sobota, 31 października 2009

Jarvis Cocker: Further Complications

Heloł. Jestem Yeti i w zasadzie nie wtryniam się do cudzych recek. Jednakże dziś jest okazja szczególna - w redakcji witamy bowiem nową osobę i, o zgrozo, jest to kobieta. Paulina, bo o niej mowa, przebywa u nas na okresie próbnym i to jest jej debiut. A zaczęła od jednego ze swoich najukochańszych artystów, więc lektura tekstu może Wam pozwolić nie tylko zaznajomić się z nowym materiałem, ale także poznać sposób myślenia pierwszej kobiety w redakcji Uchem w Nutę.

Ludzie przed śmiercią chcą zrobić różne rzeczy. Jedni marzą o wycieczce dookoła świata, inni o zagadaniu do pani Wioli ze spożywczego… Ja, zanim umrę, chcę zobaczyć na żywo Jarvisa Cockera, bo wszystko, czego dotyka zamienia się w prawdziwe muzyczne złoto. Wiem, wiem, są różne gusta, to co się podoba mnie nie musi się podobać reszcie, ale przy tym człowieku jedna rzecz pozostaje bez wątpliwości – genialnym tekściarzem jest. I pokazuje to na swojej drugiej już solowej płycie zatytułowanej Further Complications.

Otwierający album tytułowy utwór zadziwił mnie początkowo brudną ,niepodobną do stylu Pulp czy pierwszej płyty Jarva, gitarą. Jest tak rock ‘n’ rollowo, krzykliwie (ale w dobrym tego słowa znaczeniu), że nie ma bata, noga sama tupie! Kiedy usłyszałam to pierwszy raz nie mogłam uwierzyć, że słucham, nie czarujmy się, jednej z ikon brit – popu. Jako że teksty są integralną częścią piosenek zatrzymajmy się przy nich na chwilę. Nie będę się bawić tutaj w wielkiego interpretatora, zastanawiać, co poeta miał na myśli, bo każdy odczytać może to na swój sposób, odnieść do swojej sytuacji (dlatego też pozostawiam je w wersji oryginalnej). Chcę zwrócić jednak uwagę na fragmenty, które poraziły mnie szczerością i spostrzegawczością. Dowiadujemy się bowiem, że in the beggining there was nothing and to be honest – that suited me just fine. Znajdujemy też apel do naszego zdrowego rozsądku w słowach don’t write a novel, a shopping list is better.

Serce mnie boli, gdyż czas przyszedł teraz na piosenkę, która podoba mi się średnio. Angela, bo tak się nazywa, nie oczarowała mnie niczym. Nie wiem, kto wybrał ją na singla, ale sądzę, że nie zdobyłaby fanów, gdyby była napisana nawet na nową płytę Davida Bowiego. Nie zrozumcie mnie źle, piosenka nie jest aż tak tragiczna, żeby się jej nie dało słuchać, ale w porównaniu z resztą materiału wymięka (poza tym, dlaczego właśnie Angela, a nie Paulina?!).

Nigdy nie lubiłam utworów instrumentalnych. Wydawało mi się, szczególnie słuchając płyt wokalistów solowych, że jeśli kupuje się ich album to po to, aby posłuchać jak śpiewają, a nie jak robią sobie jam session. I nadeszła wiekopomna chwila, gdy usłyszałam Pilcharda. Ta gitara rozwaliła mnie na kawałki i w takim stanie pozostawiła na 72 godziny. Można zapytać – co w niej odkrywczego? Nic. Co w niej genialnego? Magia. Po prostu magia. Totalny odpał. Wiem, że zabrzmieć to może trochę niemiło, szczególnie patrząc na to, że jeszcze przed chwilą chwaliłam Jarvisa za teksty, ale Pilchard to jeden z moich faworytów.

Jak pewnie dobrze zauważyliście, uwielbiam tego człowieka, a jak powszechnie wiadomo do obowiązków fan girl należy nie tylko zachwycanie się muzyką, śledzenie rozterek miłosnych na serwisach typu ‘kto-z-kim-kiedy-i-dlaczego’, ale też oczywiście czytanie wywiadów z Mistrzem. W jednym z nich (dla ciekawskich - kwietniowe wydanie Q z Noelem Gallagherem na okładce) wyczytałam, że na albumie znajdują się piosenki o dziewczynach, które Jarvis chciałby poderwać, ale wie, że nie może ich mieć. Z całą pewnością miał na myśli Leftovers. Historia jest prosta – on i kobieta, najprawdopodobniej zajęta, spotkana w paryskim Muzeum Paleontologii. Wie to dobrze – nie ma u niej szans, ale próbuje. Przechodząc do ataku argumentuje, że he says that he wants to make love to you, but instead of to, shouldn’t that be with? I chyba milion razy powtarza myśl przewodnią piosenki – I wanna be your lover. Jest tam też pewien fragment, który z pewnością stopiłby lód serca wielu, wielu kobiet. Oczywiście, nie powiem który, niech panowie mają łamigłówkę!

I never said I was deep potwierdza tylko fakt, że król jest jeden. Tekst to niezwykłe połączenie kontrastów – łączące się ze sobą wyrażenia w normalnych warunkach nienawidzą się jak politycy w naszym sejmie, natomiast w tej piosence – nie mogą bez siebie żyć. Nie będę się tu rozdrabniać, bo żeby oddać cały sens musiałabym przepisać tekst linijka w linijkę, słowo po słowie. Dodam tylko, że słuchając tego kawałka myśl „O Jezu,to jest boskie, genialne, niesamowite!” przekracza w mojej głowie wszelkie dopuszczalne normy na metr sześcienny.

Homewrecker! przypomina mi wszystkie jazzowe kawałki, jaki słyszałam w życiu. Z pozornego bałaganu na plan pierwszy wyłania się Jarvis, który początkowo stara się odciąć od całego zgiełku pozornie spokojnym tonem głosu. Później zaczyna krzyczeć i wszystko łączy się w jedną, spójną ideologicznie całość. Jestem w siódmym niebie. Przez tekst przewijają się nawet niemieckie i francuskie zwroty, na czym piosenka naprawdę zyskuje.

Po ostrzejszym klimacie następuje zwolnienie tempa. Hold Still, bo o tym utworze mowa to przede wszystkim smutny głos. Myślę, że wystarczy jeśli zacytuję tu fragment – we’re cosmic dust, but you’re everything to me. To nie potrzebuje komentarza.

Chyba nikt nie będzie zdziwiony, że pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę czytając tracklistę płyty było Fuckingsong. Pomyślałam - łał, będzie ostro. Nie zawiodłam się! Widać można być wulgarnym z klasą. So let it penetrate your consciousness, jak jest tam śpiewane. Wydaje mi się, że to jest w ogóle puenta całej płyty.

Caucasian Blues jest za to bardzo przewrotne, bo z bluesowym smęceniem raczej nie ma zbyt wiele wspólnego. Żywe, energiczne, pozornie przedmiotowo traktujące kobiety. Pozornie, bo jak wiadomo powszechnie, że panie to drugie, zaraz po muzyce, hobby Jarva. Podobno podczas koncertów w trakcie tej piosenki Cocker gra na flecie. To naprawdę musi być ciekawe.

