wtorek, 30 czerwca 2009

5 moich Michaelów Jacksonów


Michael Jackson umarł. Nie żyje. Jest to wiadomość straszna i smutna dla całego świata muzyki. Jednakże to właśnie teraz zaczyna się okres wielu, często obłudnych, tekstów i różnego rodzaju wspominek Króla Popu, które sugerują, że każdy zawsze i wszędzie kochał zmarłego. To oczywista nieprawda, ale nie mam zamiaru z tym walczyć. Chcę przedstawić 5 cholernie sentymentalnych własnych spojrzeń i skojarzeń, jakie przychodzą mi, kiedy słyszę "Dżekson".

05 Moonwalk
Nie jest - wbrew powszechnej opinii - prawdą, że to Michael wymyślił ten krok taneczny. Istniał on znacznie wcześniej, jednakże to właśnie Król Popu stał się nieodłącznym towarzyszem w świadomości społecznej. Wiecie, jak Bolek i Lolek, jak Paweł i Gaweł, jak - a co! - Timon i Pumba.

04 Durne żarty

W ciągu tych wieeeelu lat działalności Amerykanina na scenie publicznej, a co za tym idzie - na świeczniku opinii publicznej, spotkaliśmy się z niejednym skandalem, który zazwyczaj okazywał się potem wymysłem dziennikarzy. Jednakże - fakt faktem - wyjaśnienie sprawy zawsze następowało zbyt późno, czego skutkiem było przeniknięcie wielu tych plotek do świadomości szerszego grona odbiorców, co - przy tak popularnej osobie - w mig stawało się obiektem licznych żartów. I ja się z tego - paradoksalnie - cieszę. Michael Jackson jako bohater kawałów o nosach, rozpadach, pedofilach nawet - było w tym coś błyskotliwego, mimo całego tego chamstwa i nieprawdy, jaka się z owych dowcipów przewijała. Ale najważniejsze - w żartach tych można było dostrzec, jak ważny jest Król Popu dla każdego niemal człowieka na świecie. Mimo wielu lat życia w cieniu, Jackson po każdym wymyślonym skandalu stawał się bohaterem i nie schodził z ust ludzi przez wiele miesięcy.

03 Teledysk Thrillera

O tym teledysku napisano i powiedziano już wszystko, nie zamierzam więc dołączać kolejnych oklepanych tekstów.

02 Moje popisy "na Dżeksona"
Kiedy miałem 5-6 lat, nie wiedziałem, co to wstyd, a Michael Jackson był bardzo popularnym artystą. Te pozornie nie mające nic wspólnego ze sobą informacje nabierają głębszego sensu, kiedy dodam, że uwielbiałem program "Miniplayback Show", w którym jakieś stado bachorów udawało swoich idoli do podkładu muzycznego. Zapragnąłem również udawać idola, co zakończyło się pokazem tańca "na Dżeksona" przed wszystkimi koleżankami mojej babci. Ja, wtedy jeszcze małe dziecko, wyszedłem na środek pokoju i zacząłem przesuwać skarpetki po parkiecie, co - jak mi się wydawało - dawało "lekkie ruchy". Cały występ zakończyłem efektownym obrotem na palcach i lądowaniem w rękach mamy, gdyż wyczaiłem, że siedzi blisko czekoladek. Rozległy się brawa, a ja się spaliłem ze wstydu. No, ale miałem czekoladkę. Dobrą, z orzechem. (:

01 Michael Jackson w The Simpsons
O Matko Boska. The Simpsons to mój zdecydowanie ulubiony serial spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek oglądałem. Do dziś pamiętam ten odcinek, w którym Homer trafia do psychiatryka, gdzie poznaje poczciwą kopię Michaela Jacksona. Kopia owa jest na tyle doskonała, że też robi moonwalka i nawet podobnie śpiewa. Dobra, nie byłoby w tym nic takiego, ale owa kopia ucząca Homera moonwalka w kapciach i jej słynny okrzyk Billie Jean'owy to jeden z najlepszych momentów, jakie oglądały moje oczy na szklanym ekranie.

sobota, 27 czerwca 2009

Szczecin Rock Festival: Relacja

Jak wiecie, redaktorzy Uchem w Nutę, chcieliby dla waszej licznej grupy czytelników relacjonować wszystkie najważniejsze wydarzenia muzyczne w Polsce. Ale, że nasz szanowny redaktor naczelny nie płaci nam pensji, ani nie ma budżetu na rozwój działalności, tak więc 99% tych wydarzeń omija nas wielkim łukiem. Nie wiem czy Szczecin Rock Festiwal zalicza się do grona najważniejszych muzycznych wydarzeń 2009 roku, ale na bezrybiu i rak jest rybą, tak więc ten debiutujący Festiwal zapewne będzie największym wydarzeniem zrelacjonowanym na tym blogu.

