piątek, 31 grudnia 2010

Grzegorz Turnau: Fabryka klamek

Grzegorz Turnau zawsze wkurwiał. Będąc idolem wszystkich "uduchowionych" nastolatek i tych starszych kobiet na poziomie "uduchowionych" nastolatek, nie można oczekiwać, że będzie się postrzeganym inaczej. Był więc czas (dalej jest?), że płyta pana Grzesia była obowiązkowym, obok książek Paolo Coelho, prezentem dla każdej wrażliwej dziewczynki w wieku do lat 14 i tych bardzo wrażliwych w wyższym przedziale wiekowym. Słowem: zawsze było słabo.

Ale, ale ale - i tu zaczyna się historia. Jesteśmy blogiem muzycznym i bardzo na tym cierpimy: tj. czasem trzeba przyznać artyście, do którego pała się szczerą niechęcią (kto też, przybijam piątki), że nagrał coś dobrego. Jest to chyba nawet smutniejsze od przyznawania, że ulubiony artysta nas zawiódł - powiedzieć no, tym razem się nie udało jest znacznie łatwiej niż no niestety, to Ci wyszło.

No ale mniejsza - to tylko moje problemy "o podłożu psychologicznym". Do rzeczy więc: płyta Grzegorza Turnaua to płyta dobra melodycznie (kurdeeeee, POWIEDZIAAAEM TO!), po prostu. Nie wiem czy to talent muzyczny, nie wiem kto mu to pisze i nie chcę wiedzieć, bo nie lubię w takich rejonach muzyki dowiadywać się takich rzeczy (szok jak wtedy, gdy po raz pierwszy skumałem, że autorem tekstu Stanu pogody jest Jacek Cygan - bardzo nie polecam). TAK, TO BARDZO DOBRA PŁYTA - i tyle, i kończę, bo nie chcę pisać o tym więcej. POLECAM - o kurde, jednak napisałem.

Zajmijmy teraz sprawą, która się toczy od lat. Debilne teksty: mógłbym wymieniać wersy, ale musiałbym czytać wszystkie liryki z płyty. Dosłownie wszystkie, tutaj sroga zima / mróz mocno trzyma / sił człowiek ni ma / murgać oczyma a to i tak jeden z bardziej udanych momentów. Czego jednak się spodziewać od autora tekstów do płyt Czesława Śpiewa? "Zabłocki, i hate you very much" - jak mawia się do złych poetów. Do całości dochodzi jeszcze fatalny głos Turnaua, który brzmi jak stereotypowy wujek, grający na pianinie tuż po jajecznicy na śniadanie a przed przedobiadowym jajkiem na miękko. (Nie, nie idę w tę stronę celowo, ale skoro już jestem - tak, Turnau nie ma jaj.) Ma fatalny, przygłupi target, który zawsze wzruszy się przy pieśniach o gwiazdach, pogodzie i innych tego typu ważnych problemach społecznych.

Nie lubię tej płyty tak bardzo, że nie mam porównania - bo nienawidzę uznawać, że jakieś przygłupie, przygłuche dziewczynki mają rację i ich uduchowiony wujaszek od między ciszą a ciszą to dobry twórca jest. No ale muszę, PRZEPRASZAM SIEBIE.

Tusz na Rękach & Voskovy: Get Fejm Or Die Tryin'

Świadomość wątpliwej chęci większości naszego audytorium do zapoznawania się z płytami z kręgu rap nie pozwala mi nie napisać jeszcze - choć czas nagli, niedługo będziemy wieszać kalendarze roku 2011 - recenzji jednej z moich ulubionych tegorocznych polskich płyt, choć znam ją od zaledwie kilku dni.

Ale od początku: rok 2010 jest rokiem muzycznie przeciętnym, żeby nie powiedzieć: słabym. Krajowe podwórko w zasadzie się zabetonowało - jarać można się było mniej więcej tym, czym wiedzieliśmy, że się jarać będziemy gdzieś w okolicach stycznia przynajmniej. Wyjątków było mało, dobrych płyt tyle, co kot napłakał, a recenzji na naszym blogu jeszcze mniej. Muzyka w Polsce zadawała się stać w miejscu, co dwa - trzy miesiące wydając jedynie coś w rodzaju bardzo dobrej płyty na pocieszenie. Do tego na skutek zalania jednego z warszawskich pomieszczeń, prawdopodobnie opóźniły się dwie spośród pięciu płyt, na które czekałem najbardziej - i pozostaje mieć nadzieję, że pojawią się dopiero w 2011 roku.