Ponownie zwalniamy i zatrzymujemy się przy Slush. Zostajemy tutaj zapewnieni, że prawdziwa miłość to cząstka boska, substancja nienależąca do tego świata. W połączeniu z niskim tonem otrzymujemy po raz kolejny dreszcze. Parafrazując refren mogę powiedzieć, że moje serce roztopiło się przy twoim głosie.

Utworem zamykającym jest You’re In my eyes (Discosong). W tle słychać melodię rodem z dyskotek ubiegłego dwudziestolecia. Element mający na celu zmylenie przeciwnika? Pewnie tak, bo człowiek skłonny jest pomyśleć, że to piosenka o zabawie. A tu zonk – znowu o miłości! Normalnie miałabym już dość tego wszechobecnego uczucia, ale to jest Jarvis – więc nie odstawia tandety. Miłość na parkiecie, w świetle neonów i zmieniającej barwy kuli dyskotekowej. Ach…

Zmierzając do głównej konkluzji, jak dla mnie album jest świetny. Cocker to człowiek, który ma niezwykły talent do pisania o wszystkim czego zapragnie i zawsze wychodzi mu to co najmniej bardzo dobrze. To smutne, że w większości w dzisiejszych czasach teksty traktowane są po macoszemu, pisane na odwal się, żeby tylko pasowały do najnowszego bitu Timbalanda. Z drugiej strony to wspaniałe, że mamy jeszcze na tym świecie takich ludzi, którzy nie dali się pożreć modzie na ‘wpadanie w ucho’ tylko uderzają do ludzkiej świadomości i inteligencji poruszając procesy myślowe, skłaniając do refleksji. Sztuką jest sprawić, żeby człowiek będący w ciągłym biegu zatrzymał się i chociaż chwilę pomyślał. Piękne jest też to, że nie tylko w twórczości solowej, ale także gdy istniało Pulp, każdy jeden tekst stanowił odrębną historię. Nie jakąś bajeczkę, opowiastkę. Historię.

Jarvisie Cockerze, dziękuję ci , że jesteś!

środa, 28 października 2009

Wolfmother: Cosmig Egg

Takich ostrych brzmień chyba jeszcze u nas nie było. Bo w australijskim zespole wyraźnie słychać inspiracje legendami hard rocka, ale to wszystko jest dla mnie opakowane w jakimś przyjemniejszym opakowaniu. Jak przez moje głośniki nie przejdą utwory takich tuz jak Black Sabbath, Metallica, czy AC/DC, tak owego zespołu mogę posłuchać z przyjemnością. Pomimo tego, że wraz z poszerzaniem swojej wiedzy na temat muzyki ilość solówek w mych ulubionych utworach spadała, postanowiłem sięgnąć po nową płytę zespołu którego kiedyś trochę słuchałem i uważałem za bardzo porządny. Szczerze mówiąc z debiutanckiej płyty pamiętam tylko singlowy utwór Woman, który został nagrodzony Grammy, ale jeżeli po tym sukcesie zespół się rozpadł, to może jednak ta płyta była bardzo słaba, a mój mózg postanowił ją usunąć z mojej pamięci? Bardzo możliwe.

Więc po co ja sięgam po płytę zespołu, który się rozpadł, a z oryginalnego składu został sam wokalista? Sam nie wiem, ale podobno mózg idealizuje wszystkie wydarzenia z przeszłości. Tylko po co idealizować coś, co w większości wyleciało z głowy? Filozofować sobie mogę dalej, ale fakty są takie, że Cosmig Egg wylądowało na moim przenośnym odtwarzaczu, został odtworzone w miejskim autobusie o 6:57 i rozbudził mój zaspany organ służący do myślenia. Witaj móżdżku! Tutaj znowu Wolfmother, jutro o mnie zapomnisz, ale przynajmniej Cię rozbudzę! Taka jest prawda, na wczorajszych wykładach nie przysypiałem, a wcześniej mi się to zdarzało, więc panowie z Australii jakiś tam sukces odnieśli.

To chyba niestety wszystko co jestem w stanie powiedzieć na temat tej płyty. Na plus to, że rozbudza i że ma aż 16 utworów, bo niestety w dzisiejszych czasach średnia wynosi pewnie z jedenaście, co w 45 minutach się mieści. Na minus to, że nie wiem jak ocenić ten album i dla kogo on powstał. Bo sądzę, że true metal powie, że to kpina i karykatura zajebistego metalu, więc powinni to puszczać w kabaretonie. Indie dzieciom też to się nie spodoba, bo przy swoich problemach egzystencjalnych skupienie się przy tak dużej ilości solówek może być problematyczne. Może jednak trafi to w kogoś gusta, bo przecież od czasu do czasu można posłuchać czegoś ostrzejszego, ale żeby to było jakieś rewelacyjno - odkrywcze, to nie powiem. Melodyjny hard rock i tyle. Więc chyba najlepszym zastosowaniem dla tej płyty będzie ustawienie któreś z jej utworów jako melodykę w budziku. Miłego wstawania.

sobota, 24 października 2009

Kings of Convenience: Declaration of Dependence


Siedzę w swetrze. Ta z pozoru nieistotna informacja robi się ważniejsza, kiedy dodam, że słucham Kings of Convenience i chcę coś o nich napisać. A powód jest dość banalny zresztą - zespół owy wydał w tym roku kolejną pozycję w swoim dorobku. Tak, zdecydowanie - sweter odgrywa tu kluczową rolę.

Z całego tego bełkotu, jaki zaprezentowałem w akapicie pierwszym nie mam bynajmniej zamiaru rezygnować w dalszej części tekstu. Declaration of Depandence jest bowiem płytą, którą taki właśnie bełkot opisuje najlepiej. Oznacza to, że jeszcze kilka akapitów i będziecie wiedzieli, o co też mi chodzi z tym nieszczęsnym swetrem.

Ale po kolei. Album nie jest wielkim zaskoczeniem. Dostaliśmy to, czego się w gruncie rzeczy spodziewaliśmy - znaczy trochę delikatnych gitar i równie lekkiego wokalu, w którym ma mieścić się jakaś metafizyka i powodować płacz u osób akurat przeżywających depresję. Mówiąc krócej: mamy poczuć chłód. Och, on przeżywa to samo! itd.

No i cóż. Płyta leci, kawałki są przyjemne, łaskoczą ucho, ale w zasadzie nic wielkiego. Od 24 25 po Riot On An Empty Street nie znajdziemy choćby jednej kompozycji, która naprawdę powali nas na kolana i zmusi nas do błagania Kings of Convenience, aby grali dłużej.

Właśnie. Miałem czuć chłód, ale okazało się, że otwarte okno (a pogoda we Wrocławiu, uwierzcie, nie ma znamion jakiegokolwiek ciepła) i Declaration on Depandence nie jest ku temu wystarczającym powodem. Bitwę z dwoma, wydawałoby się, potężnymi rywalami wygrał bowiem sweter, czego serdecznie mu gratuluję.

A płyta? Niektórzy, zdaję sobie z tego sprawę, będą jednak przy niej płakać; inni zaś orzekną, że jest nudna. Z tym, że łzy popłyną jedynie u osób, które bardzo chcą się tej wydzieliny pozbyć i szukają ku temu każdej okazji, natomiast deklaracje nudy składać będą nieczułe głazy.

