piątek, 28 sierpnia 2009

Radiohead: Poznań dla Ziemi + video

PROLOG

15 lat minęło. Nie, to nie jest kolejna z rocznic jakiejś tam wojny czy innego zrywu robotników ze stoczni. Tyle bowiem czasu upłynęło, odkąd ostatni raz na terenie Polski zagrał zespół Radiohead i jakoś tak się złożyło, że właśnie teraz postanowili przyjechać ponownie.

Niestety, termin dobrali fatalny, co spowodowało, że prawie do ostatniej chwili ważyły się losy ewentualnego cielesnego reprezentanta Uchem w Nutę na owym koncercie. Ostatecznie jednak wszystko zakończyło się happy endem i w Poznaniu stawiło się aż dwóch naszych zawodników. Po krótkiej kłótni w szatni ustalili oni, że nie dryblują, lecz będą podawać - stąd ta relacja jest hybrydą przeżyć, ułomności/zdolności literackich, gustu i wytrwałości aż dwóch osób, za co serdecznie przepraszamy z góry.

Powyższe dwa akapity miały przekonać czytelnika, że zasadniczo ten tekst musi być słaby, ponieważ pisały go dwie osoby i nie ma tu spójności. Pominęły one jednak zupełnie fakt znacznie ważniejszy - ten tekst musi być słaby, bo ma zapisać to, co nie do zapisania. Ująć w słowa to, co nie do ujęcia. No, więc jeśli decydujesz się czytać dalej, to potem nie marudź, all right?

DOJAZD

Dworzec PKP, Wrocław. Yeti kupił bilet, nie bardzo rozumiejąc, o co pretensje miał łysy pan w kasie (na osobowe kupujemy w kasie regionalnej powtórzone 4 razy, jednocześnie cały czas podejmowane działania w kierunku wydruku biletu - wtf?). Jest gorąco, nawet na peronie. Ludzi stosunkowo mało. Lecz kiedy podstawiają pociąg, nagle robi się tłok przy każdym wejściu. Miejsce siedzące udaje się znaleźć, więc siedzę w napięciu. Jednocześnie nie uniknąłem okazji do usłyszenia, o wszystkich imprezach kilku dziewczyn za moim siedzeniem, jakie odbyły się w ciągu ostatniego roku. Podobnie zresztą miał cały wagon. Nie narzekam, chociaż ich ćwierkotanie wizualizuje mi odpowiednią scenę z Dnia Świra. Słońce grzeje, parokrotnie zasypiam i budzę się, obserwując coraz większy tłok w wagonie.

Odmalowany Dworzec PKP, Szczecin. Zaraza Żuli i Bezdomnych prawie pokonana, więc można spokojnie wejść do środka. Niestety nic w życiu nie ginie, więc ze słynnym zapachem się jeszcze spotkam, ale o tym się może dowiecie w późniejszej części relacji, jeżeli do niej dotrwacie. Co tu dużo mówić o podróży, podróż jak podróż. Ma piąta w życiu, na terenie Rzeczpospolitej, więc zawsze to jakieś przeżycie. Ogólnie miło, słońce, wagon wyremontowany i w spokoju można poczytać książkę. Niebieski Rower, nie wiem czy polecać czy nie, jakieś 3 tomowe romansidło osadzone w czasach II Wojny Światowej. Dobrze się czyta, więc do pociągu jak znalazł.

Okazało się, że z moim znajomym pomyliliśmy pociągi. Wmawiamy sobie, że to nie nasza wina, w końcu na tablicy odjazdów i przyjazdów zauważyliśmy tylko jeden pociąg relacji Szczecin Główny - Poznań Główny, ale pewnie rzeczywistość była inna. Na szczęście konduktor był dobrym człowiekiem i sprzedał nam dobre bilety, dopisując do starego, że w kasie należy się zwrot pieniędzy. Więc z całego zamieszania wyszliśmy do przodu, 8 zł, 4 na głowę. (Eh, żeby takie biznesy można było robić w miejskich autobusach i tramwajach...) No i chyba na tyle z tej pociągowej podróży, na pewno powrót był bardziej dramatyczny, ale może o tym wspomnimy w outrze tej relacji.

Na koniec obaj dodamy tylko, że transport w Poznaniu bardzo pozytywny i przemyślany, w szczególności zaś darmowe autobusy krążące z miejsc strategicznych w okolice koncertu. Brawo dla miasta, ma myślących ludzi na odpowiednich stanowiskach.

SUPPORT

Po godzinie oczekiwania pod bramkami, wreszcie wpuszczono stado do środka parku. Yeti rozsiadł się na trawie...

...trzy godziny później rozległy się pierwsze dźwięki Moderata, który pełnił rolę supportu. Wstając z trawy dostrzegłem SimonSa, do którego się uśmiechnąłem i poszedłem pod barierki z planem, by z redakcyjnym kolegą przywitać się po występie Niemców. Plan ten ostatecznie spełzł na niczym. Co do samej atrakcyjności występu 'tej grupy przed Radiohead', zdania są podzielone. Dla mnie byli przeciętni, z momentami przebłysku. Muzyka niezła, ale nie w słońcu, nie w plenerze, nie w dzień, nie przy dziesiątkach tysięcy ludzi.


