wielu polskich muzycznych zespołów. Niestety lub stety, zależy od punktu widzenia, na początku był Chaos, a później nastał last.fm i różnorakie Eski Rock i to za sprawą tychże mediów, łodzianie zaczeli zyskiwać na popularności, szczególnie wśród tzw. pokolenia indie. Rzecz jasna nic nie ujmuję muzykom zespołu, który wcześniej miał się zwać Voo Doo Art, grać potrafią, w miarę im to wychodzi, lecz na litość Allacha, nie róbmy z nich artystów na miarę narodowej kapeli rockowej pod szyldem „jedyny słuszny rock z Polski” Czytając w różnych recenzjach o głębokim przesłaniu zawartych w tekstach Comy, zastanawiam się czy autorzy słuchali wcześniej takich zespołów jak Republika, Aya RL, Siekiera, gdzie i owszem, w tekstach można było odkryć głębszy sens. W jednym z najbardziej znanych utworów pt. „Spadam” Jego Ekscelencja Piotr Rogucki wyśpiewuje wersy o śnie, śmierci i spadaniu. Of korz, wpisuje sie to idealnie w mentalność młodzieżowego emo pokolenia, które bardzo chętnie chłonie takie teksty, doszukując się w nich mistyczności(true fani), lub po prostu podoba im się styl wypracowany przez Roguckiego and co.(mniejszość). Jak dla mnie, frontman z ekipą idealnie trafili z nazwą, przynajmniej w moje gusta, gdyż jak wiadomo, Coma to po angielsku śpiączka, a właśnie to uczucie ogarnia mnie po odsłuchaniu paru kawałków z płyty, gdyż są po prostu wtórne, i nawet wycie...excuse moi, anielski wokal Piotra R. nie jest w stanie zmienić tegoż stanu rzeczy. W zasadzie to nawet trudno mi określić, co chce przekazać Rogucki, ponoć mają być polskim Led Zeppelin, toteż próbowałem doszukać się odniesień w piosenkach Comy do legendarnej grupy prosto ze Zjednoczonego Kingdoma, ale ani P. Rogucki nie będzie Robertem Plantem, ani „Zero osiem wojna” nie będzie „The Lemon Song”. Owszem, mogę się nie znać, być może nie jestem wystarczająco otwarty na piękno które prezentuje zespół Coma, ale tak jak jest powiedzenie iż”wyjątek potwierdza regułę” tak dla mnie w/w band jest wyjątkiem tyczącym się łódzkich zespołów, które w większości grają bardzo dobrą muzykę, że wystarczy wspomnieć o CKOD, NOT, czy Psychocukrze. Tytułem zakończenia chciałbym zadać pytanie. Quo Vadis Como i Quo Vadis słuchacze Boskiego Piotra?

Powyższy tekst przedstawia opinię wyłącznie Czytelnika, a nie redakcji, chociaż ta się z powyższym tekstem zgadza.

wtorek, 26 maja 2009

Kasabian: West Ryder Pauper Lunatic Asylum

Czym jest dla mnie Kasabian? Jest jednym z najważniejszych zespołów w moim życiu. Mimo tego, że nigdy nie byli mymi ulubieńcami , czasami uważałem, że są po prostu przereklamowani, a zdarzało mi się nawet przez parę miesięcy nie usłyszeć żadnej piosenki kwartetu z Leicester, to i tak im dużo zawdzięczam. Między innymi, dzięki Kasabian słucham na poważnie muzyki. Jak byłem mały, słuchaczem nie byłem, a jak już mi się coś spodobało, to wstyd było się przyznać, bo jeszcze ktoś wyśmieje czy coś. A, że me dzieciństwo przypadło na okres mody na gangsta-rap, metal i nu metal, to przeżyłem go praktycznie bez melodyjnych dźwięków, bo żaden z gatunków mi nie pasował. No ale przyszedł ten moment, że nastała moda na indie-rock, (tak, teraz można mnie nazwać indie-kindie, ale co by nie mówić, temu gatunkowi dużo zawdzięczam.) Tak więc nastał czas na takie granie, co świetnie wykorzystał zespół Kasabian promując piosenkę Club Foot. Kto nie słyszał tego utworu? Pewnie każdy, a połowa się nim zachwycała. Byłem w tej grupie i doszedłem do wniosku, że w końcu mogę się przyznać, że jakaś piosenka mi się podoba. A, ze Internet już miałem, to zacząłem grzeszyć. Nie, nie chodzi mi w tym momencie o strony o wiadomej treści, tylko po prostu dzięki internetowi zacząłem poznawać muzykę. Ale notka nie miała być o moim pierwszym razie z muzyką, tylko o nowej płycie Kasabian...