Tak czy siak, gratulacje dla swetra, a Kings of Convienience zapewne za rok/dwa wydadzą kolejny album. Wtedy zarządzimy dogrywkę, o ile sweterek nie będzie już leżał gdzieś w zbiorach PCK.

czwartek, 22 października 2009

Singlowe porządki #1

O ile w płytach może być nuda, to w singlach nudy nie ma nigdy. Bo single mają tendencje do pojawiania się stadami. Są jak kurz - wszędzie ich pełno. W tym całym bałaganie nie jest więc łatwo odnaleźć coś wartego uwagi. W Singlowych porządkach będziemy to właśnie czynić - mówić, na co warto spojrzeć, co jest ważne i dlaczego. Przy czym pod uwagę nie bierzemy kategorii jakościowej, kryterium pojawienia się w takim jak to artykule jest szum, jaki dany singlak wywołuje. Bo taka jest rola singla właśnie. Aha, bierzemy pod uwagę tylko krajowe podwórko. Zaczynamy.

Chylińska - Nie mogę cię zapomnieć


Kiedy pierwszy raz usłyszałem nową piosenkę jurorki Mam Talent!, byłem zszokowany. Spodziewałem się raczej ostrego riffu i tradycyjnego darcia twarzy. Do tego tekstu o tym, że faceta generalnie uważa za ch..., ale nie ma mu tego za złe. Znaczy ma, ale nie tak bardzo, bo bardziej sobie, bo jest winna. No. A usłyszałem jakiś bicik i próbę popu. Zachwyciłem się, że może babka zmądrzała czy coś, ba - nawet się uśmiechnąłem! No. Aż puściłem sobie drugi raz, czar prysł, a kawałek dalej nie wybił się ponad choćby 2.0 w skali dziesiątkowej. Cóż. Chyba faktycznie jest winna.

(A, zwracam uwagę na - tradycyjnie w polskim popie - debilny tekst. Każdy kolejny wers jest równie grafomański, co poprzedni, co łącznie daje nam wrażenie, że Jacek Cygan wielkim poetą był. A nie był.)

Kult - Marysia


Stary ramol o imieniu Kazik znowu nagrywa. Sala przyjmuje tego newsa z mieszaną reakcją - jedni wiedzą, że nic z tego nie będzie, a inni żywią płonne nadzieje, że jednak może los się odmieni i Staszewski powróci do formy sprzed kilkunastu lat. Wycieka płyta, w radiostacjach grają singla, Kazik nazywa ludzi kurwami marnymi, a płytę zachwala chyba już tylko Marcin Moller, znany z szefowania pewnemu magazynowi dla panów, któremu kojarzy się to z czasami, gdy wsłuchiwał się w myśli polityczne Staszewskiego właśnie, a nie Piotra Gąsowskiego podczas własnego programu w TVN24. Dajcież spokój.

Tede - N2E (wszystkie części)


Tede jest świetny. Doświadcza rozrywki w sposób luźny, przy czym nie pierdzieli farmazonów i ma nawet coś do powiedzenia. Świetny wywiad dla CGMu, do tego 3 dissy na Peję, w których wyjaśnia dokładnie, kim jest Rysiek z Poznania. Sample z Misia, żenujących Kulisów sławy Pei w Uwadze! - doskonałe podsumowanie durnego zachowania Ryszarda na koncercie w Zielonej Górze i jeszcze durniejszego po. Brawo Tede, a ja nie zanudzam - Jacuś zajmie się Wami lepiej. Link tylko do pierwszej części dzieła - resztę bez problemu sobie znajdziecie. Kandydat do podsumowań roku + parę highlightów - czego chcieć więcej?

Plastic - Lazy Day


Plastic to jeden z tych zespołów, których wstydzić się nie trzeba. Grają pop, robią to po swojemu i robią to dobrze. Lazy Day, pierwszy singiel z nowego krążka tylko to potwierdza. Delikatne tło muzyczne przeplata się z ładnym, spokojnym acz chwytliwym wokalem, co w całości czyni ze słuchacza weselszym, przyczynia się do uśmiechu i napawa chęcią do ujrzenia dzieciaków skaczących po kałużach. Świetnie, brawo. A, właśnie. Teledysk też fajny.

Tyle na dziś. Kolejny odcinek będzie bankowo dłuższy, a więc widzimy się niedługo. Trzymanko.

środa, 14 października 2009

Air: Love 2

Drogie Air! Szanowni Panowie Nicolas Godin i Jean-Benoît Dunckel,

Mam na imię Paweł i pochodzę z Polski, gdzie w październiku sypie śnieg, a wśród trzydziestu ośmiu milionów ludzi ciężko znaleźć jedenastu do gry w piłkę. Pragnę Was poinformować, że Wasza płyta przypadła mi do gustu. Ja wiem, teraz – jedząc winogrona za pieniądze z jej sprzedaży – zdajecie sobie z tego sprawę, ale chciałem żebyście wiedzieli, że macie fana, który nie twierdzi, że skończyliście się na Moon Safari.

Bo tak, legendarne było Moon Safari, pół-legendarne 10,000 Hz Legend, dlaczego-nie-legendarne Talkie Walkie. A Wy wiecie, czego oczekują konsumenci i dajecie im połączenie wszystkich tych płyt. Po pierwsze chciałem wam podziękować za to, że nie nagraliście nigdy niczego średniego. Po drugie, pragnąłem pogratulować, że nowy album jest równie dobry jak poprzednie.

Wiecie, że Was lubię. To Wy rządzicie i dzielicie chillout-popem, gatunkiem, który przed chwilą sam sobie wymyśliłem, a i tak wszyscy wiedzą, o co chodzi. Najładniejszym prezentem w nagrodę za to, że Was lubię, było wydanie płyty, dzięki której lubię Was jeszcze bardziej. To sprytne i bardzo miłe zarazem, dzięki. Ja wiedziałem, że układacie dobre melodie i chciałem kolejny raz odczuć to na własnym uchu, a Wy posłusznie ułożyliście tych melodii trzynaście. No i jak tu nie być miłym?

Zapamiętaliście, że lubię wasze instrumentale, to bardzo uprzejme z Waszej strony. Dziękuję za solidne African Velvet i za świetne Tropical Disease. I za to, że w tym drugim motyw fujarki wypieścił mi ucho, też dzięki. I za to, że znowu z krótkich motywów (Love – łatwo, prosto, chyba łatwo się nudzi, ale nie mi; Be A Bee – gdzieś już to chyba słyszałem, ale na pewno w słabszym wydaniu) potrafiliście zrobić tak klawe utwory. Dziękuję również za to, że posunęliście się z inspiracjami krok dalej, dzięki czemu Missing The Light Of The Day brzmi troszkę jakby krautrockowo (jak nazywałby się ten gatunek, gdyby powstał we Francji?), czyli oryginalnie, czyli naprawdę bardzo dobrze.

Przesyłam gorące uściski dla Waszych konsolet i żywych instrumentów (bo sporo tu ich, na czele z gitarą elektryczną jako tło w niezaskakującym, ale mimo wszystko miłym So Light Is Her Footfall) oraz życzę dalszych sukcesów przynajmniej takich jak ten, Love 2. Liczę, że jako odpowiedź przyślecie mi jakieś smycze i breloczki, bo niby po cholerę pisałem ten list, i to w języku, którego nie rozumiecie, jak i tak każdy zespół zawsze odsyła smycze i breloczki.

