niedziela, 27 lutego 2011

10 najlepszych płyt 2010: świat


To już ostatnia część podsumowania roku 2010, co pewnie cieszy was tak samo jak nas, a nas cieszy bardzo, bo oznacza to, że będziemy mogli powrócić do regularnych recenzji, Odkopanych, Single Playerów może nawet, a także kilku innych rzeczy, na które bardziej niż wy czekamy chyba my sami. To co, za rok w tym samym miejscu? [Piąty Bitels]



Honorable mention:

The Ex
Catch My Shoe
nominował: dzieciak




Zawsze miałem sentyment do szczerej i prostej muzyki. Prostej, nie prostackiej. Dzięki temu, że punk to zazwyczaj muzyka bardzo prosta, do tworzenia której nie trzeba wielkich umiejętności, zawiera ogromny ładunek emocjonalny. Catch My Shoe jest punkiem. A The Ex nie potrzebują Steva Albiniego do tego by stworzyć dzieło nieszablonowe i bardzo interesujące, ale jak to za Stevem – nie zaszkodził. Słychać surowe metaliczne brzmienie gitar, które jest tak typowe dla producenta oraz dla samej kapeli. Mamy tu mnóstwo transowych, jednostajnych powtarzalnych motywów, które się rozpędzają, walą na oślep przed siebie, by pod koniec z hukiem dać ujście zgromadzonej energii. The Ex ciągle eksperymentują światowym folklorem, obcymi językami oraz egzotycznymi dla punku instrumentami. Takiej szczerej i bezpretensjonalnej muzyki jest coraz mniej, a szkoda.


Class Actress
Journal of Ardency
nominował: Piąty Bitels




Jest popyt na synth-popy. Seniorita wokalistka w rozedrganych gdzieniegdzie słodko-kwaśnych klawiszach penetruje historię disco i co jakiś czas znajduje zagubione puzzle Ray Guns Are Not Just the Future. Szał ciał. Na długogrającym, przy formie z Journala, może być płyta roku, a nawet szczerze się oburzę, jeśli tak się nie stanie (Careful What You Say!).

Szymkowi z kolei przybijam piątkę jak stąd do Szczecina za sposób, w jaki wykorzystał rubrykę z miejscami honorowymi (że też ja na to nie wpadłem).


Pavement
Quarantine the Past
nominował: SimonS




Nareszcie nastał ten moment, gdy honorable mention nie jest dla mnie jedynie dodatkowym obowiązkiem,  a faktycznie daje mi szansę wyróżnienia czegoś, czego bardzo mi brakuje w naszym podsumowaniu. Z wiadomych powodów Quarantine the Past nie mogło się znaleźć na mojej liście najlepszych płyt 2010 roku, a prawda jest taka, że to ta płyta jest dla mnie tą najlepszą. Nie chodzi tu nawet o sam materiał, który znalazł się na tej kompilacji (a przecież większość piosenek jest genialnych!), a fakt, że dzięki niej mogłem poznać takie płyty jak Slanted and Enchanted czy Crooked Rain, Crooked Rain. Jest to znakomita wizytówka wspaniałego zespołu, który z powodu wieloletniego milczenia trochę się zakurzył, a w czasach swojej świetności w takich krajach jak Polska został poznany przez niewielu. Dzięki Quarantine the Past i występowi na Open'erze zespół zyskał bardzo wielką grupę fanów w Polsce, a młodsi słuchacze zazdroszczą tym starszym, że żyli w czasach, gdy ukazywały się takie płyty jak Crooked Rain, Crooked Rain. Tylko prawda jest taka, że w 1994 roku nie było internetu, a polskie media nie wspominały o takich zespołach jak Pavement. Dlatego teraz wspólnie, między pokoleniami, poznajemy wspaniałe amerykańskie zespoły z lat dziewięćdziesiątych i  mamy z tego wielką frajdę.



 Meg
Maverick
nominował: Yeti




Europy i USA nie stać na dobry komerszjal pop, toteż oczy spragnionych kierują się ku krajowi kwitnącej plazmy, szkła, wiśni i popu właśnie. Japonia, bo o niej mowa, zaczyna swą kampanię wojenną ku podbojowi redakcyjnych list. Że orientalizm? A gdzie tam, bo - choć takie Story to mieszanina wersów japońskich z angielskimi, a fantastyczne bity Nakaty momentami wręcz pachną japońskimi grami na symulatory - mamy tu dokładnie to, czego może oczekiwać słuchacz amerykański, brytyjski, francuski, niemiecki i polski, o ile tylko chodzi mu o świetny pop. Melodie i pomysły producenckie niszczą całą konkurencję, zaś takie Gray wygrywa korespondencyjny pojedynek z Uffie o miano królowej autotune'a 2010. Jeśli jeszcze Was nie przekonałem, to ja nie wiem, co może. Dobre samochody mają Japończycy. I metro. I POP.