Jako, że już po 13 byłem w Poznaniu, postanowiłem pozwiedzać to miasto, a przynajmniej tereny okalające Stare Miasto i co tu dużo mówić, zauroczyło mnie to miejsce. W większości zadbane ulice, miejscami się czułem nawet jak w Niemczech, z tego mylnego przeświadczenia budził mnie miejski tabor autobusów i tramwajów. W tym wypadku szczeciński prezentuje się lepiej, ale pewnie do Euro 2012 cały zostanie unowocześniony. No ale to nie relacja ze zwiedzania do Poznania, więc przechodząc do sedna sprawy, momentami się zastanawiałem, czy to na pewno ekologiczna impreza. Nie jestem ekomaniakiem, w większości śmieszą mnie argumenty ekologów, ale co by nie mówić, nie lubię syfu na ulicach i wysypujących się śmietników. A tych zdecydowanie było za mało przed i jak na terenie koncertu, przez co robił się mały bałagan.
Na szczęście nie trzeba było stać w kolejkach i godzinę przed koncertem w 5 minut znalazłem się w swoim sektorze. Tak jak już pisał Yeti, support nie powalił. Być może nie mam nic im do zarzucenia, bo zagrali perfekcyjnie, no właśnie, być może za bardzo? Brakowało w tym jakieś fantazji, improwizacji, siadło 3 facetów przy konsoletach i odegrało piosenki identyczne jak na płycie. A że siedzieli przy stołach, to człowiek odnosił wrażenie, że usiedli sobie przy obiedzie, słuchając w tle własnej płyty. Tak więc poprawnie, ale bez szału, przynajmniej w mojej strefie muzyka nikogo jakoś nie porwała. Pewnie wpływ miała też pora koncertu, w nocy, przy dobrej grze świateł show by mogło dużo zyskać. Ale w domu od czasu do czasu sobie ich posłucham, czemu by nie?

CZĘŚĆ WŁAŚCIWA

Moderat skończył zanudzać/wkręcać w podłoże i pojawiła się ekipa techniczna. Ustawiano ekologiczne, charakterystyczne dla Radiohead światła, strojono sprzęt, co zajęło prawie godzinę - niezła próba wytrwałości dla tych, co stali w takim ścisku, że nie mogli usiąść bądź przedrzeć się do kolegi, który stał kilka metrów dalej (pozdro SimonS!).

Jednak kiedy upłynęło wspomniane 60 minut, próbowane do tej pory światła zgasły i pojawiło się znane z filmów na Youtube intro. Na scenę wkroczyło pięciu muzyków - w ujęciu strefy pierwszej, w ujęciu zaś trzeciej, gdzie znajdowałem się zarówno ja, jak i SimonS - pięć małych żuczków, których można było zasłonić paznokciem. Rozpoczęło się 15 step, a wraz z nim pierwszy szał tłumu.



Godzina, w takim momencie trwa jak 5, a ostatnie 5 minut, jak 24 godziny, ale w końcu się zjawili i w końcu zgasło światło. Nie jestem fanem In Rainbows, ale piosenki otwierający każdy koncert mają jakąś specjalną moc. Możesz nie być fanem piosenki przed koncertem, ale jak ją usłyszysz jako intro, to do końca życia słysząc jej początek będzie Ci się pojawiał uśmiech na twarzy i wspomnienie tego fantastycznego momentu.

Jeżeli dobrze pamiętam, to przy There There minęła ta sielanka i przede mnie wbił się człowiek, którego nie spodziewałem się na koncercie takiego zespołu jak Radiohead, a co najwyżej na jakimś festynie, gdzie wystąpi Boys lub Doda. Owy człowiek był chyba najbardziej ekologicznym człowiekiem na tym koncercie. Dezodorantu nie używa, bo tworzy dziurę ozonową, mydła nie używa, bo brudzi wodę, proszek do prania też jest szkodliwy, więc prawdziwy ekolog też tego specyfiku unika. Powtarzałem sobie w myślach, żeby go ignorować, żeby cieszyć się tym fantastycznym momentem i wpaść w radiogłową przygodę. Niestety zapach ekologa, jego papierosów, głupich tekstów i ataków padaczki w dużym stopniu popsuł mi ten koncert. No ale koniec tego marudzenia i wywodów na temat tego człowieka, wracajmy do przeżyć muzycznych.



A skoro przeżycia muzyczne, to pałeczkę przejmuje Yeti. Podczas gdy SimonS tracił cenne chwile TAKIEGO koncertu, ja skupiałem się na wykonaniach kolejnych dwóch reprezentantów najnowszego albumu. Weird Fishes/Arpeggi wypadło niewątpliwie lepiej niż w studyjnej wersji, natomiast kapitalne wykonanie All I Need powodowało kolejne, po There There, ciarki na skórze.

Najlepsze jednak dopiero miało nadejść. Kilka wspaniałych piosenek pod rząd, o których marzyłem, o których śniłem, które ukształtowały mój gust muzyczny i spowodowały, że odtwarzacz mp3 stał się dla mnie wyjątkowym sprzętem, a płyty cd zostały zakupiono przeze mnie z cierpliwie gromadzonej sumki pieniędzy.

Zresztą, co ja będę opowiadał. You can try the best, you can/ you can try the best, you can/ the best you can is good enough z Optimistic...