Pozdrawiam, Piąty Bitels

niedziela, 11 października 2009

BiFF: Ano

Ano, ano, to dla mnie na pewno największe zaskoczenie tego miesiąca. Niby o zespole od jakiegoś czasu było głośno, a wielu odliczało dni do premiery debiutanckiego krążka, ale mnie, szczerze mówiąc to za bardzo nie zainteresowało. Obejrzałem tylko teledysk do utworu pt. Pies 1 i to wszystko. Aż nadeszła płyta i z dnia na dzień wszystko zaczynało się zmieniać, o 180 stopni, ale nie tak od razu, tylko powolutku, dzień po dniu. Bo oprócz tego, że usłyszałem ten krążek, to okazało się, że owy zespół właśnie będzie koncertował w moim mieście. Dzięki czemu miałem możliwość ocenienia zespołu w studiu jak i na żywo.

Po pierwszych przesłuchaniach, oraz ujrzeniu zespołu na scenie, od razu co przyszło mi do głowy, to - Pustki. Z perspektywy czasu wydaje się to zabawne skojarzenie, no ale spróbujcie mnie zrozumieć. Widzę, trzech facetów, oraz kobietę, która jest na wokalu i stoi przy jakichś klawiszach. No Pustki! Ale Biff jest z drugiego bieguna. Pierwszego zespołu będziemy słuchać, gdy nastanie nas jesienno-zimowa melancholia, od której nie będziemy chcieli się uwolnić, a za to płyta Ano, to świetna tarcza na depresję.

Nie mam zamiaru rozpisywać się nad każdą piosenką, bo to nie ma sensu, tego po prostu trzeba posłuchać. Sympatyczne pop-rockowe kawałki, które są w stanie rozchmurzyć nawet najbardziej deszczowe niebo. No dobra, może przesadzam, bo zaczyna to brzmieć jak recenzja sponsorowana, ale naprawdę jest dobrze. A na koncercie jeszcze lepiej. Zespół daje z siebie 200% i nawet basista niecodzienny, bo ja przyzwyczajony do takich, co stoją jak kołki i brząkają tylko w cztery struny, a temu zdarzały się nawet i dobre solówki! Dzięki czemu piosenki dużo zyskują na żywo oraz zaskakują nowymi dźwiękami. Do tego dodać świetny kontakt z publicznością i muszę stwierdzić, że na prawdę miło spędziłem ten jesienny wieczór w słonecznych dźwiękach.

Bo mimo, że album brzmi wiosennie, to chyba nie można uznać za błąd, że ukazał się w październiku, a nie w kwietniku. Na wiosnę mogłaby się pojawić duża konkurencja, a teraz mają wolną drogę do głośników ponurych słuchaczy. A nawet i sale koncertowe, więc jak macie okazję zobaczyć ten zespół na żywo, to idźcie ich posłuchać, zamiast siedzieć w domu i z nudów patrzeć jak za oknem pada deszcz.

piątek, 9 października 2009

Editors: In This Light And On This Evening

Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że w brytyjskiej sieci hipermarketów Tesco musiała być wyprzedaż przestarzałych syntezatorów. Inaczej nie umiem sobie wyobrazić co spowodowało masową wymianę przez indie kapele gitar na syntezatory. Wiem, nie ma co się przejmować chłopakami z Wysp, którzy wypłynęli z powodu wielkiego boomu, a teraz toną, bo nie mają na siebie pomysłu, ale mimo wszystko szkoda mi ich, bo jakiś sentyment do nich pozostał. Wielu z nas zaczynało od tego podgatunku, bo jest jak miękki narkotyk, który z czasem przestaje wystarczać, więc człowiek zaczyna poszukiwać mocniejszych doznań, w tym przypadku lepszych kapel. Tak więc martwi to, że zespoły które kiedyś przyjemnie brzękały na gitarach, męczą teraz moje uszy syntezatorami. Żeby nie było, nie mam nic do syntezatorów, bo jak muzyk wie jak się nimi posługiwać, to za pewno umieją zdziałać cuda, ale w tym przypadku tak nie jest. Co słychać w promującym nową płytę Editors singlu Papillon. Dawno nie słyszałem tak fatalnego singla. Rozumiem, że zespół chciał się odciąć od nużących porównań do Joy Division oraz Interpolu, ale czemu w taki brutalny sposób, że piosenka brzmi jak z wiejskiej dyskoteki?

Tak więc po odsłuchaniu singla, oraz ujrzeniu, że płyta zawiera tylko 9 utworów, z negatywnym nastawieniem włączyłem tytułową piosenkę, która zarazem jest openerem. Pierwsze co rzuciło mi się w uszy - brak gitary. Ale z sekundy na sekundę byłem w coraz większym zaskoczeniu, a co najbardziej mnie zaskakiwało, to to, że pozytywnym. Według mnie to najlepsze zastosowanie elektroniki przez rockowy zespół w tym roku. Thomas Smith ma bardzo podobną barwę głosu do Iana Curtisa, co w tym mrocznym kawałku jeszcze bardziej się uwydatnia, więc mam wrażenie, że słyszę Joy Division A.D 2009. Ale mi to nie przeszkadza, brzmi świetnie, a gdy około 3 minuty usłyszałem gitarę, byłem w pełni zadowolony. Z powiewem optymizmu przechodzę do utworu Bricks and Mortar. I na początku nie rozczarowuje, zalatuje latami osiemdziesiątymi ,ale przyjemnie płynie, tylko czemu aż 6 minut? Wyraźnie słychać, że po 4 minutach utwór się wypala i powinniśmy usłyszeć kolejny utwór, niestety przez kolejne dwie minuty jesteśmy męczeni monotonią. A szkoda, bo utwór do połowy brzmi na prawdę przyzwoicie. Następnie ten nieszczęsny singiel, może wam się podoba, może uważacie to za cudo, ale mnie do tego nie przekonacie, więc jedziemy dalej.

A dokładniej hamujemy widząc przed zakrętem znak ostrzegawczy informujący nas o około 20 minutach melodii które po odsłuchaniu od razu wylecą nam z głowy. I tak przez kilka kolejnych odsłuchań, aż dochodzisz do wniosku, że zaczynasz w końcu rozróżniać te 4 piosenki od siebie. Nie łudź się, to fikcja, szczerze mówiąc odsłuchiwałem te piosenki parę godzin temu, a nie pamiętam żadnego refrenu ani nic, tak więc muszę je odsłuchać po raz kolejny, żeby coś w tej recenzji sensownego się pojawiło. Zaczynamy od You Don't Know Love, jednej z najnudniejszych piosenek na płycie. W skrócie to trzy motywy na syntezatorze, a dokładnie dwa, bo ten trzeci, to mieszkanka tych dwóch. Do tego dochodzi wokal i to wszystko, dawno nie słyszałem czegoś tak monotonnego i irytującego. Coś genialnego dla dręczenia więźniów w Guantanamo, piosenka by mogła tak trwać bez końca, i chyba trwa, aż nadchodzi ten upragniony moment: The Big Exit. Pierwsze wrażenie? Połączenie Afterparty Cool Kids Of Death z Joy Division. Więc początek bardzo sympatyczny, ale potem zaczyna się robić nudno, jakieś urozmaicenie w 2 minucie i dalej to samo, to samo, to samo... Dopiero w 3:30 wchodzi wyraźna perkusja, chórki i urozmaicony syntezator, co jednak nie ratuje piosenki. The Boxer jest niezłą balladą, taką bardziej w stylu starego Editors, chociaż tych gitar brakuje i pewnie zaraz o niej zapomnę, ale mimo wsłuchiwania się, jakoś ten syntezator nie drażni, więc niech będzie na plus. No i na szczęście dochodzimy do ostatniego punktu kontrolnego, czyl Like Treasure. Zdecydowanie najlepsza piosenka z tej czwórki, najbardziej urozmaicona, dużo instrumentów i w końcu coś się dzieje! Mniej syntezatora, postawiony z tyłu urozmaica tę piosenkę, a nie zabija jej z pierwszej linii. I tak to powinno wyglądać, elektronika jako przyprawa, a nie jako główne danie.