Tak więc, na płytę czekaliśmy 3 lata i warto było na ten moment czekać. Zespół który był jednym z symboli Indie jest kolejnym wykonawcą, który zdążył uciec z tonącego statku i poszedł swoją drogą (Eh, czy przypadkiem wstęp do Tonight: Franz Ferdinand nie brzmiał tak samo?) Być może, ale oba zespoły różni to, że poszły zupełnie inną drogą. Kwartet Alexa Kapranosa poszedł w elektonikę, a Kasabian? Trudno to jednoznacznie ocenić, bo mimo, że według twórców wydawnictwo jest Koncept Albumem, to każda piosenka ma swój odrębny styl. Longplay można podzielić na dwie części. Na pierwszą składają się piosenki, które mogliśmy już gdzieś wcześniej usłyszeć. Fast Fuse wraz z Thick As Thieves ukazały się dwa lata temu na EP-ce Fast Fuse EP, do Vlad The Impaler oraz Fire ukazały się teledyski, a świetny Underdog reklamuje Sony. Właśnie Underdog jest openerem tego krążka. Jest nowym Club Footem, porównania rzucają się od razu w uszy, obie piosenki podobne w brzmieniu, obie wpadają w ucho, obie wypromowane przez mass media. Underdog jest jak nowy podrasowany Golf. Może to słabe porównanie, bo Golf VI praktycznie niczym się nie różni od V, ale wiecie o co chodzi. Pomysł ten sam, wykonanie na wysokim poziomie, ale jednak nowe jest lepsze, więc ludzie to kupują, chociaż mogli zostać przy starym, Tak więc podsumowując tą pierwszą część, są to piosenki wpadające od razu w ucho, w rytmiczne i z potencjałem na hity. Pozostałość po starym Kasabian.

Drugą grupę tworzą kawałki, które przesłuchując płytę po raz pierwszy, dopiero poznajemy. Są to utwory trudne w odbiorze, ale niesamowite. Pierwszą z nich jest Where Did All The Love Go?, której początek kojarzy nam się ze starymi kawałkami, bym nawet powiedział, żet ymi z debiutanckiego krążka. Można nawet powiedzieć, że ten utwór chyba właśnie nadaje się do pierwszej grupy, bo z tych nowych utworów posiada najbardziej Kasabianowe brzmienie. Ale jako, że usłyszałem ją po raz pierwszy, to niech już zostanie ona tutaj. Piosenkami na które trzeba zwrócić uwagę na pewno są Take Aim, West Rider Silver Bullet, Secret Alphabets oraz dwuminutowy przerywnik o tytulu Swarfiga. Zespół kiedyś informował, że płyta będzie w brzmieniu bałkańskim. Wtedy mnie ta informacja nie ucieszyła, ale gdy zabrzmiały trąbki na początku Take Aim, pożałowałem, że jest to jedyny taki akcent. Druga przeze mnie wymieniona piosenka jak sama nazwa wskazuje, jest w klimatach westernowych, a featuring Rosario Dawson dodaje jej jeszcze dodatkowego klimatu. O Secret Alphabets trudno mi coś powiedzieć specjalnego, ale z pewności tworzy też wspaniałą melodyjną otoczkę. Na płycie usłyszeć także można świetne Ladies And Gentlemen (Roll The Dice) oraz Happines, które zamyka to wydawnictwo. Obie moim zdaniem świetnie sprawdziły by się w amerykańskich filmach/serialach w scenach, gdy główny bohater myśli o swoich życiowych problemach.