Zmęczony tą wszechobecną nudą, przeglądałem wątek o rapie jednego z for internetowych, które regularnie przeglądam - i nie było to bynajmniej forum muzyczne. Zauważyłem tam jeden post, który wyrażał jakiś syndrom jarania się totalnie nieznanym mi tytułem, więc pomyślałem 'spoko, przesłucham'. W tamtym momencie nie liczyłem na jakiekolwiek spotkanie z jedną z płyt roku, co to to nie. Zauroczyło mnie jednak to, że ktokolwiek jeszcze jest się w stanie czym jarać, poszukiwałem emocji wobec jakiejś płyty - cały ten kontekst może pokazywać, jak bardzo ciężko znaleźć w tym roku coś porządnego, poza paroma oklepanymi tytułami.

Ale ok, miałem, założyłem słuchawki i ruszyłem tramwajem wrocławskim o numerze bodaj 75 w kierunku jednego z centrów handlowych. Opener Krejzi przywitał mnie tym, czym wita niemal każda płyta rap: ja się nie sprzedałem, wracam skąd jestem, "tu jest hiphop!", my jesteśmy tam, gdzie stała ulica, oni stali tam, gdzie grało Mezo. Cokolwiek - nieważne, bo już od pierwszego numeru dostajemy kozackie bity i solidne flow, z bardzo zgrabnymi układankami tekstowymi i bardzo przyzwoitymi, a momentami wręcz świetnymi cutami. Jestem słaby z kolei to utwór nieco prowokacyjny, występujący wbrew wielu trendom dominującym w rapie - coś tam, że jesteśmy grzeczni, że nie lubimy kokainy, że mamy w dupie, co o tym myślicie. Jest, spoko, jest bardzo dobrze, morda mi się uśmiecha, bo WRESZCIE SIĘ COŚ DZIEJE.

No właśnie - cieszyła mi się morda aż przyszedł indeks trzeci - Cudowne lata 90-te. Uśmiech zniknął z mej twarzy, a szczęka opadła do podłogi. Otóż, proszę państwa, mamy tu wszystko: totalną jazdę bez trzymanki, jeśli chodzi o flow, znakomicie skrojony bit i fantastyczne cuty. Całości dopełnia znakomicie skrojony tekst, z wieloma hajlajtami w stylu pamiętam jak spaliłem pierwszego Malboro / i jak biegłem do sklepu, żeby go popić PepsiColą / bo zmulił mnie tak, że prawie wyplułem płuca / ale to osiem lat później postanowiłem, że rzucam czy - moje ulubione - to było piękne lato pełne słońca w mieście Kielce / kiedy moja pierwsza miłość, ziom, złamała mi serce / bo powiedziałem, że już chcę być z nią do końca / ale dla piętnastolatki to była słaba opcja zgrabnie potem kontynuowane przez porównanie do koszul z flaneli i fantastycznym, niemal niezauważalnym przejściem do diagnozy całej mody w latach 90s - mistrzostwo świata i jeden z mych ulubionych numerów 2010. Szacun, pokłony, takie rzeczy.

Co zaś najważniejsze i najradośniejsze: panowie nie zwalniają do końca. Nie będę szczegółowo analizował każdego kawałka z tej płyty - bądźmy szczerzy, nikogo to nie obchodzi. Jednak zaręczam: będę bił, molestował, zmuszał i mordował swoich kolegów z redakcji, aby o tym krążku nie zapomnieli. Widzimy się przy podsumowaniach roku więc, mam nadzieję.

Soutaiseiriron: Synchroniciteen

„Odpuściłem się sobie” w roku pańskim dwa tysiące dziesiątym i z formą, mam na myśli: częstotliwością, rec-pisarską było u mnie różnie: raz słabo, raz fatalnie. To oczywiście nie tak, że nie słuchałem tegoroczniaków – ba, mam wśród nich, nierecenzjonowany na blogu, album roku, ale ani on, ani żadna ze świetnych przecież płyt bez opisu: Class Actress, Flying Lotus, Deerhunter, Tanaka – nie skłoniły mnie do dziabnięcia czegoś więcej niż „dobre!” u Marcina na Gadu.