W końcu koniec ograniczeń, możemy wjechać na dwupasmówkę i posłuchać potencjalnie kolejnego singla, czyli Eat Raw Meat = Blood Drool. Kolejna kontrowersyjna piosenka, ale dla mnie zdecydowanie lepsza od Papillona.

Tylko szkoda, że editorsowa autostrada jest długa, jak te polskie, bo utwór zamykający płytę jest ciekawy jak wykład o 8 rano, człowiek przysypia, traci świadomość i cieszy się, że już nie musi tego słuchać. A ja na początku narzekałem, że ta płyta taka krótka, a teraz bym ją jeszcze skrócił o połowę. Nie chodzi mi o tracklistę, a o długość utwór, które w większości przypadków by dużo zyskały, gdyby były krótsze przynajmniej o jedną minutę.

Zespół z Birmingham próbował nam zaprezentować alternatywną historię muzyki, w której Ian Curtis nie popełnia samobójstwa, a reszta członków Joy Division mimo wszystko chce pójść nową drogą muzyczną, którą mogliśmy usłyszeć na pierwszych płytach New Order. Niestety wyszło to przeciętnie. Moją uwagę zwróciły tylko cztery kawałki, a reszty mogło by nie być. Bo człowiek od razu o nich zapomina, albo próbuje się w nie słuchać i zapamiętać, co w konsekwencji kończy się tym, że chce je jak najszybciej wyrzucić z głowy i traci tylko na to czas. Chociaż i tak po usłyszeniu singla myślałem, że będzie gorzej, ale jednak płyta tak nie drażni i od czasu do czasu będzie jej można posłuchać w deszczowe jesienne dni, które niestety przybyły wraz z nową płytą Editors. Bo tą depresyjną pogodę tutaj czuć, chociaż ja i tak będę wolał ten czas spędzić z prawdziwym Ianem Curitsem i jego kumplami, którym jeszcze nie w głowie była elektroniczna muzyka.

środa, 7 października 2009

Głodujące dzieci Kazika - ankieta!

No i rozpętał nam wojnę Kazimierz Staszewski. Co prawda w Internecie, prasie i telewizji od dawna toczą się spory o wszystko, co tylko dotyczy piractwa - od moralności, przez przyczyny do skutków, to teraz dyskusja nabrała tempa. Powód? Nowa płyta Kultu wyciekła, a lider grupy nazwał piratów 'kurwami marnymi'. Z tejże okazji postanowiliśmy zrobić drugą w historii bloga ankietę redakcyjną, gdzie każdy z redaktorów ma prawo wylać swoje żale w odpowiedzi na te oto, luźno dotyczące tematu, pytania:

1. Jak oceniasz postępowanie Kazika?
2. Czy walka z piractwem nie jest walką z wiatrakami?

Piąty Bitels: "Z internautami trzeba się zaprzyjaźnić, bo często to oni "płacą" artyście więcej, niż ci nieściągający"

1. To głupie. Choć staram się go zrozumieć jako artystę, który traci na tym pieniądze, to nie potrafię tego pojąć jako potencjalny fan Kazika, który płytę pobiera, przesłuchuje i kupuje w sklepie. A nawet jeśli nie kupuje, to pójdzie na koncert, a jeśli nie pójdzie na koncert, to kupi jakiś gadżet zespołu i tak dalej, i tak dalej.

2. Jest i Kazik powinien zdać sobie z tego sprawę. To wokół Internetu kręci się biznes muzyczny - takie cuda, jak darmowe próbki na stronach internetowych, napędzają machinę zarobkową, w tym - pisałem to czy jeszcze nie? - koncerty, z których Kazik bierze na pewno więcej, niż ze sprzedanych płyt. Z internautami trzeba się zaprzyjaźnić, bo często to oni "płacą" artyście więcej, niż ci nieściągający. O, dobrze podsumował to Nergal.

seann: "Cóż, ciężko przypuszczać, aby ktoś skakał z radości, gdyby coś mu ukradziono."

1. Cóż, ciężko przypuszczać, aby ktoś skakał z radości, gdyby coś mu ukradziono. Piractwo jest formą kradzieży (przynajmniej teoretycznie) więc niezadowolenie Kazika wydaje się być stosunkowo zrozumiałe. We współczesnym świecie jest to jednak precedens tak rozpowszechniony, iż spowszedniał nam do tego stopnia, że nie zwracamy na niego większej uwagi. Kazik uwagę zwrócił i miał do tego święte prawo. Fakt, być może nie powinien był używać tak agresywnych środków, ale ciężko byłoby mu zaakcentować swoją dezaprobatę dla takie sytuacji mówiąc „Wiesz, nie podoba mi się, że nielegalnie słuchasz moich płyt. Nie mam do Ciebie szacunku.”, dlatego taka reakcja wydaje mi się poniekąd zrozumiała. Inna sprawa, że profesjonalny artysta, za jakiego, jak mniemam, uważa się Kazik, powinien ważyć słowa i traktować swoich fanów nieco ostrożniej.

2. Naturalnie, że jest. Piractwa nie da się zwalczyć, ale można próbować mu zapobiec choćby przez pogodzenie się wykonawców z umieszczaniem swoich nagrań muzycznch za darmo w Internecie, co mogłoby przyczynić się wzrostu ich popularności, a co za tym idzie - wyższej frekwencji na koncertach, czyli wyższych przychodach. Niestety, piractwo muzyczne nie zniknie, jeśli nie zmieni się podejście pewnych osób do tego problemu. Tym bardziej, że jest to głównie ich problem.

SimonS: "Jurek Owsiak z pewnością zrobi sobie zdjęcie gdy stoi przy kasie i płaci za tę płytę"

To, że Kazimierz Staszewski się wkurzył z powodu wycieku jego płyty, nie powinno nikogo dziwić, chociaż styl w jakim to zrobił budzi wiele zastrzeżeń. Nazwanie najwierniejszych fanów zespołu marnymi kurwami na pewno nie pomoże w jego wizerunku, który niestety coraz bardziej przypomina upadającego sfrustrowanego muzyka, a nie jak kiedyś jednego z najzdolniejszych tekściarzy w Polsce. Powinien się cieszyć, że mimo kilku słabych płyt z rzędu wciąż ma grono fanów którzy wciąż z nadzieją czekali na jego nową płytę. Tak, ściągnęli płytę, w tym momencie okradli zespół, ale czy we współczesnym świecie da się kupić płytę w ciemno? Podobno zdarzają się tacy ludzie, ale jest ich coraz mniej. Albo mają stuprocentowe przekonanie do zespołu, albo nie szkoda im, że mogą wyrzucić w błoto 30-60 zł. Ja z pewnością bym nie kupił płyty w ciemno, najpierw muszę ją przesłuchać w internecie, żeby mieć pewność, że jest warta swojej ceny. Zaczynają to rozumieć też niektórzy zagraniczni wykonawcy, którzy próbują iść na kompromis, zamiast walczyć na miecze ze swoimi fanami. Zespół Muse tydzień przed premierą płyty upublicznił ją na swojej oficjalnej stronie, dzięki czemu każdy mógł się przekonać, czy chce swoje pieniądze przekazać na płytę czy nie. Jak każdy wie Radiohead praktycznie za darmo oddał fanom płytę In Rainbows a pewnie i tak wyszli na plus. Więc tak powinien wyglądać dialog pomiędzy artystą a fanem, który ma zamiar przed zakupem przesłuchać płytę, zdecydowanie to lepszy pomysł od wyzywania swoich fanów od pań lekkich obyczajów.