Tak więc materiał składa się na dwie zupełnie różne części, które niestety na płycie są wymieszane, co mnie szczerze mówiąc drażni. Bo po odpłynięciu przy takiej piosence jak West Rider Silver Bullet, jestem budzony drażniącymi dźwiękami Vlad The Impaler. Piosenki zresztą bardzo dobrej, ale nie pasującej mi w tym momencie. Może właśnie o to chodziło zespołowi, żeby słuchacz nie zasnął po szcześciu klimatycznych utworach i wciąż jest budzony mocniejszymi brzmieniami. A przecież jak ktoś chce, to może sobie ustawić kolejność płyty jak mu się podoba. Nic na przeszkodzie nie stoi.

Podsumowując. Z Kasabian nudzić się nie można. Każda ich płyta jest inna i każda się czymś wyróżnia. Ale na pewno największym atutem tego zespołu jest to, że się rozwija, że mimo tego, że wiedzieli, że są słynni ze swojej mieszkanki elektroniki i rocka, to na przekór wszystkim uciekli od teraz panującej mody i zabrzmieli w bardziej folkowych rytmach, stosując więcej gitar klasycznych, trąbek i innych instrumentów tworzących świetny klimat. Oni mają pomysł na swoją karierę, więc jestem przekonany, że przez długie lata będą znajdowali dla siebie miejsce w muzyce popularnej. A na razie delektujmy się ich nowym dziełem, bo ta płyta naprawdę ma szansę na tytułów jednej z najlepszych w 2009 roku.

poniedziałek, 25 maja 2009

Odkopane w maju

Gdzieś w zbiorach każdego z nas są piosenki, które zalegają. Głowę, półki, dyski twarde - cokolwiek. Najważniejsze, że są stare, rzadko ich słuchamy, no i że wracają. O utworach tych rzadko jest okazja pisać na blogu - no bo i z jakiej okazji? Nie mam jednak wątpliwości, że żadna z tych piosenek nie zasłużyła na to, by zginąć gdzieś, że każda powinna się tu znaleźć. Stąd ten artykuł - bo piosenki te odśnieżam, odkurzam, odkopuję, odnajduję czy jeszcze jakiś tam czasownik z przedrostkiem od-. I tak najważniejsze, że je potem odtwarzam, no i... opisuję (cholera, bez od-...).

T. Love - Bóg


Zazwyczaj mam problem z zespołami typu Armia, Kult, Lady Pank, Perfect czy właśnie T.Love. Mianowicie chodzi o to, że albo większość ich materiału artystycznego mi nie odpowiada (Lady Pank, Perfect), albo najnowsze działania danych kapel mi nie leżą (Kult, T.Love). Niemniej jednak z drugiej strony staram się zawsze docenić wkład, jaki niewątpliwie miały w polską muzykę rozrywkową czy kształtowanie ucha muzycznego wieeeeelu, naprawdę wieeelu ludzi. No i ostatecznie lepszy jednak Lady Pank od Dody, Feela itd. Ale ja nie o tym.

Bóg to jeden z nielicznych utworów T.Love, za który dałbym się pokroić. I właściwie na tym mógłbym skończyć opis tej piosenki, bo mówi on wszystko. Ale nie, muszę jeszcze napisać jedno zdanie: w moim przekonaniu to jeden z najlepszych tekstów polskiego zespołu rockowego. Gdyby jeszcze Muniek umiał śpiewać i nie psuł wersji studyjnej, byłaby dyszka w dyszkowej skali, proszę państwaaaa!


Łona i Webber - Panie Mahmudzie


Bo "świat dziś w stereotypach pogrążony na amen/ nie wpadłby na tak szatański pomysł, aby pić z szatanem" i "jeśli mam być szczery - to może pomóc / pan zaglądasz do Koranu rzadziej niż ja do Pani domu" i więcej komentarza nie trzeba.