O 相対性理論, czyli Soutaiseiriron, chce się pisać, bo Japonia to wciąż, a przynajmniej dla mnie, niezbadany obszar i jeśli mówię, że Synchroniciteen to najlepsza j-płyta od Vision Creation Newsun, to nie dlatego, że faktycznie nic równego tym dwóm – zupełnie różnym, zupełnie listoworocznym – krążkom przez bite jedenaście lat nie wyszło, tylko, że nie mam o tym pojęcia. Chłostam się wewnętrznie i biję w pierś najmocniej jak potrafię – czyli i tak za słabo – że j-pop, j-rock, j-eszcze coś, odstawiłem gdzieś na bok od czasów zamierzchłych aż do przyjścia MEG.

Która, jak się okazało, nie do końca się we mnie wcelowała, co zresztą było do przewidzenia po tym, jak przeskakiwałem utwory na Sex Dreams and Denim Jeans (Maverick MEG, swoją drogą, polecam bardziej niż Uffie). I nawet jeśli, zapoznając się z Soutaiseiriron, byłem już po odsłuchu najlepszego w dorobku nejmczekowanej Passport / Paris, pełniła ona tylko funkcję przedskoczka, gdzie Synchroniciteen to, kurczę, żółta koszulka lidera, Funaki/Kasai w cudownych latach późnych dziewięćdziesiątych.

Do rzeczy: wybierz sobie ulubiony zespół „indie 2.0” i zdaj sprawę, że czymkolwiek ten wybór nie był, to jest to zespół wciąż za cienki w uszach, żeby nagrać Miss Parallel World („palalelu, palalelu”, hook jak stąd do Tokio) albo China Advice. Gitary szarżują faktycznie jak Muchy (Jinkou Eisei), chociaż w „podobni wykonawcy” chciałoby się wpisać wszystkie co fajniejsze wiesła od post-punku do teraz. Lubię, kiedy bas gęstnieje, a gęstnieje. Kiedy funkuje, a funkuje. I w ogóle, japoński Stereolab, ale równie dobrze japońskie wszystko, co podobało ci się w muzyce okołorockowej ostatnich dziesięciu lat. Na jednej płycie.

Don't believe the hype? Zawsze, gdy będą próbowali ci wmówić, że indie popem roku jest Beach House. Z Soutaiseiriron widzimy się całkiem niedługo, na „cztery tysiące lat wyglądanych” podsumowaniach końcoworocznych, a nawet jeśli nie w top dziesiątce, to gdzieś w ścisłej czołówce mojej listy indywidualnej. A że to prawdopodobnie ostatnia recenzja w tym roku, pragnę życzyć, żebyście najpóźniej w nowym roku, bo przecież dzień jeszcze długi, sięgnęli po Synchroniciteen.

wtorek, 28 grudnia 2010

L.Stadt: EL.P

Zespół L.Stadt od wrześniowego koncertu z 2008 roku kojarzył mi się źle. Nie do końca było to ich winą, bo przecież ręka wokalisty w gipsie mogła być przypadkiem, ale możliwe, że sam poszkodowany mógł być również sprawcą. Jako, że Łukasz Lach jest również jedynym gitarzystą w zespole, można domyślić się konsekwencji. Na scenie zatem ujrzałem dwie perkusje, bas, a frontman jedną ręką grał na keyboardzie, który miał zostać substytutem gitary. Mimo wielkich starań, było mdło, nudno, a w głowie pozostała tylko podwójna dawka perkusji. Karą było to, że do debiutanckiego krążka łodzian już nie powróciłem. 

Minęły dwa lata i zespół postanowił powrócić do Szczecina z nowym materiałem. Zadowolony z nowego singla, oraz zaciekawiony, czy zespół tym razem dojedzie w całości, wybrałem się na koncert. Co do kompletu kończyn muzyków, to były chyba wszystkie, ale za to zmienił się jeden z perkusistów. Więc do wymiany poszedł cały zestaw rąk i nóg. Zostały zagrane jedynie nowe piosenki, być może z małym wyjątkiem, a, że przy pierwszym przesłuchaniu zazwyczaj wszystko brzmi dla mnie tak samo, dlatego płynnie przejdę teraz do studyjnych wykonań.