Niestety takich przypadków dzielenia się swoją muzyką jest mało, a większości przypadków stowarzyszenia anty-pirackie na siłę próbują odciąć ludzi od muzyki. Ostatnio trafiłem na artykuł o tym, że stowarzyszenie BMI oraz ASCAP (zrzeszające autorów i wydawców muzyki) uznały, że ostatnie podwyżki cen piosenek dostępnych na iTunes były za małe, dlatego też trzeba wprowadzić opłaty za...30 sekundowe próbki utworów. No po prostu genialny pomysł, do tego po 30 sekundach utworu nie ma możliwości jego oceny, to jeszcze chcą, żeby ludzie za to płacili. To ciekawe jak inaczej człowiek będzie miał poznać muzykę, jak nie przez ściągnięcie jej nielegalnie przez internet? Bo singiel w radiu to za mało, coraz częściej się zdarza, że singiel przerasta zdecydowanie cały album, który do niczego się nie nadaje.

Wracając na polskie podwórko. Po wycieku płyt Kultu, L.U.C-a i Kayah zrobiła się wielka ogólnokrajowa dyskusja, a wszystko zostało zwalone na internautów i nazwane, że to jak zwykle problem tylko polskiego społeczeństwa. Że jesteśmy złodziejami i nie szanujemy pracy innych. Ale prawda jest taka, że to chyba pierwsza sytuacja, żeby w jednym momencie wyciekły trzy tak bardzo oczekiwane płyty. Zresztą rzadko się zdarza, żeby w Polsce wyciekały płyty przed premierą, więc nie róbmy takiego wielkiego halo. Na zachodzie wszystkie płyty wyciekają, płytę Mando Diao słyszałem ponad dwa miesiące przed premierą i to można nazwać skandalem, a gdy płyta Muse wyciekła parę dni przed oficjalną premierą zostało to okrzyknięte wielkim sukcesem. I prawda jest taka, że to wina wytwórni, że płyty wyciekają, bo gdyby bardziej pilnowali materiału, to ten by nie wyciekł. Warner Bros zagwarantował Muse, że przypilnuje, żeby płyta nie wyciekła i ta dostała się do internetu tylko dlatego, że sprzedawcy zaczęli ją za szybko sprzedawać. Więc niech może Kazik zwraca większą uwagę na to u kogo wydaje swój materiał i kto z nim współpracuje, a nie zrzuca winy na ducha winnych fanów, którzy po prostu nie mogli się doczekać na nową płytę. A przy okazji teraz wszyscy rozmawiają o Kaziku, czy to nie świetna reklama dla coraz częściej zapominanego artysty? Genialna, teraz pewnie wszyscy pobiegną do sklepów, żeby kupić płytę Hurra, żeby pan Kazimierz miał co włożyć do garnka, a Jurek Owsiak z pewnością zrobi sobie zdjęcie gdy stoi przy kasie i płaci za tę płytę, dzięki czemu wyląduje na pierwszej stronie gazety Metro.

Yeti: "Czytając wywiad z Kazikiem miałem wrażenie, że oglądam Seksmisję"

No bez jaj. Czytając wywiad z Kazikiem miałem wrażenie, że oglądam Seksmisję. Lider Kultu zachowuje się bowiem zupełnie jakby spał w jakiejś kapsule przez długie lata i nagle obudził się w świecie, gdzie najpopularniejszą formą słuchania muzyki nie jest bynajmniej zasiadanie w komnacie i słuchanie utworów mistrzów jako towarzysza drzemki obiadowej. Mamy XXI wiek. Na przestrzeni lat zmienia się wiele, ale złodzieje i mordercy pozostają i będą pozostawać. Różnica jest jedynie w formie kradzieży. Internet jest do tego świetnym miejscem, co powoduje, że ludzie kradną. I obrażanie się na to nie ma najmniejszego sensu. Równie dobrze bowiem jakiś wielbiciel drewna mógłby się obrazić, że blokowiska są robione z innych materiałów. Owszem, obrazić się może, ale sensu w tym nie widać. No i ostatni aspekt sprawy - cholernie mnie dziwi, że Kazik pluje jadem (heh) dookoła, skoro przecież cały ten akapit jest jakby jego diagnozą. Czymże innym są bowiem pochodzące z Ręce Do Góry! wersy: Minęły długie lata i nie ma już gościńca/ W tym samym teraz miejscu przebiega wzdłuż ulica/ I tylko zbóje dalej, ubrani doskonalej/ Czyhają na ofiarę by złupić ją bezczelniej ?

Jeśli zaś spojrzeć szerzej na problem pirackiej muzyki, to muszę przyznać, że w ogóle nie rozumiem całego szumu. Dziś oficjalne teledyski są już legalnie dostępne na takich serwisach jak YouTube, więc niechaj mi ktoś, do cholery, wyjaśni jaka jest pragmatyczna różnica między ciągłym wchodzeniem na ów portal i puszczania piosenki z danego klipu a odtwarzaniem utworu w postaci pliku .mp3 zapisanego w jakimś folderze? Traci na tym co najwyżej YouTube, ale na pewno nie artysta. Dochodzą do tego wszystkie fakty, takie jak te, że muzycy zarabiają na koncertach, a nie na krążkach. Może się więc paradoksalnie okazać, że dzięki pirackiej obecności danego materiału w Internecie ktoś pójdzie na koncert Kultu, co da Kazikowi profit większy niż w przypadku zachowania status quo. I tak dalej, i tak dalej.

Walka z piratami nie ma sensu. Można ją, owszem, podejmować, ale jest ona skazana na niepowodzenie. Jeśli bowiem wyeliminujemy Rapidshare, ludzie przejdą na Megaupload, a kiedy zrezygnują i z niego, zajmą się torrentami. A mają przecież jeszcze P2P, przesyłanie plików przez GG czy skrzynkę mailową i multum innych możliwości. Dlatego branża muzyczna powinna raczej skupić się na wykorzystaniu możliwości, jakie stoją przed korzystaniem z Internetu. Nie wiem, co dokładnie należy zrobić, jednak trzeba się liczyć także z tym, że płyty CD mogą wkrótce stać się jedynie obiektem kolekcjonerskim. Co wtedy? Jeśli artyści nic nie wymyślą, zostaną na lodzie. Na ich szczęście jednak pierwsze kroki, takie jak In Rainbows, zostały poczynione i należy je uznać za sukces. W którą stronę to wszystko jednak podąży? Nie mam pojęcia. Tak czy siak Kazik albo gra na aferę medialną i podniesienie sprzedaży, albo lubi sobie strzelać w stopę.