Britney Spears - Toxic


He, he, he - "commercial shit", he, he, he. Jeden z najlepszych singli popu wszech czasów wrócił do mych łask jakiś tydzień, może dwa temu. I szaleje, i wymiata - zupełnie jak te kilka (już przecież) lat wstecz. Szacun, szacun, szacun, mimo głupoty Britney, która jest równie wielka, jak wielki jest owy kawałek.


Interpol - Obstacle 1


Interpolem nigdy przesadnie się nie jarałem. W sensie, że fajny zespół, ale w ekstazę mnie nie wprawiał. Jednak oba Obstacle stanowią dla mnie swego rodzaju bazę - to od nich zaczynam, gdy chce mi się powrócić do panów z tego bandu. Btw - to już 7 lat, wow, jak ten czas leci.

sobota, 9 maja 2009

NOT - Koncert (?!)


Po pierwsze, właśnie powinienem pisać prezentację z polskiego, ale to szczegół.

Po drugie, zaczynam się wstydzić, że jestem szczecińskim nastolatkiem. Czemu? Ponieważ szczeciński nastolatek kojarzy się z Comą, happysadem, zgrają emo i pseudo - metali.

Po trzecie, wstydzę się, że w Szczecinie istnieje taki klub jak Kontrasty. Wiele złego nasłuchałem się o tym miejscu, ale zaryzykowałem, żeby zobaczyć na żywo zespół NOT. Teraz już wiem, czemu byłem tam po raz pierwszy i mam nadzieję, że byłem tam też po raz ostatni. Oczywiście klub może sobie istnieć, bo gdzieś te emo i pseudo - metale muszą spędzać wolny czas, chociaż z drugiej strony, może to jest wylęgarnia tych złych ludzi? Ale na pewno dobre zespoły powinny omijać to miejsce z daleka.

Najpierw odbyły się eliminację do festiwalu Łódźstock. W komisji był Kuba Wandachowicz oraz Andrzej Sieczkowski, perkusista L.Stadt. Być może jeszcze ktoś był w komisji, ale to nie ważne. W ogóle całe eliminacje do Łódźstock są nie ważne, bo stały na tak słabym poziomie, że pan Wandachowicz wypalił pół paczki papierosów, a jak nie miał ochoty na palenie, to musiał wyjść na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem. Pan Sieczkowski siedział z miną pod tytułem "Co ja do cholery tutaj robię?!". No ale oczywiście szczecińskiej młodzieży, dla której Piotr Rogucki jest półbogiem, parodie takich zespołów jak Europe, Nightwish czy Soundgarden się bardzo podobały.