Na początek chciałbym zaznaczyć, że płyta powinna nosić tytuł L (EP), bo długość materiału predysponuje go do epki, a nie do pełnoprawnego albumu. Łącznie dostajemy 29 minut. Ostatni minialbum Animal Collective trwa 27 minut. Chciałem w ramach przykładu, podać też Sufjana Stevensa, ale jego 59 minutowy album KRÓTKO GRAJĄCY trzeba uznać za wybryk natury. Tak więc dostajemy jedynie 9 piosenek, które z osobna mają długość piosenek radiowych. Dlatego w potencjalnych singlach można przebierać i chyba faktycznie każdy miałby szansę namieszać na listach przebojów. Amerykańskie podboje, zdobycie tam rzeszy fanów (to mnie akurat ciekawi, ilu tak na prawdę jankesów teraz siedzi po kostki w śniegu i scrobbluje piosenki polskiego zespołu), osłuchanie się z tamtejszą muzyką, oraz współpraca z byłym producentem Radiohead i od razu widać efekty. Na śmietnik historii została porzucona średnio udana zabawa w polskie Blur, co wyszło zespołowi na dobre. Teraz jest słonecznie, kalifornijsko i jak za lat siedemdziesiątkach. 

Świetne Smooth z motywem gitarowym, który przynosi mi na myśl kręcące się koło rozbitego motocykla. Za pomocą Ciggies wokalista wyraża radość z powodu rzucenia palenia, a cały materiał otwiera chwalony już wcześniej przeze mnie Death Of A Surfer Girl. Jest inny od reszty materiału, bardziej w stylu lat osiemdziesiątych, co zostaje potwierdzony również teledyskiem, który jest nagrany w ówczesnym klimacie. Obecnie płytę jednak promuje inny kawałek. Mumms Attack jest jednak według mnie najgorszymi dwoma minutami na płycie. Szaleńcze tempo fortepianu, zapętlony refren, oraz dziecięcy chórek. Do trailera kolejnej części Mumii być może i by się nadawało, ale ja jestem na nie. Na szczęście zaraz pojawia się jedyna spokojna piosenka na tej płycie. Spotkałem się z porównaniem, że Sun jest albarnowe. Na pewno nie tak, jak kilka piosenek na poprzedniej płycie. Po prostu jest to sympatyczna ballada, idealnie pasująca do zachodu słońca. Album zostaje zamknięta utworem, który od razu skojarzył mi się z dokonaniami Jeffa Buckleya. Dopiero po kilku przesłuchaniach zorientowałem się, że nosi ona tytuł Jeff. Więc wszystko jasne. Myślę, że konfrontacja z tym niewątpliwie wielkim artystą okazała się udana. Pewnie wielcy fani dokonań młodszego Buckleya mogą się oburzyć, ale mi się podoba, tym bardziej, że łodzianie dorzucili też coś swojego.

W konsekwencji okazuje się, że długość nie ma znaczenia, a krótsza płyta może okazać się lepszą, od na siłę wydłużonej. Nie usłyszymy na tej płycie takich wpadek jak Londyn, co na pewno wpływa dobrze na ogólną ocenę. Jest znaczny postęp w porównaniu do debiutu. Po nim wielu podzieliło się się na fanów i na tych, co pukali się w czoło, gdy ktoś mówił, że L.Stadt dobrym zespołem jest. Teraz krytycy powinni dać drugą szansę zespołowi, bo każdy na nią zasługuje. Ja dałem i nie żałuję. 

niedziela, 26 grudnia 2010

Janek Samołyk: Wrocław

Płyta wrocławskiego songwritera trafiła na sklepowe półki stosunkowo dawno, jednak z różnych względów przyszło mi pisać tę recenzję dopiero teraz. Uporządkujmy: jest grudzień, Boxing Day, a ja mam się wziąć za polski jesienny krążek. Zapowiada się klęska? Nie, bez przesady. Jedynie odrobinę trudniejsze zadanie dla autora epki Don't Think Too Much.