...geniusz całego 2+2=5, przepiękne Street Spirit (Fade Out) czy kapitalne wykonanie The Gloaming musiało wkręcać w podłoże, dobijać, zabijać, zaskarbiać serca, powodować łzy wzruszenia, radości, wywoływać poczucie czegoś ponadczasowego, co dzieje się na naszych oczach. Oto najwybitniejsi muzycy od bardzo dawna, od przynajmniej kilkudziesięciu lat, patrzą na nas, GRAJĄ dla nas i robią to z nieudawanym zaangażowaniem, pasją, łącząc to wszystko z doskonałym wykonaniem od strony technicznej. Nie wierzę, by kogokolwiek z obecnych tam to nie ruszyło. Nie wierzę.

Po The Gloaming zespół otrzymał kolejną z rzędu owację, co Thom próbował skwitować zwrotem "Dziękuję bardzo", a co zabrzmiało raczej jak dziekui badzo i wywołało kolejne brawa połączone z salwą śmiechu. Rozpoczęła się piosenka, której nie lubiłem z dość głupiego powodu - uprzedzenia do gry, w której wystąpiła. Myxomatosis, perfekcyjne w każdym calu, okazało się potem jednym z najsilniej i najmilej wspominanych akcentów tego koncertu.



Nie mogliśmy jednak czekać dłużej na odpoczynek, bo na placu gry pojawił się utwór mojego życia. Piosenka, która sprawiła, że gitara stała się moim ulubionym instrumentem muzycznym, a autor solówki wszedł do ekskluzywnego klubu ulubionych gitarzystów, który do dziś składa się tylko z niego. Utwór w każdym stopniu genialny, pozaziemski, fantastyczny. Gdybym bowiem miał w paru słowach opowiedzieć Paranoid Android, pozostawiłbym ciszę. Pustkę, białą kartkę. Bo to jest nieopisywalne. A usłyszeć to na koncercie? Jeszcze bardziej. Tak, bardziej nieopisywalne. Relację ponownie przejmuje SimonS, bo znowu mam ciarki i muszę ochłonąć. A minęły już 3 dni...



Na moment pozwolę sobie jeszcze wrócić do dwóch piosenek które już tutaj się pojawiły, a których nie mogę opuścić, ponieważ wywołały u mnie ciary Było to 2+2=5, oraz Myxomatosis, obie z jednej z moich ulubionych płyt. Co śmieszne i dla mnie kompromitujące, przy początku 2+2=5 powiedziałem na głos O, Paranoid, a że szczerze mówiąc nie przepadam jakoś za tym kawałkiem, byłem w szoku, że mam ciary na plecach, aż przy słynnym wejściu gitary uświadomiłem sobie, że to przecież cudowny utwór z Hail To The Thief i powód ciar był już oczywisty. Myxomatosis, tak jak redaktor Yeti poznałem długo przed poznaniem zespołu, ale w przeciwieństwie do niego zawsze ją lubiłem i miałem do niej sentyment. Nie spodziewałem się jednak, że może u mnie wywołać aż takie emocje, zdecydowanie dla mnie numer jeden na tym koncercie. Aż żałuje, że obejrzenie tego na YouTube nigdy nie odda takich wrażeń, bo pewnie nie prędko je odczuję. Następnie było Videotape, oraz Nude, obie piosenki z płyty In Rainbows, z płyty poprawnej, melodycznej, która zdobyła duże uznanie u słuchaczy, co było widać na koncercie, bo każdy początek utworu z tego albumu wywoływał aplauz na widowni, niestety nie u mnie. Dla mnie ta płyta nie ma tych emocji co poprzednie krążki, dlatego je przesłucham bez większego wrażenia. Następnie było Karma Police, bodajże największe show na tym koncercie, które zaśpiewał Yorke w duecie z polską publicznością i ten niezapomniany come back Thoma...



Bangers & Mash, utwór który dotarł do mojej świadomości dość nie dawno, oczywiście słyszałem go wcześniej, ale dopiero przed koncertem się w nim zakochałem. Niestety [i]Pan Ekologiczny[/i]
też lubi tę piosenkę i mi ją popsuł. No i szkoda, że w III strefie nie byłem w stanie zauważyć, że Yorke w tym utworze gra na perkusji, dopiero filmy z wideo mi to uświadomiły. Szkoda, że zabrakło dla tej piosenki miejsca na In Rainbows.

Bodysnatchers, kolejny utwór z IR. Tak, zdecydowanie za dużo utworów z tej płyty, chociaż to na pewno jeden z przyjemniejszych kawałków, więc miło go było usłyszeć na żywo.

Na koniec regulaminowego czasu gry zostaliśmy obdarowani dwoma perełkami z według mnie najlepszej płyty Radiohead, Kid A. Idioteque oraz Everything in Its Right Place. Na Idioteque chyba najbardziej czekałem, więc żal mi było, że nie wywołała u mnie takiej radości, jakiej się spodziewałem, ale że piosenka skoczna to się domyślcie co było powodem przez który ten utwór nie był dla mnie aż takim przeżyciem. No i nie widziałem szalejącego Thoma na scenie, to też na pewno dodaje dużo tej piosence na żywo. Przysięgam, ostatni raz oszczędzam na biletach, tym bardziej na biletach na Radiohead, następnym razem muszę być pod sceną, żeby chłonąć tą chwilę w całości. No i Everything in Its Right Place, świetny opener Kid A zakończył pierwszą część koncertu. Na pewno wielkie wrażenie robił zmiksowany na żywo wokal, nie codziennie człowiek ma szansę takie coś usłyszeć, do tego nie sądziłem, że ta piosenka na żywo aż tak może się obronić. Bo, że w studia takie cuda można wywiać, to każdy wie, ale na żywo? Szacunek! No i tym miłym akcentem kończymy pierwszą połowę, na szczęście przed nami jeszcze dwie, szkoda, że krótsze, ale jak by ktoś nie wiedział, to chłopaki z Radiohead są tylko ludźmi.