Gwiazdą wieczoru miał być łódzki zespół NOT. Cały kapela, oprócz Wandachowicza, który był w jury, specjalnie przyjechała do Szczecina na darmowy koncert, żeby pomóc w promowaniu młodych polskich artystów. Eliminacje do Łódźstock odbywały się w całej Polsce, a gwiazdami wieczoru miały być znane łódzkie kapele (np. właśnie NOT, CKOD, Psychocukier, czy L.Stadt). Niestety zespołowi nie wyszło to na dobre, bo zostali potraktowani, jak jacyś debiutanci, a może i gorzej? Bo jak można nazwać koncert, na którym 4 osoby orientują się, czym jest NOT, a w tym tylko dwie śpiewają z zespołem? (Nieskromnie powiem, że to byłem ja z kolegą). Zagranicą takie zespoły jak są nazywane Supergrupami, ponieważ takie projekty tworzą członkowie innych znanych zespołów. Grupę tworzy Robert Tuta z Agressivy 69, oraz Kuba Wandachowicz i Marcin Kowalski z Cool Kids of Death. Zespół na pewno jest mniej znany od Agressivy czy CKOD, więc nie uwierzę, że w Szczecinie zna ten band tylko z 10 osób. Na pewno problemem było miejsce koncertu, bo to nie miejsce dla takiego wykonawcy. Ale chłopacy się nie przejęli i postanowili, że zagrają cały koncert. Do koncertu przygotowywali się około 20 minut, żeby po 30 minutach grania zostać poinformowanym, że muszą kończyć, ponieważ klub o 22 organizuję imprezę "Śmierć Dyskotece". To ja proponuję "Śmierć Kontrastom". Można pogratulować Kontrastom, że się trzymają terminów i nie mają opóźnień, tym bardziej, jak koncertem są zainteresowane 4 osoby, a z tyłu sztuczny tłum robi 10 osób. Przy stołach siedziało może jeszcze z 20 osób, ale im oczywiście już się nie chciało ruszyć pod scenę. Tylko pytanie, po co do Szczecina przyjeżdżał NOT, jeśli został tak potraktowany? Miał być gwiazdą, która przyciągnie ludzi na eliminacje festiwalu a okazało się, że skończyło się to wielką porażką. Tu wina na pewno jest organizatorów, bo jeżeli wiedzieli, że Kontrasty nie są miejscem dla takiego zespołu jak NOT, to po co ich tu zapraszali? Dla zespołu wielki szacunek za koncert, nie przejęli się tym, że gdy rozpoczynali grać połowa klubu opustoszała, grali dalej swoje. Niestety potem spotkała ich kolejna przykrość, którą okazało się przerwanie koncertu. Tylko niech się potem nikt nie dziwi, że do Szczecina nie chcą przyjeżdżać żadne dobre zespołu, bo jak już przyjeżdżają, to są potraktowane tak jak wczoraj. Pewnie NOT już do Szczecina nigdy nie wpadnie, a nie zdziwił bym się, gdyby Szczecin omijały wielkim łukiem także CKOD oraz Agressiva 69. Ale kogo by to w Szczecinie obchodziło? Przecież Coma do nas wpada co 3 miesiące...

Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że w Szczecinie nie ma miejsc na dobre koncerty. Jeżeli klub jest odpowiednio duży, to w są tam nieodpowiednie osoby, które nie słuchają akurat takiej muzyki, a jeżeli jest dobra atmosfera i ludzie, którym muzyka by się spodobała, to klub jest za mały, a przed sceną stoją stropy podtrzymujące kamienice. Niestety pewnie prędko to się nie zmieni...

PS.

Po Czwarte, współczuje prawdziwym metalom, bo naprawdę pseudo-metale przynoszą wam wstyd. Stanie taki przed sceną, przez 2 piosenki stoi ze zdziwioną miną, aż dochodzi do wniosku, że może by pomachał swoimi przetłuszczonymi włosami. No to wpycha się pod barierki i zaczyna machać to głową. A resztę klubu ogarnia śmiech. No kto widział, żeby przy art rockowym zespole machać głową? Ale oni pewnie nawet na Feel tak samo się zachowują, na dyskotekach też, pewnie jego polonez na studniówce będzie też tak samo wyglądał.


sobota, 2 maja 2009

Janek Samołyk: Don't think too much (EP)

Wiosna. Ano wiosna. Pąki, liście, kwiaty - tego typu sprawy, kumacie. Ostateczna zmiana klimatu z zimnego na ciepły właśnie się odbywa za oknem, pora więc, aby i u nas pojawił się jakiś wiosenny materiał. Ciepły, delikatny. No wiecie - jak wiosna. Precyzyjniej tego nie opiszę, bo nie jestem poetą. Ale zapewne każdy sobie coś tam dopowie i generalnie większość zrozumie, o czym piszę. A jak nie zrozumie, to weźmie do ręki EPkę Janka Samołyka i się przekona. Proste? Proste.

No ale niestety - o płycie nie wystarczy napisać, że wiosenna i cześć. Dlatego zacznijmy od początku, czyli od tego, jak się prezentuje wrocławska scena muzyczna i kim jest autor omawianego wydawnictwa.