Aha. Jestem 'kurwą marną'. Znaczy nie wiem, czy jestem w sumie, bo akurat Kultu jeszcze nie mam, a boss nie sprecyzował czy złodzieje innych płyt też do nich należą. Tak czy inaczej jednak, jakoś nie bardzo się przejmuję słysząc takie słowa z ust samozwańczej prostytutki.

poniedziałek, 5 października 2009

Sonic Youth: The Eternal

Sonic Youth, ho, ho, ho. Twórcy jednej z najlepszych – jeśli nie najlepszej, nie wiem co na to Stone Roses – płyt lat osiemdziesiątych. Od lat osiemdziesiątych grają dosyć podobnie, a jeszcze nie zjedli własnego ogona. Autorzy szesnastu płyt studyjnych i ponad dwudziestu singli. Inspiracja każdego młodego zespołu gitarowego. Jeden z niewielu zespołów, którego płyta dostała od Pitchforka 0.0, a już na pewno jedyny, który dostał za dwie różne płyty 0.0 (NYC Ghosts & Flowers) i 10.0 (wiadomo, Daydream Nation). I tak dalej, i tak dalej – można by długo, ale po co? Wszyscy to wiemy.

Jest taki słynny obrazek, a na nim napisy: „Fuck the guitars. It was 1978 and guitar boy bands had been the norm for over 25 years. They still are. I was sick of the sameness (...)”. Jeśli miałbym szukać riposty, byłaby to właśnie twórczość Sonic Youth – prawie trzydziestoletnia zabawa gitarami, która nie schodzi poniżej poziomu, a często ten poziom przekracza parokrotnie. Jestem pełen podziwu, że im się chce, że mają pomysł, no i dlatego, że udowadniają, że średnia wieku w zespole jest kompletnie nieważna. Dają radę, czy tego chcesz, czy nie.

Ale pojawia się problem: ja już przed przesłuchaniem czuję się, jakbym był po. Bo chociaż melodie są oryginalne i świeże (tak sobie właśnie myślę słuchając Walkin Blue), a gitarowy jazgot ciągle bardzo mocno daje radę, to jednak czegoś brakuje. Nie, nie to, że Sonic Youth popełniają autoplagiat, bo nie popełniają. Nie przekonuje mnie też argument „najlepsze lata mają już za sobą”. A może za dużo już słyszałem i potrzebuję mocniejszych wrażeń? Nie wiem, ale to i tak jedna z płyt roku, bo – choć można się spierać, zwłaszcza z takim muzycznym laikiem jak ja – Sonic Youth słabych rzeczy nie nagrywają. I od razu wyjaśnię – nie jest tak, że lubię tę płytę (bo jednak lubię, co by nie mówić) tylko ze względu na autorów. Sonic Youth po prostu u-do-wod-ni-li, że warto ich znać i że wstyd ich nie znać.

Zgodzicie się lub nie, baba Kim i dziadzia Thurston wraz z kolegami energią mogliby obdzielić znaczną część garażowego odrodzenia sprzed kilku lat. A jeśli nie energią, to riffami, bo te ciągle brzmią lepiej, niż u dwadzieścia – trzydzieści lat młodszych kolegów (przez których powstał obrazek, o którym mowa powyżej).

niedziela, 4 października 2009

Girls: Album

Kiedy po raz pierwszy w swoim życiu natknąłem się na któryś z odcinków The Simpsons uroczyście uznałem, iż serial ten jest przehajpowany i w zasadzie nie ma o czym mówić szerzej. Znaczy że można obejrzeć, ale nie generalnie nie ma jakiegoś większego żalu, kiedy przegapi się odcinek czy nawet cały sezon. Bo to przecież jeden z wielu, bo to przecież tylko rysuneczki, które niby nic nie wnoszą do życia i w ogóle, generalnie, byłem kretynem. Dziś Simpsonowie to mój najukochańszy serial, kultowy wręcz.

Podobnie miałem zresztą z innymi dziełami takimi jak Dzień świra czy sporo filmów, książek i płyt, których tytułów teraz nie zliczę. Pierwszy kontakt z nimi polegał na niekapowaniu fenomenu, następne już były krokiem w stronę uzależnienia i zaadoptowania owych dzieł jako części siebie.

___

Kiedy ujrzałem, że pewien poważny dość serwis muzyczny wystawia ocenę 9.1 jakiemuś tam zespołowi Girls, pomyślałem, że warto chyba sprawdzić, o co tu chodzi. No i przesłuchałem Album raz, szybko wydałem opinię, że - owszem, dzieło dobre, ale 9.1 to żarty wolne i w ogóle chciałem dorabiać jakąś ideologię, że niby panowie stamtąd usilnie poszukują czegoś do rankingów końcoworocznych czy coś.

W każdym razie spisałem, przyznam, Album na straty. I - jak domyśliłby się nawet kret z obciętą głową i wyssanym mózgiem - ten cały wstęp nie jest tu przypadkowy. Co prawda krążek owy nie jest może jakimś dziełem kultowym jak parę tych, które wymieniłem wcześniej, ale na pewno spory niedosyt, że do nie doceniłem należycie krążka pozostał.

(Uwaga. Dalsza część recenzji to próba usprawiedliwienia w wykonaniu autora. Jeśli więc nie chcesz zagłębiać się w tajniki rozumowania autora - a, przyznajmy, przyjemność takiego zagłębienia jest wątpliwa - możesz spokojnie przestać czytać tę recenzję w TYM momencie. Albo jeszcze poczekaj: i zaopatrzyć się w ten materiał zespołu Girls. O, w tym już możesz)

No bo tak. Lust for life zaczyna się bardzo fajnie, ale niby mamy wrażenie, że gdzieś to słyszeliśmy. Napięcie rośnie, a w nas rośnie przekonanie, że gdzieś to słyszeliśmy. I tak do końca. Ale generalnie potem dochodzimy do wniosku, że takie openery lubimy.

Laura natomiast zostaje opatrzona kapitalnym wstępem. Ale czy na 9.1? - chodzi po głowie. Utwór się rozwija, jest coraz przyjemniej, radość ze słuchania rośnie. Wokalista się stara, bit miło się konkretyzuje, sporadycznie wchodzą chórki. Jest fajnie. Po czwartym odsłuchaniu myślimy, że to baaaaardzo przyjemne i w zasadzie czemu by nie słuchać tego na ciągłym reapicie. Przypominam jednak, że ja to oceniałem po jednym przesłuchaniu. No.

Intro Ghost mouth to już zupełnie inna historia. Przyjemne, zupełnie inne od dotychczasowych dwóch, tempo dość powolne, gitara miło pobrzdękuje. Potem się to trochę rozwija, ale generalnie to 3:12 upływa nam w tępie dość spokojnym. (Po jakimś czasie dochodzimy, że to baaardzo miłe 3:12)

God damned, dość krótka pioseneczka w zasadzie w ogóle nie zwraca naszej uwagi. Równie dobrze mogłoby jej nie być. Inaczej jest jednak z brzmiącym oldschoolowo Big bad mean mother fucker, który trochę kojarzy się z typowej kapeli rock'n'rolla z przeróżnych filmów rodem z Hollywood. Z tym, że jest jakby nieco lepiej skomponowany, a przyjemności nie psuje nam świadomość, że właśnie oglądamy chałę o fabule zerowej jakości.