Rozpoczęła się burza oklasków. Po chwili przerwy na scenę powrócili panowie z najlepszego zespołu ostatnich lat, a wraz z nimi powraca do pióra Yeti. I obym zaliczył równie udany come back, chociaż... czy to możliwe? Czy możliwe jest, żeby TAK wracać?



Słynny już trick z okiem, niebywały klimat. Jedyna tak naprawdę okazja dla trzeciej strefy, by zobaczyła coś więcej ze sceny niż tylko żuków i małe kwadraciki powiększające minimalnie owych. Wzruszający song, podczas którego wokalista rozładowuje emocje, wzbudzając salwę śmiechu. Hej, widzieliście lepszy początek bisu? Jeśli tak, to dzwońcie. Numeru nie podaję, bo nie widzieliście.

Po You And Whose Army? Radiohead uraczyli nas nową piosenką - These Are My Twisted Words, która udowadnia, że teksty o upadku grupy należą raczej do kategorii śmiesznych brednii w stylu końca świata podczas Euro 2012 w Polsce czy filmu Zeitgeist. Następnie rozbrzmiało Jigsaw Falling Into Place ("song about drinking with friends" - Thom), które zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, obok 15 step chyba największe z całego In Rainbows.

I wtedy przyszła pora na killery. I Might Be Wrong, czyli kolejna pioseka, której spora grupa lanserów przybyłych na koncert 'bo nie wypada być' nie rozpoznała, zabiła wszystko wokół. Zespół wkręcił w ziemię nie tylko ludność, ale także trawę pod jej stopami, która wydawała się kłaniać mistrzom na scenie. Mało? No to teraz dobitka.

Zawsze kochałem The National Anthem. Ukochana partia basu, najlepsza jaką słyszałem, fantastyczny klimat i bawienie się dźwiękami, które momentami wkracza w kakofonię, ale nigdy nie wypada poza okręg geniuszu. Zgodnie z ideą utworu, usłyszeliśmy fragment z radia. Z polskiego radia, co wywołało konsternację - spora grupa niższych osób w trzeciej strefie sądziła nawet, że Radiohead zakończyli koncert i teraz przemawia jakiś organizator. Ich kręcenie nosem zostało jednakże szybko ukrócone przez ową znakomitą partię Colina (którą, nawiasem, na płycie nagrał Thom) towarzyszącą całemu Poznaniowi przez kolejne 6 minut. Zdumiewające, kapitalne, rewelacyjne, zapierające dech w piersiach. Kolejny utwór z kręgu tych, które musisz lubić, inaczej jesteś głuchy, chory psychicznie, głupi i nie znasz się na muzyce jednocześnie - tak mówię ja, Yeti.

[tu pojawi się video, kiedy tylko znajdę odpowiednią jakość ;)]

No i nastał czas na dogrywkę, a może i karne? Tak, zdecydowanie karne, bo ostatnie 3 piosenki wywołały tyle emocji co konkurs jedenastek. Reckoner zdecydowanie był w tym momencie na pozycji przegranej, bo jak tu rywalizować z Lucky czy Creep? Ten pierwszy utwór musiał za pewne zadowolić Yetiego, który jest jej wielkim fanem i usłyszenie go było jego wielkim marzeniem. Tak jak i większości publiczności. Utwór naładowany emocjami, jak piosenka kończąca ten koncert, ale do mnie niestety jakoś specjalnie niedocierająca. Wolałbym w tym miejscu zamiast tego Just, za co Yeti pewnie by mnie zabił. No dobra, przesadziłem, Reckoner na pewno jest gorszy od Lucky, więc wymarzoną końcówką by było: Just, Lucky i Creep.

No i Creep, kto by się spodziewał? Chyba nikt, w Austrii oraz w Czechach niezagrany, w Europie od dawna niesłyszany zabrzmiał na wielkopolskiej ziemi. Plotki mówią, że na setliście nie zapisany, że to totalny spontan Yorke'a i spółki. Przed wykonaniem piosenki wokalista przyznał rację, że faktycznie długo ich w Polsce nie było, więc miejmy nadzieję, że prędko do nas wrócą, a zagranie tej piosenki nie było jedynym zadośćuczynieniem.



Tak wiem, Creep jest banalne (oprócz gitary Johnny'ego), każdy to zna, a zespół nie przepada za nim, bo nieinteresujący się muzyką kojarzą ich tylko dzięki temu przebojowi. Ale co by nie mówić, jest to kawałek fenomenalny w swojej prostocie, jedna z ważniejszych piosenek w moim życiu i co by wszyscy o nim nie mówili, zawsze będę go uwielbiał. Dlatego to był jeden z tych momentów w czasie koncertu który zapamiętam do końca życia. Po raz czwarty dreszcz emocji i może nawet wzruszenia, że to już koniec, że tyle na to wydarzenie czekałem, a ono trwało tyle co pstryknięcie palca, czyli moment. Tak bardzo krótki moment.