Ktoś kiedyś powiedział o polskiej muzyce, że najlepsze zespoły są w najgorszych miastach i odwrotnie - najgorsze w najlepszych. Cóż. Jestem z Wrocławia, więc mogę chyba powiedzieć, że zaliczamy się do tej drugiej kategorii. Nie jestem bowiem w stanie sobie przypomnieć jakiegokolwiek ciekawego artystę, który tworzyłby w stolicy Dolnego Śląska i nie miał na imię Lech, a na nazwisko Janerka. Było co prawda kilka zespołów, ale chyba nikt na poważnie nie potraktował płyty Lili Marlene wydanej w sieci Rossman. Tym bardziej, że i przed wydaniem tego krążka Lili nie zachwycało.

Jasne jest więc, dlaczego na każdy przejaw jako takiego grania na gitarze, wrocławianie zainteresowani muzycznym rozwojem miasta nie reagują obojętnie. Tak też było ze mną, gdy usłyszałem pierwsze piosenki The Ossis. Wtedy nawet polubiłem Wrocław, czyli utwór, który dziś powraca na omawianym materiale. Pamiętam, że zrobiłem w owym czasie coś, czego zazwyczaj nie robiłem - ściągnąłem tę piosenkę (legalnie) z last.fm, bo była taka możliwość.

Niestety, wkrótce The Ossis przestało sypać twórczością, bo się rozpadło. Heh, klątwa fajnego miasta - rzekł wtedy mój kolega. Nieważne. Ważne jest to, że Janek w owym czasie osobiście napisał do mnie, że skoro słuchałem The Ossis, to może bym się zainteresował też materiałem solowym. Zainteresowałem się, posłuchałem, a potem przyszedł czas premier wielu oczekiwanych albumów i zwyczajnie o Janku - przyznaję to publicznie - zapomniałem. Amnezja skończyła się dopiero wtedy, gdy przypadkiem natknąłem się na teledysk, jaki nakręcono do Don't think too much.

No i cóż ja mogę powiedzieć? Jestem już po parokrotnym przesłuchaniu EPki pana Jana. Całość zaczyna się pięknie wiosennym utworem tytułowym, do którego nakręcono klimatyczny teledysk. Może i to wszystko nie jest zachwycające, ale miłe dla ucha na pewno. Dobrze wchodząca partia skrzypiec uzupełnia utwór, który bez niej wydawałby się zapewne pusty.

Klimat się zagęszcza wraz z pojawieniem się Zdjęć (a nie, jak chcą organizacje ekologiczne - z dziurą ozonową), gdzie spotykamy się z typowym dla songerwriterów utworem - delikatnie szarpana gitara i utwór o miłości. Prosta sprawa, ale całkiem sympatyczna.

Wrocław, cóż zmienił się nieco. Jest bogatszy, dodano elektroniczne wstawki, gitary grają mocniej. Inny mix, tak mi się wydaje. Ale mogę się mylić, bo jakość poprzedniej wersji, jaką posiadałem, delikatnie mówiąc, odbiegała od ideału. W każdym razie uważam, że obecny kształt tej piosenki łatwiej się słucha, bo jest po prostu lepszy, ciekawszy, przyjemniejszy.

No i utwór ostatni. Marie from Paris zaczyna się fajną partią gitary, ale i wpadką tekstową, bo raczej piosenka nie powinna się zaczynać od "Her name is Marie, she is from Paris", z całym szacunkiem dla twórczości tekstowej Janka. Utwór jednak idzie w stronę, w którą nie szedł żadny z pozostałych trzech. Co to oznacza? Ano ma pomysły człowiek, o którym piszę od 15 minut. A jak ma pomysły, to ma potencjał.

No właśnie. Janek nam się rozwinął, odkąd The Ossis przeszło do historii. Fanom piosenek opartych na gitarze i spragnionych to wiosennych, to gęstych i wielkomiejskich klimatów, zachęcam do słuchania Don't think too much. EPka ta jest sympatyczna i miła, pokazuje jakiś tam potencjał wrocławianina.

Niemniej jednak Wrocław, jako miasto, wcale nie zrobił się gorszy. Czyli jeszcze trochę przed Jankiem...