Wrocław to jedenaście utworów, dość dobrze zlanych w jedną całość. Materiał jest w miarę spójny, czasem aż do przesady - jeden z największych mankamentów tego albumu to brak utworów wybijających się. Cały czas słyszymy poprawne, mniej lub bardziej sympatyczne piosenki, które w dawce więcej-niż-kilka powodują powstanie czegoś, co harcerze nazywają zupą, a kucharki zlewkami. Problem ten widać najbardziej na przykładzie singla Wszy - owszem, to ten utwór kojarzę najlepiej, jednak nie jest to bynajmniej związane z jego chwytliwością, a raczej z faktu, że najzwyczajniej w świecie słyszałem go najwięcej razy. Sytuacja ma się podobnie z ostatnimi trzema utworami, które płytkę zamykają - wszystkie były na epce, wobec czego wydają się bliższe niż pozostałe indeksy. Tylko dlatego.

Na koniec, żeby było jasne: bardzo cieszę się, że krążek ten został wydany. Jest naprawdę spoko - są gitary, kompozycje, aranżacje, wszystko sympatyczne. Jedyny problem, ale za to problem poważny, to nuda, przewidywalność i brak TEGO CZEGOŚ. Co nie zmienia faktu, że Samołyk to generalnie utalentowany chłopak jest i będziemy śledzić jego dalsze losy.

czwartek, 23 grudnia 2010

Odśnieżone w grudniu

Sypało od trzech tygodni. Zaskoczyło wszystkich, zatrzymało niezniszczalne pociągi PKP, doprowadziło do paniki Anglików, którzy hurtowo odwoływali mecze w Premiership, chociaż są znani z tego, że grają nawet w święta Bożonarodzeniowe. Na koniec śnieg zablokował Heathrow i wszyscy pocieszali się tylko jednym: przynajmniej będziemy mieć białe święta. Pani Pogoda ma kalendarz w głowie i na złość wszystkim, postanowiła, że Wigilia to świetny moment na odwilż. Wszystkich to zasmuciło. Pasażerom lotnisk pewnie i tak to nie pomoże w dotarciu do świątecznych stołów, ale przynajmniej Uchem w Nutę odmroziło i mogę Wam zaprezentować drugą i ostatnią w tym roku część z cyklu Odkopane. [SimonS]


The Brian Jonestown Massacre: Straight Up And Down

Będzie to tym razem bardziej rekomendacja telewizyjna, niż radiowa. Ostatnio jednym tchem obejrzałem cały pierwszy sezon serialu Boardwalk Empire. Jako, że ten utwór znalazł się w intro tego serialu, to postanowiłem, przy jego pomocy przemycić na bloga muzycznego trochę innej kultury. Myślę, że warto było pójść na te ustępstwa, bo serial warty jest zrezygnowania z przesłuchania jednej płyty i poświęcenia mu dziennie 50 minut. Zresztą produkcja HBO i Martin Scorsese jako producent wykonawczy i jeden z reżyserów mówią same za siebie. Serial przedstawia Stany Zjednoczone po wprowadzeniu prohibicji alkoholowej. Jak kogoś interesuje polityka i mafijne porachunki, to powinno mu się spodobać. A piosenka chyba też niezła, na pewno świetnie się sprawdza jako intro.

The Twilight Singers: Verti-Marte   
posłuchaj

Utwór dobry do odsapnięcia od tego przedświątecznego zgiełku. Można zamknąć oczy i wyobrazić sobie Nowy Jork, Paryż, czy inne miasto nocą. Przynajmniej ja mam takie skojarzenia z miejskimi ulicami, przy których znajdują się puby i restauracje, albo z jakimś filmem właśnie w takiej scenerii. Zupełnie odmienne od wigilijnego stołu. 

Tears For Fears: Shout 

Wiadomo, piosenkę każdy zna z jakichś Złotych Przebojów i innych stacji radiowych, więc odkopywać tego raczej nie trzeba. Po prostu przypomniałem sobie o tej piosence właśnie słuchając radia i byłem przekonany, że to... Depeche Mode. Wróciłem do domu, przekopałem Wikipedię i w zbiorach Depeszów nie znalazłem takiego singla. Zapomniałem o sprawie i po jakimś czasie znowu w radiu natrafiłem na Shout. Tym razem jednak uratował mnie mój telefon komórkowy, ze świetną opcją rozpoznawania muzyki. Nie żebym się lansował, po prostu jest to genialna funkcja. Obecnie chyba Hurts próbują grać podobnie, ale synth pop z lat 80, to synth pop z lat 80. Do tego te fryzury, a ulizać włosy jak panowie z Hurts to potrafi każdy. 