SimonS pstryka palcem, a tłum ładuje się do wyjścia. Tymczasem ja przeciskam się do namiotu z gadżetami, daję jakiemuś chłopakowi dychę i wzbogacam się o cenną pamiątkę - plakat reklamujący koncert. Ale wszystko to robię mechanicznie. Bolą mnie nogi od wielogodzinnego stania pod barierką i zabawy podczas koncertu. I czuję pustkę. Nie wierzę, że to koniec. Że już nie wyjdą. Przecież grali tak krótko. Przecież mają jeszcze tyle piosenek... przecież... tak nie można. A trzeci bis? Dlaczego nie ma trzeciego bisu?

Niepojęte. Brak słów. W ciszy wracamy na przepełniony dworzec...

EPILOG

Brutalna rzeczywistość. 1,5 godziny w kolejce w KFC, mimo braku apetytu - coś zjeść trzeba. Oczekiwanie na pociąg, który wyprowadzi z tego lepszego świata do zwykłego, do normalności, rzeczywistości. Ale nic już nie jest takie jak przedtem. Stało się coś, co podzieliło moje wrocławskie życie na dwa etapy - przed i po.

Aha, dziękuję PKP za próbę masowego mordu na wspomnieniach wszystkich obecnych na koncercie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Modest Mouse: No One's First And You're Next

Isaac Brock to jeden z bożków sceny alternatywnej. W galerii hipsterskich sław i nie do końca legendarnych legend zajmuje miejsce mniej więcej w tym samym rzędzie, co Thom Yorke. Wiadomo – ktoś, kto dziewięć lat temu nagrał najlepszy indie-album tego dziesięciolecia zasługuje na morze pochwał. Ale czy coś sprzed tych dziewięciu lat w brzmieniu zostało i czy porównywanie EP-ki pełnej odrzutów z zupełnie innych płyt z The Moon and Antarctica ma jakikolwiek sens?

I ma, i nie ma. Na No One's First And You're Next Modest Mouse dwa razy pokazują się z lepszej strony, w tym raz ze strony fenomenalnej. Wydawanie czegoś tak dobrego, jak Whale Song na płycie z rzeczami, które nie dostały się na dwa ostatnie krążki, jest bardzo nietaktowne. Coś sobie ustalmy, w tym momencie mówię o piosence roku, nie pierwszym lepszym kawałku, który ma u mnie plusa za chwytliwość i lekkość. O utworze, który zachwycił mnie już parę miesięcy temu i zachwyca nadal.

Wielorybia piosenka to gitarowy temat przerobiony na wszystkie możliwe sposoby. Jedno wielkie, hałaśliwe solo gitarowe, efektowne i melodyczne, zapierające dech w piersiach i imponujące. Popis gitar, jakiego nie otrzymałem od dawna i jakiego nikt w tym roku mi już pewnie nie da, atakuje i wprowadza w trans. Post-rockowe wybuchy na początku i końcu niszczą wszystkie tegoroczne syngielki w drobny mak. Nawet wokal, który jest tu tylko przejściem między dwoma instrumentalnymi częściami, nie jest zwykłym głosem, a kilkoma nakładającymi się na siebie w nadzwyczajny sposób. Dziękuję, dziękuję, wygadałem się w końcoworocznych typach na utwór roku 2009. Jeśli liczyliście na zaskoczenie, pozbądźcie się złudzeń.

Ale nie satysfakcjonuje mnie reszta płyty. Do nagrania – dajmy na to – Satellite Skin wcale nie trzeba nazywać się Isaac Brock, a – rozumiecie, o co mi chodzi – od Modest Mouse wymaga się dwa razy więcej. Mają rzucać na kolana, bo jak już raz (nie liczę historii, mówię tylko o tej EP-ce) pokazali, że umieją, to sami sobie zawiesili poprzeczkę tak wysoko. Właściwie, przez Whale Song pozbyłem się złudzeń, że to płyta wyłącznie z tymi piosenkami, które nie zmieściły się na We Were Dead.... Było dołożyć więcej whalesongów. Guilty Cocker Spaniels, Autumn Beds? W życiu tego nie zapamiętam, tak jak potrafię zapamiętać większość piosenek Modest Mouse, które posiadam.

Modest Mouse jest więc prymusem, który dostał czwórkę minus. Inni uczniowie cieszą się z trójek, są i tacy, których zadowala dopuszczający. Ale to jest kujon i pupilek, on ma być najlepszy w klasie.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Ortega Cartel: Lavorama

Zawsze myślałem, że pierwsza recenzja z grona polskiego hh, jaką napiszę na tym blogu, będzie dotyczyła Afro Kolektywu/Łony, ewentualnie Pezeta. Że nagrają album, wymiotą, a nagle dokonam jakiegoś comming outu, przyznając się do słuchania tudzież nawet uwielbiania ich krążka, co zmusi powszechne masy milionów użytkowników Internetu do zasięgnięcia informacji na temat tychże wykonawców i spowoduje falę uwielbienia dla owych. Dobra, koniec żartów, bo brzmię jak Leszczyński. Tak czy siak, Lavorama to rzekomo ostatnia płyta Ortegi Cartel. Trochę szkoda, bo wygląda na to, że stracimy szansę na kolejne znakomite płyty.