Nie od razu zbudowali Glastonbury czy Open'era, na którym w czasie pierwszej edycji wystąpili tylko The Chemical Brothers, tak więc sprowadzenie do Szczecina Limp Bizkit, Kaiser Chiefs, Manic Street Preachers i Chrisa Cornella można uznać za pewien sukces. Za pewnie, bo w końcu Limp Bizkit to tylko wyblakła gwiazda sprzed 10 lat, Cornell stacza się z płyty na płytę, a Kaiser Chiefs czy MSP większej grupie szczecińskich słuchaczy nie są znani. Dlatego też na tłumy liczyć nie można było i tych tłumów nie było. Mimo, że na oko wydawało mi się, że z frekwencją nie jest tak źle, to jak podała PR Manager SRF biletów na dwa dni sprzedali tylko ok. 10 tysięcy. Co z pewnością jest rozczarowującą liczbą.

Osobiście byłem tylko na dniu drugim i ilość publiczności z pewnością nie była imponująca. Podobno dzień wcześniej były większe tłumy, bo w końcu wszyscy przyjechali tylko dla Limp Bizkit i Comy (Uświadamiacie to sobie?! Wielka Coma przyjechała do Szczecina! WOOOOOOW!). Na szczęście dzień pierwszy opuściłem, bo fanem obu tych zespołów oraz happysad nie jestem. No ale przecież ważne, żeby większość była szczęśliwa, a że organizatorzy na tym zarobili jakąś sumkę, to pewnie są zadowoleni, co nie? Jedynie mogę żałować, że nie zobaczyłem Kaiser Chiefs, który zdobył sławę dzięki mało ambitnej piosence Ruby Ruby Ruby (które à propos zostało też hitem całego Festiwalu) i muzykę ogólnie gra przeciętną, ale koncertowo robią różnicę, a przecież takie zespoły lubimy.

Tak więc po krótkim wstępie, można przejść do dnia drugiego na którym byłem i na pewno wiem o nim więcej, niż o dniu pierwszym. Na pewno pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest przeciętna organizacja. Już przy wejściu właściciele karnetu dostają papierową opaskę (!) która w każdym momencie się może oderwać. A oczywiście, żeby wejść na drugi dzień, trzeba posiadać tę opaskę, oraz bilet, co jest nie do pomyślenia na innych festiwalach...

Posiadacz biletu jednodniowego nie dostał opaski, przez co wchodząc na teren festiwalu, do końca dnia nie mógł go opuścić. Kolejnym nagannym niedociągnięciem był Ogródek Gastronomiczny, w którym po piwo czekało się pół godziny (podobno w pierwszym dniu zdarzało się nawet stać w kolejce przez półtorej godziny!), a następnie z piwem w ręku nie można było opuścić terenu gastronomicznego. Tak więc cały koncert Myslovitz spędziłem na czekaniu i na piciu piwa. W sumie to niewielka strata, bo 2 lata temu byłem na koncercie Myslovitz, a od tego czasu nic nowego nie nagrali i z tego co słyszałem, koncert prawie niczym się nie różnił. Zdążyłem tylko na Mickeya, który trwał z dobre 20 minut, przez co nie było bisów, a zespół się nawet nie pożegnał z widownią, przez co na pewno sobie nagrabił u sporej ilości ludzi.

Następnym wykonawcą który pojawił się na scenie był jeden z ważniejszych brytyjskich zespołów lat '90 Manic Street Preachers. Zespół dla którego w sumie pojawiłem się na tym festiwalu. Nie jestem ich fanem, ale od czasu do czasu lubię posłuchać. Niestety na koncercie rozczarowali, nie porwali tłumu który w większości nie znał piosenek i nawet im za bardzo na tym nie zależało. Zagrali i sobie poszli, ich utwory po prostu za mało się różniły w porównaniu do studyjnych nagrań.

Gwiazdą wieczoru miał być Chris Cornell. Chris Cornell, kto to jest? Wszyscy moi znajomi się pytali kim jest do cholery Chris Cornell? Uspokajałem ich, żeby się nie przejmowali, że gwiazda wieczoru jest jedną z ważniejszych postaci grunge lat 80 i chociaż o tym nie wiedzą, muszą go znać. Chociaż sam nie byłem pewny tego występu, obawiałem się, że człowiek który z płyty na płytę się stacza, po raz kolejny rozczaruje. Na szczęście były wokalista Soundgarden nie zawiódł i pokazał, że wciąż posiada rockowe zacięcie. Oszczędził nas od nowych kawałków, prezentując tylko z 2-3 które przy rockowej aranżacji trochę zyskały. Reszta utworów to hity Soundgarden, Audoslave i poprzednich solowych dokonań amerykańskiego wokalisty. Tak więc, mimo że nie wszyscy znali jego utwory, zrobił o wiele większe show niż MSP i publiczność zapamięta go na długo. Co na pewno potwierdza wiwatowanie jego imienia i nazwiska po koncercie.