Pulp: His 'n' Hers 

Początki z Pulp miałem trudne. Najpierw płyta It, potem chyba właśnie His 'n' Hers i już się wydawało, że długo razem nie pobalujemy. W ostatniej chwili na szczęście sięgnąłem po znakomite Different Class i This is Hardcore i wszystko się odmieniło. Ostatnio nawet wróciłem do His 'n' Hers i stwierdziłem, że nie jest tak źle, jak na początku sądziłem, a nawet jest dobrze. Przewrotnie utwór o którym ma być mowa, nie znalazł się na albumie o tym samym tytule. Pierwotnie znalazł się na Sisters Ep, a dopiero później na rozszerzonej wersji płyty długogrającej. Największym atutem tego kawałka z pewnością jest główny motyw odgrywany na keyboardzie. Bez niego byłoby bardzo ubogo. 

Mew: She Came Home For Christmas

Na koniec przydałyby się jakieś życzenia świąteczne, czy coś. Tak więc pod choinką dużo świetnych płyt, bo wypada mieć na półce kilka zacnych oryginałów. Nowy rok, to wiadomo. Muzycznie powinien być jeszcze lepszy niż 2010, ale gorszy niż 2012. Może przyniesie nam w końcu nową płytę Radiohead, a krążą też plotki o tym, że Blur wchodzi do studia, więc może być ciekawie. Do tego oczywiście trzeba sobie życzyć masę świetnych koncertów na obszarze naszego kraju. Już wiemy, że Poznań sprowadza kolejnych "niesprowadzalnych" i na Malta Festival wystąpi Portishead. Inni być może cieszą się z Coldplay na Open'erze. A przecież to dopiero początek zapowiedzi i pewnie większość z nas już czeka na to, co tym razem wyczaruje Pan Rojek na kolejną edycję OFF-a. 

niedziela, 12 grudnia 2010

Warpaint: The Fool

Muszę się przyznać do pewnej wstydliwej sprawy. Otóż przeczytałem "Lolitę" w wieku 24 lat dopiero. Wcześniej mając 15, obejrzałem film z Ironsem i spłyciłem sobie "Lolitę" do historii jakiegoś nawiedzonego pedofila. Wyskoczyłem może jak jakiś Filip z konopi, z tą "Lolitą", jednak "The Fool" kojarzy mi się z mgiełką. A jako, że jestem świeżo po lekturze, mgiełka może mi się kojarzyć tylko z Dolores Haze.

Jeśli wierzyć Wikipedii z powstaniem Warpaint łączy się na pewno jakaś romantyczna historia, bo dziewczyny (tak, tak, kapela to niemal same dziewczyny - z wyjątkiem jednego pana z RHCP; swoją drogą potrafią się tacy ustawić, co nie?) połączyły swe siły w Walentynki. I można śmiało powiedzieć, że w ich muzyce słychać romantyzm. Całe morze romantyzmu. Wylewa się z każdego dźwięku, z każdej nuty. Wisi w tej ogarniającej wszystko mgiełce. Ale to taki romantyzm jak w "Lolicie" właśnie. Taki zawoalowany, przepełniony obawą, że zaraz to wszystko się kończy. Szlag trafi i niczego nie będzie.

"The Fool" usłyszałem, kiedy przeglądałem internet w poszukiwaniu efektów zabawy pewnym aparatem fotograficznym. Żeby nie robić zbędnej reklamy odsyłam do teledysku Undertow (zainteresowanym mogę napomknąć, że teledysk został zrealizowany lustrzanką cyfrową z rajstopami nałożonymi na obiektyw, stąd ta - a jakżeby inaczej - mgiełka). W ogóle cały utwór z tym jednostajnym pokładem, śpiewem jakby od niechcenia, pełnym niewymuszonego wdzięku sprawia, że aż by się chciało te głosy uściskać i mieć tylko dla siebie. Po za tym - choć wiem, że może to zabrzmieć nieco szowinistycznie - dziewczyny świetnie sobie radzą z instrumentami* i potrafią stworzyć niezwykły klimat: potrafią stworzyć rzeczy, które chwilami są lekkie jak piórko, by zaraz zastraszyć jakimś porywistym wiatrem (Lissie's Heart Murmur), albo wprawić w nastrój nerwowego uniesienia (Composure) lub stworzyć kawałek z ciężką i przytłaczającą atmosferą (Bees). Mam tu na myśli prowadzenie basu jak za najlepszych czasów Massive Attack czy nerwowe, niemal math-rockowe użycie gitar. Co jakiś czas do głosu dochodzi wszechogarniający spokój, jak w pieśni Baby, gdzie mamy Chan Marshall, tyle że pomnożoną przez trzy, a może nawet przez cztery. Cały album skąpany jest w post-rockowych repetycjach, shoegaze'owej mgiełce i romantycznym uniesieniu.