Hellhole ratrace jest już jednak typowym koniem trojańskim. Zdradził nas. Niepozorny, wydawałoby się, nikt się po nim tego nie spodziewał. Wszyscy poszli spać i nagle zorientowali się, że to właśnie on zamiata totalnie na tym krążku. Było już jednak za późno - melodia tkwiła w głowie i nie bardzo chciała ją opuścić. Na drugi raz trzeba dokładniej sprawdzać takich typów.

No i tak mógłbym w zasadzie do końca. Nie będę jednak dobijał ewentualnego czytelnika i z pozostałych utworów wyróżnię szczególnie Summertime, na pewno jedną z ciekawszych piosenek opublikowanych w tym roku. Świetne są także Darling i Solitude, które płytkę zamykają. Reszta to zapchaje, ale w gruncie rzeczy każdemu życzymy takich zapchajów.

No i dobra, może to nie jest faktycznie, jak mówiłem, płyta na 9.1. Ale już 8.6 wypada dać, więc tak czy siak warto byłoby wzbogacić się o to dzieło, jeśli się go nie posiada. Bo w zasadzie trudno wyobrazić sobie jakikolwiek ranking AD 2009 bez tegoż materiału.

A tak poza tym to jestem kretynem. I pozdrawiam wszystkich fanów Dnia świra, Simpsonów i tych, dla których krytykowanie 9.1 na początku przygody z Girls stało się jednym z najgłupszych opinii, jakie wygłosili o muzyce kiedykolwiek. Czołem.

czwartek, 1 października 2009

Hatifnats: Before It Is Too Late

Hatifnats to zespół, który od dawna wywołuje kontrowersje. Sporo osób uważa, że szum wokół bandu jest przesadzony i niepotrzebny, inni natomiast wychwalają warszawiaków pod niebiosa. Tak czy siak, obie grupy właśnie uzyskały szansę kolejnej polemiki, tym razem dotyczącej już rzeczy bardziej konkretnej, a więc debiutanckiego materiału.

Krążek zaczyna się od chłodnego Towards The Last Sunset. Utwór ten szybko powinien przekonać niezaznajomionych z twórczością warszawiaków, że nie jest to raczej skoczny i przebojowy zespół. 3 minuty chłodu raczej niż ciepła, co czyni openera Before It Is Too Late kandydatem na długie i szare wieczory późną jesienią. Zaczęło się nieźle.

Po tej dawce psychodelii następuje chwila przyspieszenia. World 2, dość dobrze znany uważnym obserwatorom sceny muzycznej, zwraca uwagę głównie na element wokalny, którym nie zostaliśmy uraczeni w pierwszym fragmencie płyty. Teraz słyszymy już Marcina Dydo, który może i brzmi jak Dydo, ale raczej Marcelina. Nie, żeby to było gorzej. Po prostu wiem, że połowa słuchaczy Hatifnats do końca życia nie uwierzy, że ten śpiew należy do mężyczny.

Tak czy inaczej, prawie pięć minut dobrej muzyki, gdzie robi się gęściej pod względem instrumentalnym i emocjonalnym, zostaje wkrótce zastąpione kolejnym utworem, które osoby zaznajomione z Hatifnats już znają. Horses From Shelville, bo o nim mowa, to element rozczarowujący. 3 i pół minuty nudy, rozczarowania i pokazywania, że się słucha zagranicznej muzyki i nawet się nią (mocno) inspiruje. Tak, to wtórność przeszkadza mi w trawieniu tego kawałka i nic na to nie poradzę.

Trochę lepiej jest już podczas Iris, gdzie poszczególne warstwy instrumentalne ładnie się na siebie nakładają, tworząc bogatą, gęstą i smutną kompozycję. Chwilę później, gdzieś w połowie utworu, następuje nagły wybuch i wszystko nagle zaczyna być ostrzejsze, drapieżniejsze, by potem stopniowo wygasać i na ostatnie sekudny powrócić do klimatu z początku.

Soil z kolei rozpoczyna się mocniej zaakcentowaną sekcją rytmiczną, a gitary przez pierwsze kilkanaście sekund nie mogą się zdecydować, co też chcą grać. Kiedy już się orinentują, wchodzi wokal i zaczyna się hatifnatsowanie. Potem jest coraz głośniej, a Dydo pozwala sobie nawet na krzyk. Perkusja zostaje uderzana mocniej, gitary także i wtedy właśnie następuje koniec. Słyszymy jeszcze sprzężenia gitar i utwór się kończy delikatnymi pozostałościami.

One natomiast przeradzają się w Matematix, który aż tak już nie hałasuje, ale jest za to bardziej tajemniczy, groźny, by nagle przejśc do poziomu akustyka i wokalisty, a następnie zamilknąć. Cisza ta zostaje potem przerywana innym motywem, który trwa już do końca ścieżki.

I się zaczyna. Piękna partia klawiszy, do której dołącza mozolna perkusja. Wkracza Dydo i robi się naprawdę wspaniale. Walking In The Dark jest bowiem doskonałą grą na nosie i uszach słuchacza. Klawisze doskonale wymieniają się z wokalem, co zespala się w jedną, cudowną piosenkę, chyba najlepszą na tymże książku. Kiedy wchodzą chórki, robi się już szczególnie bogato i pięknie. Tak właśnie chciałem, by brzmiało Hatifnats. Na to liczyłem, kiedy sięgałem po tę płytę.
The Lost Boys to już zupełnie inna bajka. Zaczyna się naprawdę ostro, co oczywiście potem nieco łagodnieje. Poza intrem nie jest już tak fajnie i zaskakująco, ale także nie ma na co narzekać. Jakieś elementy kombinowania słychać. Hypoxia powala bitem, bo do wokalu człowiek zdążył się już przyzwyczaić i jego wysoki poziom nie wywala szczęk na końcu płyty. Naprawdę warto zwrócić tu uwagę na gitary.

No i closer, utwór tytułowy. Najdłuższy na płycie, mógłby chyba stanowić jej streszczenie. Jest tu bowiem wszystko, czego doświadczyliśmy podczas słuchania poprzednich 9 kompozycji. Momenty grozy, ścian dźwiękowych, fragmenty szybkie i wolne. Świetne podsumowanie całości, które powoli wygasając nagle wyrywa słuchacza z zadumy i informuje, że to koniec pierwszej części przygód z Hatifnats.

Jeśli więc lubicie ściany dźwiękowe, wysokie męskie wokale na dobrym poziomie, nie razi Was za bardzo wtórność wobec twórczości zachodnich wykonawców i czujecie się na siłach, by przetrwać czasami mocno depresyjne fragmenty, zdobądźcie tę płytę.

A pisałem to wszystko skostniałymi z zimna palcami. Dlaczego o tym piszę? Bo to krążek kojarzący mi się z lodowatymi dłońmi. Lodowate dłonie grają na gitarze, lodowate dłonie wybijają rytm na perkusji, lodowate dłonie tykają klaiwszy a nawet śpiewają. Mimo że często przyspieszają i krzyczą, wciąż czuć, że to lodowate dłonie.

Porządne lodowate dłonie potrafią przekazać chłód poprzez kontakt z odbiorcą. Hafitnatsowi się to udaje.