Podsumowując, mimo niedociągnięć organizacyjnych, oraz małej ilości artystów pierwszą edycję festiwalu można uznać za udaną. Jak wiadomo, każdy uczy się na błędach, a najlepiej nauka wychodzi po własnych. Więc mam nadzieję, że w następnych latach będziemy widzieli w Szczecinie jeszcze większe gwiazdy, oraz inne polskie zespoły, mniej mainstreamowe o już chyba każdego nudzi, jak co pół roku do Szczecina wpada Coma, happysad i Myslovitz? Tylko czy szczecińską publiczność zainteresują zespoły pokroju Łąki Łan czy Benzyny? Jest to wątpliwe, bo w końcu według nich bez Comy nie ma zabawy. Ale mam nadzieję, że dzięki takim festiwalom gusta publiczności się zmienią, ale podobno nadzieja matką głupich...

środa, 24 czerwca 2009

Odkopane w czerwcu

No i nagromadziło się. Nagromadziło się przez te bite ponad 3 tygodnie czerwca sporo odkopanych piosenek, które powróciły - i często królowały - na mojej playliście. No, ale czerwiec miesiącem jest wyjątkowym: zaczyna się lato, kończy się rok szkolny, następuje inauguracja wakacji. A skoro tak, to czemu miałby nie mieć aż dwóch wykopków? No. Jeden już ma. Drugi? Zobaczymy.


Cool Kids Of Death - Butelki z benzyną i kamienie



Czy ktokolwiek z tu przebywających zastanawiał się kiedyś, czy istnieje piosenka idealna dla człowieka zdenerwowanego? Co ja mówię! Wkurzonego, wściekłego na cały świat. No, no? Tak, wiem, to banalne. Właśnie ten utwór. Rymowanka, a raczej wyliczanka - czyli warstwa liryczna jest niezbyt rozbudowana. Wkurza mnie ten, ten i ten, mam dla niego butelki z benzyną i kamienie. W połączeniu z ostrą gitarą i charakterystycznym wokalem, daje nam to idealny numer na dni, w których nie prowadzimy polityki miłości. A, jeszcze - sorry, nie mogłem się powstrzymać - nie zgadzasz się, Czytelniku? Mamy butelki z benzyną i kamienie wymierzone w Ciebie.


The Beatles - OB-La-Di, OB-La-Da



O nie, nie wkręcicie mnie w opisywanie tego. Nie da(m) się. (Btw ale mi wstyd, że poznałem tę piosenkę dopiero w wieku 8 lat i dopiero w Jaka to melodia?)


Obywatel G.C. - Tak, tak... to ja



Postać w owym filmiku jest jedną z najbardziej genialnych osób spośród wszystkich polskich muzyków ever. Tak wielki dorobek, tak cenny jakościowo jak to, co zostawiła po sobie Republika, Obywatel GC czy Grzegorz z Ciechowa to jeden z fundamentów polskiej muzyki. I jaka by ona nie była obecnie, jedno jest pewne: bez owego pana byłaby jeszcze gorsza. Tymczasem lata płyną, mija 8 lat od śmierci Grzegorza Ciechowskiego, a ja ciągle nie dostrzegam na polskiej scenie jakiegokolwiek następcy. Lub następcy połowy pana Grzegorza. No. I tak powstał Feel. A tymczasem wideło przedstawia państwu jeden z najlepszych utworów w historii polskiej muzyki. I nie ma sensu, bym rozpisywał się nad warstwą liryczną, wokalem i podkładem. Wystarczy jedno słowo: GENIALNE.


Myslovitz - Nienawiść



I nagle skończy się, repeat wciśniesz i powiesz nieeeeeeeeee. Spory uniesie Cię szał, opuści Cię nagle, rzekniesz: to plagiat jeeeeest. Ale Tyyyy dźwiękom poddasz się.


Arctic Monkeys - flourescent adolescent



Nie mam pojęcia dlaczego, ale to jedna z moich ulubionych piosenek Arktycznych Małp. Chyba zawsze lubiłem szybko nawijających chłopów i melodyjne podkłady. Albo coś. W każdym razie - na mej playliście, na której nie spodziewałem się owych chłopaków już w ogóle, nagle całkiem, całkiem sobie radzili i nie wypadali z ucha.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Nabór do redakcji!