Na koniec chciałbym wyjaśnić, że po przeczytaniu "Lolity" czuje się pewną dziwną, amoralną sympatię do głównego bohatera, do której jednak nikt się nie przyzna. Bo był złym człowiekiem. Sympatii, którą obdarza się "The Fool" nie trzeba się wstydzić. Nie wolno! Bo to jest Bardzo Dobry Album. Album, który można śmiało postawić na półce na wysokości oczu tak, aby każdy mógł go zobaczyć.

---
*Każdy przyzna mi rację, że jest niewiele kobiet, które robią naprawdę dobrą muzykę. Ogólnie mam uraz do kobiecej muzyki, być może dlatego, że niegdyś wysłuchałem tego.

piątek, 10 grudnia 2010

Yawn: Yawn E.P.

Nie spodziewałem się, że w tym roku coś mnie może jeszcze zaskoczyć. Oczywiście, mam swojego faworyta do rocznego podsumowania, ale kolejne miejsca - cóż, jest jeszcze trochę czasu, więc wszystko się może zdarzyć. W zeszłym roku zupełnie jak cała reszta świata, zachwyciłem się Animal Collective. Byłem oszołomiony i połknąłem zarazem wszystkie poprzednie wydawnictwa AC, co oszołomiło mnie jeszcze bardziej. Nie ma co ukrywać - Yawn brzmią podobnie. Tylko, że tutaj nie chodzi o podobne brzmienie czy o jakieś nowatorstwo. Ci ludzie brzmią jak poranny ptasi świergot na skraju deszczowego lasu jakiejś cudownej rajskiej wyspy.

Epkę otwiera kawałek 'Toys". Wokal podkolorowany chórem idealnie splata się z tłumionymi dźwiękami gitar i radosnymi harmoniami. Nawet solowe partie gitar, których zazwyczaj nie lubię tutaj pasują tak, jak nic innego pasować by nie mogło. "Kind Of Guy" (klip) rozpoczyna się od prostego rytmu rozgrywanego na dwie osoby, do tego dołącza instrument, który brzmi jak hang lub coś równie pierwotnego i odświeżającego. Całości dopełniają świetne wokalne harmonie - już mnie kupili. Kiedy wysłuchałem tego utworu po raz pierwszy wiedziałem już, że reszta nie może być zła. I rzeczywiście - kolejna piosenka "David" porwała mnie mieszanką plemiennych zaśpiewów, które mogłyby pochodzić z rejonów gdzieś pomiędzy Afryką, Ameryką Południową i Oceanią. Przejście w połowie jest miażdżące, czuć wielką, pierwotną siłę. Z kolei następny kawałek "Empress" zaczyna się radośnie dzięki pięknie poprowadzonej gitarze i tym hawajskim, egzotycznie brzmiącym dźwiękom. Ostatni utwór, "Midnite" prowadzony przez bas wzbudza najlepsze uczucia, do tego jeszcze raz piękne harmonie, gdzieniegdzie automat perkusyjny, elektronika... Po prostu cud, miód i orzeszki.

Po kilkunastokrotnym przesłuchaniu sprzeciwiam się twierdzeniu, że Yawn kopiują AC, Vampire Weekend, czy jakiekolwiek inne zespoły tworzące muzykę inspirowaną dźwiękami plemiennymi. Są świetni, a w moim prywatnym rankingu znajdą się na pewno bardzo wysoko. I to nie tylko dlatego, że połowa składu ma polskie nazwiska.