Najnowszy krążek polsko-kanadyjskiego kolektywu to materiał długi, zawierający aż 33 utwory, więc nie sposób poznać je wszystkie za pierwszym, drugim czy nawet trzecim odsłuchaniem. Nie znaczy to oczywiście, że nie warto. Warto.

A dlaczego warto? Bo siła Lavoramy tkwi w tym, co w kawałkach hh najważniejsze: w bitach. Podkłady wymyślone przez patr00 są po prostu dziełem. Są mistrzowskie, znakomite, na niespotykanym poziomie. Często bogate i wielowarstwowe, bardzo wciągające i wpadające w ucho. Można chcieć czegoś więcej?

Można. Można chcieć jeszcze tekstu. No, tutaj bywa słabo. Wśród licznych gościnnych występów trudno wypatrzyć jakichś highlightów. Może Jak żyjesz Reno? Szybko, bo lekko nie ma/ świat był dziwny już dawno - wiem od Niemena w Dobrych czasach, jak już. Ale generalnie warstwa liryczna należy do tej łatwo przyswajalnej, niezbyt ambitnej, wakacyjnej, wesołej. Nie ma jednak nad czym płakać - fuzja takich tekstów z bitami od patr00 sprawdza się rewelacyjnie.

Najlepszym tego przykładem jest zresztą Dokąd tak gnasz? z udziałem Tedego. Ciężko byłoby znaleźć tutaj coś głębszego. Ale sposób zmiksowania tego kawałka, współgranie tego z bitem, dobrze nachodzące na siebie wokale itd. sprawiają, że utwór wyrasta nam do grona hitów lata.

I tak jest z ogromną większością tego krążka. Wszelkie niedoróbki uzupełnia ona bowiem klimatem, a przede wszystkim bitami, które są doskonałe. Oczywiście, krążek mógłby być krótszy, parę utworów można było sobie podarować, ale i tak nie ma podstaw do narzekania. To kapitalna płyta, prawdopodobnie najlepsza płyta hiphopowa w tym roku.

Kończę, bo brzmię jak reklama Carlsberga.

środa, 12 sierpnia 2009

Neon Indian: Psychic Chasms (EP)

Dla bezpieczeństwa wszystkich: uznajmy, że ta recenzja się nie wydarzyła. Nie jestem fanem swoich recenzji sprzed dwóch, trzech lat, ale ta – jak chyba żadna – wymagała trzeźwej oceny. No i oceniłem: że nadaje się do usunięcia. Płytę Neon Indian polecam. [Piąty, lipiec 2012]

środa, 5 sierpnia 2009

Miike Snow: Miike Snow

Panie i panowie. Przedstawiam państwu najbardziej nierówny album roku, proszę o oklaski. Pamiętacie jeszcze, jak recenzując Coconut Records wywyższyłem pierwszy utwór ponad wszystkie inne? Podczas słuchania tej płyty mam najprzyjemniejsze déjà vu tego lata, bo ta oto grupa, Miike Snow, stworzyła Animal, najbardziej wpadający w ucho kawałek od czasów Asereje i mniej więcej w tym samym stopniu, co zeszłoroczne Kids.

Ta skromna garść electropopu została skomponowana, by być hitem. Najpierw mamy rytm dobry do wymruczenia, potem łatwy tekst do zaśpiewania (te powtórzenia, typu darkness, darkness, darkness i mój faworyt – in your eyes I see the eyes of somebody I knew before, long, long, long, ago), a na samym końcu eksplozję: refren, który można wymruczeć, zaśpiewać i zanucić za jednym zamachem. W międzyczasie dostajemy jeszcze klawiszowo-elektroniczny pokaz instrumentalny. I to wszystko w cztery i pół minuty! Popowy mistrz tego lata, coś, co chciałem dostać i myślałem, że dostanę, ale z radia i MTV, a nie od mało znanej grupy ze Szwecji. Inna sprawa, że to kontrowersyjny utwór – o ile mój kuzyn się nim ode mnie zaraził, o tyle koledzy z IRC-a nie podzielają entuzjazmu. Ale jeśli już ci się to podoba, to podoba się naprawdę bardzo mocno. Taka już magia ciekawie stworzonego popu.

Dobra, koniec zachwytów. Druga taka piosenka już tu się nie trafia, choć niektóre próbują dorównać Animalowi poziomem. Najbliżej jest chyba Song For No One, dzięki bardzo chwytliwemu, bardzo wakacyjnemu intro, które w trakcie utworu pojawia się kilkukrotnie i za każdym razem robi miłe wrażenie. Burial momentami chce być Animalem, ale czegoś mu brakuje. Jest za to ciekawszy tekstowo (at your own burial, don't forget to cry) i w momencie now it's the funeral I become a serial killer of us all przypomina – tak, indie-dzieci, stajemy na baczność – Animal Collective. Silvia trochę się dłuży, ale zawiera być może najlepiej wyśpiewane „damn” w historii (nie będę podawał minuty i sekundy, to prawie cała druga część piosenki).

Tak, pierwsze cztery piosenki są mniej lub bardziej dobre. Piąta jest niedopracowana. Zwrotki zapowiadają coś ciekawszego w refrenie, a tam nie ma nic nadzwyczajnie ujmującego. Kolejna już na tej płycie partia elektroniczno-klawiszowa mogłaby ratować piosenkę, ale jest trochę za krótka. Kolejna pieśń, Sans Soleil, też pozostawia niedosyt. Przyjmując, że Miike Snow chcieli wstawić najlepsze piosenki na początku, A Horse Is Not a Home spokojnie mogłoby się znaleźć jako utwór numer trzy zamiast Silvii. I tu koniec zaskoczeń.

