niedziela, 15 lutego 2009

Franz Ferdinand: Tonight: Franz Ferdinand

Franz Ferdinand? Idole chłopaków, którzy nie umieją grać, ale marzą o pokoncertowym afterparty, tłumie fanek i porannym kacu (chociaż, żeby mieć kaca, nie trzeba być muzykiem). Więc też są moimi idolami. Podobno gdy Alex Kapranos spotkał się ze swoimi kumplami na pierwszej próbie, nikt z nich nie umiał grać na żadnym instrumencie, tak więc z próby na próbę basista stawał się perkusistą, a gitarzysta basistą.

Ale pokazali, że dla chcącego niż trudnego i w 2004 roku nagrali swój debiutancki krążek, który okazał się wielkim sukcesem. Na fali sukcesu, już po roku ukazał się drugi album, ale chyba wszyscy zauważyli, że brzmi tak samo jak poprzedni. Na szczęście zauważyli to też członkowie zespołu i na kolejny longplay trzeba było czekać prawie 4 lata. Jednak warto było!

Zespół zmienił brzmienie, dojrzał, ale nie zatracił swojej młodzieńczej energii. Po pierwszym przesłuchaniu, wydaje się, że jest to płyta mniej przebojowa, jednak nic bardziej mylnego. Kolejne odtworzenia sprawiają, że piosenki wpadają do głowy i nie chcą jej opuścić, a słuchacz uświadamia sobie, że nowego albumu słucha coraz częściej.

Franz Ferdinand jest kolejnym zespołem indie, który romansuje z elektroniką, ale jest to chyba pierwszy zespół, którego romans skończył się narodzinami pięknego i dorodnego dziecka. Może na początku ta elektronika zaskakuje, ale potem człowiek nie umie już sobie wyobrazić tej płyty bez tych wstawek. Świetnym przykładem jest piosenka Lucid Dreams - gdy po raz pierwszy usłyszałem końcówkę, która z rockiem nie ma nic wspólnego, pomyślałem sobie WTF?! Ale teraz uważam, że to najlepsze zakończenie płyty opowiadającej o nocnym życiu. Znaczy, po tym kawałku są jeszcze dwie spokojne piosenki, ale moim zdaniem to LD zamyka imprezę. Natomiast rano, po przebudzeniu skacowany człowiek puszcza sobie Dream Again, a gdy po wypiciu kawy, dojdzie do siebie, przypomni sobie pocałunki z cudowną Kasią. Właśnie to jest świetne w tej płycie, że ona na prawdę tworzy całą historię nocnego wypadu na miasto. Singlowe Ulysses brzmi jak droga do klubu, a następne piosenki opowiadają o kolejnych wydarzeniach z imprezy.

Marzenia się spełniają, a chłopacy z Glasgow są tego najlepszym przykładem. Z grupki kumpli, którzy nie umieli grać, narodził się dojrzały zespół, który pokazał, że bez upadającego indie sobie poradzi i będzie nas cieszył jeszcze przez wiele lat.

1 komentarz:

  1. Mnie jakoś płytka nie zachwyciła. Inna sprawa, że nigdy nie byłem jakimś ich wielkim fanem. Podobają mi się początkowe kawałki, ale jakoś im dalej tym gorzej.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.