Nie jest źle - znaczy myśleliśmy, że będzie gorzej. Minęło niemal pół roku, odkąd założyliśmy tego bloga i nawet żyje on jakoś, nie umiera, coś tam się dzieje. Niemniej jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc postanowiliśmy otworzyć nasze wrota redakcyjne i dopuścić do naszego domku na kurzej stopie kolejne osoby. Problem jednak w tym, że brak nam kandydatów.

Dlatego jeśli posługujesz się językiem polskim lepiej niż Ireneusz Jeleń; jeśli lubisz słuchać muzyki i pisać o niej; jeśli chciałbyś spróbować współredagowania bloga razem z czterema specyficznymi osobami, słowem: jeśli niczego się nie boisz - zapraszamy!

Szczególnie preferowane obycie w rapie (w sensie, że nie Eminem).

Kontakt:
GG: 5653370
mail: pierwszyyeti@wp.pl

piątek, 5 czerwca 2009

Hadouken!: Music for an Accelerated Culture

Hadouken! A któż to taki? - zapytacie. Identyczne pytanie zadałbym jeszcze kilka dni temu, więc na początek przybliżę pokrótce sylwetkę tego zespołu. Hadouken! to brytyjska grupa grająca tak zwany New Rave, czyli połączenie elektroniki, popu i rocka. Mieszanka wybuchowa? Na pewno. Ale czy w wykonaniu muzyków z Leeds? Cóż, tutaj zdania mogą być już podzielone. Nie ukrywam, że za tego, na chwilę obecną, jednopłytowca zabrałem się jedynie dlatego, iż w znanej nam skądinąd muzycznej wyroczni last.fm był to zespół otagowany tako podobny do Klaxons. Dlatego też, nie mając zbyt szerokiego pojęcia na ich temat, nie uraczę Was garścią ciekawostek dotyczących muzyków i ich pozascenicznego życia. Jedyna godna wzmianki informacja do jakiej dotarłem (a, wybaczcie, nie przeznaczyłem na to więcej niż 60 sekund) dotyczyła pochodzenia nazwy zespołu, który w istocie jest nazwą ciosu używanego w starej grze Street Fighter.

Przejdźmy zatem do płyty. Krążek składa się z 11 utworów i zamyka w niecałych 37 minutach. Od pierwszych już dźwięków nie uda nam odeprzeć wrażenia, iż ulubionym stylem artystów jest muzyka elektroniczna, która wycieka z każdej sekundy na płycie. Przyznam szczerze, iż musiałem się niemało natrudzić, aby wydobyć znacznie bliższe mojemu sercu rockowe i popowe dźwięki. Wiele utworów tak naprawdę jest stosunkowo do siebie podobnych, więc nie będę ich zbyt szeroko opisywał. W większości z nich James Smith oraz Daniel Rice, którzy odpowiadają za stronę wokalną, stosują coś, co chyba powinno nazywać się rapem. Być może nie potrafię tego zbyt trafnie określić, gdyż nieczęsto mam styczność z takim stylem śpiewania, lecz wydaje mi się, iż jest to właśnie coś zbliżonego do rapu. Krążek zawiera jednak również kilka utworów, w których artyści starają się wydobyć ze swoich strun głosowych coś na kształt linii melodycznej i momentami jest to nawet całkiem smaczne. Do takich piosenek należą między innymi Declaration of War, Driving Nowhere oraz Spend Your Life. Nie są to na pewno utwory, które mogłyby porwać tłumy, ale raczej mieszczą się w ramach przyjemnych pioseneczek do posłuchania gdzieś pomiędzy piątkowym wieczorem w klubie, a sobotnim obiadem.

Krótko mówiąc, krążek niespecjalnie przypadł mi do gustu i raczej nieprędko do niego powrócę. Niemniej niektóre jego fragmenty naprawdę mogą się podobać i z pewnością zwolennicy muzyki elektronicznej i rapu znajdą na nim coś dla siebie. Hadouken! to zespół łączący dość odległe, wydawałoby się, brzmienia, które w połączeniu owocują bardzo świeżym jeszcze gatunkiem muzycznym, jakim jest New Rave lub, zawężając, grindie. Możliwe więc, że ich gwiazda dopiero rozbłyśnie na muzycznym nieboskłonie. Tymczasem wracam do zespołu, który już rozświetla długą i szeroką drogę przed kolejnymi wykonawcami NR, czyli wspominanego wcześniej Klaxons...