PS. EPkę można za darmo ściągnąć z oficjalnej strony zespołu: yawntheband.com. Podobno w przyszłym roku będą w Polsce. Ja czekam, a Wy?

czwartek, 9 grudnia 2010

Violens: Amoral

Zakończenie roku zbliża się wielkimi krokami. Coraz częściej nasze rozmyślania kierują się w stronę jego podsumowania. Najlepsze płyty ze świata jak i z naszego rodzimego podwórka. Delektujemy się dźwiękami tych najznakomitszych, zastanawiając się czy ten album zasługuje na drugie miejsce, a może kolejne trzy płyty biją go na głowę i powinien uplasować się na piątym miejscu. Wiele z nich ukazało się na Uchem w Nutę, lecz sporo jest też takich o których jeszcze nie wspomnieliśmy, chociaż od premiery minęło już kilka miesięcy. Nastał jednak grudzień i jest to najlepszy moment, żeby przedstawić ostatnich kandydatów do walki o najwyższe laury.

Violens po dwóch latach serwowania singli oraz jednej EP-ki w końcu uraczyli nas albumem długogrającym. Oczekiwanie były spore, bo i spore natężenie dobrych dźwięków usłyszeliśmy w tych nagraniach. Na Amoral z V (EP) pojawił  się tylko jeden utwór. Violent Sensation Descends. Ja osobiście żałuję tego wyboru, a na dodatek zostałem jeszcze pokarany teledyskiem. Klawisze kojarzące się z The Doors, które w teorii powinny brzmieć dobrze, w praktyce doprowadzają mnie do szału. Na szczęście to jedyna wpadka na tym albumie. Przynajmniej według mnie.

Zacząłem przewrotnie od najsłabszej strony, więc teraz w całości będę mógł się skupić na dobrych aspektach tej płyty, czyli pozostałych jedenastu piosenkach. Zaczyna się mocarnie od The Dawn Of Your Happiness Is Rising, który prawdopodobnie jest moim ulubionym momentem na płycie. Posiada wszystko to, co powinno się znajdować w rockowym przeboju. Wpadający refren, dobre riffy i zaskakujące przejścia. Mimo nieprostej kompozycji świetnie by się sprawdzał w radiowych rozgłośniach. Początek Full Collision kojarzy mi się z graniem dla rozszalałych szesnastek w wykonaniu The Kooks, ale to oczywiście Violens, więc słoneczne granie w drugiej minucie przerywa ulewne urwanie chmury z udziałem gitar. Kolejna przewrotność zespołu ukazuje się w tym, że singlem jest Acid Reign, a teledyski ukazały się do wspomnianego już wcześniej Violent Sensation Descends oraz Trans Like-Tum.

Are You Still In The Illusion? daje nam szansę na odetchnięcie po pierwszej sprinterskiej trójce, chociaż i tutaj nie brakuje domieszki psychodelii i gitarowej końcówki. Ominę jedną piosenkę i zadam wam teraz jedno pytanie: czy początek Until It's Unlit nie przynosi wam na myśl Wow w wykonaniu Kylie Mingue? Słuchaczem Australijki nie jestem, a skojarzenie już przyszło przy pierwszym odsłuchu. Nie wiem czy można to nazwać plagiatem, ale większą lub mniejszą inspiracją z pewnością.

Mimo tej masy superlatywów trzeba też przyznać, że znajdują się tutaj takie utwory jak It Couldn't Be Perceived i Could You Stand To Know? Nie żeby były jakoś słabe, ale na tle reszty wyróżniają się przeciętnością i nijakością. Ale przecież to normalne, że na płycie z dwunastoma piosenkami nie może się znajdować dwanaście headlinerów. Dzięki oficjalnej stronie zespołu (www.violens.net) możemy się przekonać, że Trance-Like Tum świetnie się sprawdza jako soundtrack do filmów erotycznych. Baby oil i te sprawy. A ja osobiście wolę podrasowaną wersję utworu.

Na koniec panowie zabawiają się w post-rockowców. Najpierw w tytułowym utworze który trwa niespełna dwie minuty. Cały album zamyka Generation Loss, który nie byłby wstydem dla najlepszych przedstawicieli tego gatunku. Jak widać, jest tu wszystko. Lekki powiew wiosny i lata, gwałtowne zmiany pogody i ponure jesienne wieczory. Radość, smutek, a nawet erotyzm. Wszystko razem daje nam głównego kandydata do walki o najlepszą płytę i debiut tego roku.