Cult Logic jest po prostu średnie, a Plastic Jungle bardziej niż mi, przypadnie do gustu wiernym fanom electro. In Search Of wlatuje jednym uchem, a wylatuje drugim, Faker jest zupełnie zbędnym outro.

Miike Snow to kolejni już ludzie korzystający z zeszłorocznego hype'u (wszyscy używają tego słowa, nie będę gorszy) MGMT. Jeden z naśladowców, Empire of the Sun, przebił się do mainstreamu (wszyscy używają tego słowa, nie będę gorszy) – nie oszukujmy się – dzięki wizerunkowi scenicznemu. O kolejnym takim naśladowcy będzie w następnej recenzji. Ten byłby najlepszy, gdyby od początku do końca zachował poziom. Nie bez powodu dla każdej piosenki przydzieliłem tyle, a nie więcej lub mniej, tekstu. Włączcie sobie Animala i wyobraźcie, że podobnie dobre są inne piosenki, a płyta wyda się kandydatem do albumu roku. A że nie są podobnie dobre, excuse-moi, ale nie będzie nawet ścisłej czołówki.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Portugal. The Man: The Satanic Satanist

Jak to w zespole nie ma kobiety?! Ta pani w tle to pan? A może zatrudnili kogoś specjalnie do nagrywania z nimi tej płyty, a nie jest on(a) oficjalnym członkiem składu? Umiejętności wokalne tego kogoś są niewiarygodne, ale nie jest to najbardziej niewiarygodna rzecz, jaka związana jest z tym zespołem. Pominę już fakt hipsterskiej nazwy ze znakiem interpunkcyjnym, jakich teraz (Does It Offend You, Yeah?) wiele (Los Campesinos!) i jakich było wiele od zawsze (Godspeed You! Black Emperor), ale...

(w tym momencie recenzja zaczyna się robić chaotyczna, bo ogarnia mnie zażenowanie)

Ludzie, opamiętajcie się. Może to wina tego, że nie słyszałem poprzednich dokonań zespołu, ale chmura tagów Portugal. The Man na Lascie wydaje mi się najbardziej bzdurną w historii tej strony. „Experimental”? Autentycznie się zaśmiałem. „Progressive”? No co ty nie powiesz. Ich notka zawiera jeszcze wzmiankę o bluesie. Nie oszukujmy się. Nigdy nie byłem znawcą i pewnie nigdy nie będę, ale mam uszy i wiem, co słyszę. Wszyscy znamy brytyjską scenę „niezależną” (tak, mnie też bawi to określenie) – The Kooks, Arctic Monkeys, rozumiecie, o czym mówię? To wyobraźcie sobie te zespoły, kiedy dodają trochę więcej gitary w tle i grają trochę trudniej, niż zwykle plus dorzucają damski (to nie może być głos mężczyzny!) głos jako chórek. Brzmi to lepiej, niż wyżej wymienione grupy, ale nazwanie tego bluesem to faux pas.

Ci, którzy chcieli posłuchać czegoś nowego i odkrywczego niech ominą ten album szerokim łukiem. Bo – nie przesadzajmy – niedługo dodanie jednego instrumentu więcej ponad gitarę, bas i perkusję będzie eksperymentem. Ten album eksperymentem nie jest, powiem więcej – jest antyeksperymentem. Mamy tu zestaw ładnych melodii i dobrego tła, ale nic nas nie zaskakuje i wszystko słyszeliśmy już wcześniej.

Już na początku, w najlepszym na płycie People Say, otrzymujemy chwytliwą, poprockową mieszankę klimatów Oasis i jakiegoś Weezera (Say It Ain't So, chyba nie tylko mi się kojarzy). Później dostajemy coś, co zaczyna się jak Gorillaz, a kończy jak utwór z debiutanckiej płyty kolejnego brytyjskiego zespołu z „The” na początku. Następny utwór, Lovers In Love, brzmi jak nowe odkrycie NME z kobietą na wokalu wspierającym. Z The Sun nie pamiętam nic, ale z całą pewnością nie jest to nic ponad standard młodej brytyjskiej grupy (który to już razy, panowie eksperymentalni?). The Home nie zaskakuje niczym, prócz frusciantowej gitary koło 1:25 i minutę później, oprócz tego jest niemrawe. Podobnie sprawa ma się z The Woods – taki sobie kawałek, broniony tylko przez radiowy refren.

Druga część płyty zaczyna się dla mnie, kiedy kończy się trylogia the-piosenek – wraz z Guns And Dogs. To drugi, po People Say, mój ulubiony kawałek na płycie – oczywiście, nie znajdziemy tu nic progresywnego (nie mogę się opanować, nadal mnie to bawi), ale wokal poboczny może się podobać. Są tu jeszcze klawisze w stylu Muse, choć i to brzmi komicznie, zważywszy, że i Muse zbyt twórcze nie jest. Do You to słaba zwrotka i refren, który został zanotowany w moim notesiku jako dobry, ale w tym momencie go nie pamiętam. Everyone Is Golden ma spory potencjał popowy – łatwe słowa i łatwa, przyjemna melodia, coś kontrastującego z Let You Down, najsłabszym muzycznie kawałkiem (dobrych piosenek zwykłem nie nazywać kawałkami) na płycie. Takich utworów, opartych na prostym plumkaniu, jest na tyle dużo, że ten nie musiał wcale powstawać. Ja rozumiem, że trzeba mieć przynajmniej jedną taką piosenkę na płycie, ale, proszę, nigdy nie róbcie tego w takim wydaniu. Nie róbcie też drugiego Mornings, bo nic z niego nie pamiętam. Koniec płyty, nie ma odzwierciedleń dla chmury tagów.

Satanistyczny Satanista podłamał mnie psychicznie – zobaczyłem, co teraz traktuje się jako progresję. To solidna płyta, momentami bardzo dobrze się jej słucha, naprawdę. Ale inaczej bym ocenił te twory, gdyby miały tagi: indie, indie rock, rock, pop rock, pop. Przykładowo. Nie pastwiłbym się nad nimi w poszukiwaniu upragnionych eksperymentów i czegoś świeżego. Ale to wy, przeklęci użytkownicy Lasta, zgotowaliście tej płycie takie przyjęcie w moich uszach. Wstydźcie się za siebie.

sobota, 1 sierpnia 2009

Arctic Monkeys: Humbug

Arctic Monkeys - twór, który dzięki symbiozie z MySpace wypromował siebie oraz rozreklamował owy serwis, zaledwie po dwóch latach wraca z nowym materiałem. Nie wiem czy odstęp między wydawnictwami ma wpływ na to, czy album jest dobry czy nie. W końcu The Beatles wydawali czasem nawet dwa albumy w okresie jednego roku, a płyty były wciąż tak samo dobre. Jednak Arktyczne Małpy, to nie Żuki, więc ich drugi album po zaledwie rocznym odstępie okazał się jedynie odgrzanym kotletem z mocniejszym riffem. Tak więc jeżeli Whatever People Say I Am, That's What I'm Not było przyjemnym debiutem którym można było odsłuchać w całości, tak Favourite Worst Nightmare w większych dawkach po prostu mnie męczył. Wydanie dwóch płyt w odstępie jednego roku było błędem, tak więc na co można było liczyć po odstępie dwóch lat?

Panowie z Sheffield raczej nie zaskoczyli, bo po dobrym brzmieniowo debiucie i za głośnym drugim longplayu zaprezentowali nam album wyciszony, być może aż nadto. Na pewno to nie jest 39 minutowa kołysanka, bo ostrych brzmień nie brakuje, ale musimy na nie trochę dłużej poczekać, bo nie atakują nas od pierwszych sekund jak poprzednio. Jest to atut w porównaniu do poprzedniej płyty, przynajmniej dla mnie. Ale to zagranie nie do końca wyszło. Bo przecież można budować piosenkę, w której napięcie rośnie z sekundy na sekundę. Tu tak jednak nie ma, bywa, że piosenka się leniwie ciągnie do 2 minuty, aż nieoczekiwanie zostajemy zaatakowani solówką, może i dobrą, tylko czy potrzebną? Przypomina to trochę zagranie w stylu metalowych kapel, które próbują nagrać powolny kawałek i jest nieźle, aż do momentu jak któryś z muzyków przypomni sobie o najważniejszej sprawie w metalu: „ej chłopaki, przecież nie mamy solówki! Jak to tak bez solówki? Zagrajmy na koniec mega mroczną solówkę, żeby fani sobie przypomnieli po co mają pióra!” I tak to właśnie często brzmi na wydawnictwie Humbug. Mieli dobry pomysł z dojrzalszym, spokojniejszym brzmieniem, ale wywalenie mocniejszych riffów na finał większości piosenek był raczej złym zagraniem. Po prostu na tej płycie brakuje dobrych refrenów.

Album jest dziełem przeciętnym i niestety po raz kolejny się okazało, że tylko single ratują album. Tak było w przypadku ostatnich płyt U2 oraz Depeche Mode i tak zapewne będzie z Humbug. Najlepszym kawałkiem jest pierwszy singiel Crying Lightning, który brzmi jak za czasów pierwszej płyty, podobna sytuacja jest z Pretty Visitors, nieźle brzmi też Secret Door bo jest w całości spokojną piosenką, której na szczęście nie zniszczyli niepotrzebną solówką. Obstawiam, że to właśnie te utwory zostaną singlami, a reszta płyty odejdzie w zapomnienie.

Zapowiadali zmianę stylu, której nie ma. Bo to nie jest nowy styl, tylko stary został podduszony. Słychać, że spowolnione tempo ich męczy i prawie w każdej piosence pod koniec uwalniają swoją energię. Ale przynajmniej będę mógł odróżnić ten album od pozostałych, bo do dzisiaj bym nie umiał powiedzieć, czy piosenka pochodzi z pierwszego, czy drugiego albumu. Chwała im za to, że zostali przy rocku. Po tym jak większość kumpli po fachu zaczęło romansować z elektroniką, a dla 80% z nich skończyło się to kompromitacją miło posłuchać czystego rocka. Bo tego po prostu słucha się miło, płyta jest bardzo przeciętna, ale co ważne, nie drażni, może sobie spokojnie lecieć w tle, a ja niczym nie rozproszony będą mógł dalej marnować swój cenny czas.