Top 10:

10
Uffie
Sex Dreams And Denim Jeans
recenzja [Yeti]



W naszym podsumowaniu trwała wewnętrzna rywalizacja pomiędzy Uffie a Meg i dwukrotnie wygrała ta pierwsza. Dzięki uprzejmości Yetiego Japonka dwa razy została obdarowana dziką kartą i może się cieszyć udziałem w podsumowaniu roku wg Uchem w Nutę. Mnie Meg zapewne nie polubi, bo nie nominowałem jej ani razu, a Uffie zawsze dawałem wysoką pozycję. Dlatego teraz chciałbym się wytłumaczyć. Bo z tego co wiem, to Japonka jest bardziej true, a Amerykanka dzięki dzieciństwu spędzonemu w Hongkongu jedynie zasłyszała trochę azjatyckiego popu i teraz często można u niej usłyszeć te inspiracje. Powód, dzięki któremu wyżej cenię Annę-Katarzynę jest jeden. Mam uczulenie na całą japońską kulturę i mimo, że podkłady u Meg mi się podobają, to niezmiernie drażni mnie jej akcent. Przepraszam, to jest silniejsze ode mnie. [SimonS]



09
Pantha du Prince
Black Noise




Przyznaję, że house to gatunek, który ciężko tak naprawdę uznać za przebojowy. W większości to muzyka tła, coś co nie przeszkadza w normalnym codziennym funkcjonowaniu. Black Noise pomimo tego, że czerpie z tradycji house pełnymi garściami, wyłania się z tła i oferuje nam więcej niźli nieinwazyjne dźwięki. Niemiecki producent używając nieoczywistych niekiedy środków powoduje – paradoksalnie – chęć zatrzymania się. Do zdecydowanych plusów należy zaliczyć udział Panda Bear (ten z Animal Collective, jakby co) w „Stick To My Side” oraz inne jaśniejące punkty – „Behind The Stars” z mega wciągającym basowym podkładem, „Bohemian Forest” z feerią dzwonków, ksylofonów i Bóg wie czego jeszcze; „Lay In Shimmer” świetnie wprowadza w nastrój. W ogóle cała płyta jest niezwykle równa i ciekawa, melodyjna – najlepiej świadczy o tym fakt, że kilka utworów chodziło za mną przez calutki styczeń. [dzieciak]




08
Lone
Emerald Fantasy Tracks




Paradoksalnie: wszystko, co jest na tej płycie, już słyszałem, nie słyszałem za to takiej płyty. Co po raz kolejny nie mówi o minionym roku nic dobrego, najlepszy wydany w nim album (dla mnie: Emerald Fantasy Tracks) naprawdę nie odkrywa Ameryki, z tym, że – co tylko podkreśla, „czym on jest” – nie musi. Na Orbitalu 2 są wypełniacze, nawet na Geogaddi marnują się sekundy (chociaż ten przykład akurat wymusiłem Magic Window) – elektronika nie jest nietykalna. A Emerald jest tak poprawne, że kuloodporne, i nie mówię tu o jakichś robotycznych, zegarkowych klik-pstryknięciach, bo to zupełnie nie to, a o wysokościach, na których nie latają ptaki. Nie wiem, ile jest „intelligent”, ile „dance”, a ile „music” w intelligent dance music. Nie wiem nawet, czy jest w moim domu miejsce na house. Wiem, że Emerald Fantasy Tracks w ubiegłym roku odstawiło nawet Causers of This, a ja lubię Causers of This (każdy lubi Causers of This). [Piąty Bitels]


07
Star Slinger
Volume 1
recenzja [Piąty Bitels]



„Truly amazing piece of work”, „brilliant, and so easy to listen to”, „excellent work with samples”, „has to be the best instrumental hip hop album there is” – to tylko niektóre z opinii na Rate Your Music dotyczące Donuts J Dilli. Na ten moment, opinii o Volume 1 nie ma tam wcale, co nie cieszy mnie, pewnie samego Stara, ale i nie cieszyłoby Dilli, gdyby żył, bo wyobrażam go sobie w tym momencie jako jedną z tych osób, którym płyta ta podoba się nawet bardziej niż mnie. A mnie podoba się bardzo. [Piąty Bitels]



06
Wavves
King of the Beach
recenzja [SimonS]



Pierwszą płytą zdobywasz fanów, drugą musisz potwierdzić swoją pozycję, a trzecią pokazać, że wciąż masz pomysł na siebie. Wavves pierwszą płytą mało kogo zachwycili, drugą udowodnili, że wciąż nikogo nie zachwycają, a na trzeciej zabrzmieli tak, jak powinni na debiucie. No cóż, czasem zdarzają się falstarty, a dzięki King of the Beach możemy zapomnieć o złych początkach i na następce tej płyty czekać, jakby to była dopiero ich druga płyta. Mam nadzieję, że uda im się potwierdzić swoją pozycję, że znowu będzie tak wakacyjnie i że będzie okazja do zobaczenia ich na żywo. [SimonS]


05
Rangers
Suburban Tours
recenzja [Yeti]



Rangers to najtrudniejsza do opisania płyta w tym zestawieniu. Wybaczcie więc analogię kulinarną, która będzie nam towarzyszyć przez najbliższych kilka chwil, ale nie mogę się powstrzymać. Otóż: Suburban Tours przypomina, poprzez ilość motywów i motywików, jakie się tu przeplatają, bigos lub "zupę z wszystkiego, co masz w lodówce i okolicach", zaś ich powtarzalność przywołuje żmudny proces mieszania w trakcie gotowania. I tu właśnie - na wysokości "żmudny" - kończy się analogia, gdyż gość dokonuje tu rzeczy w jakiejś mierze niezwykłej - zapętlając w kółko to samo osiąga efekt pasjonującej niewiedzy słuchacza, co wydarzy się dalej. Utwory płyną, przemijają, wskazówki zegara zmieniają swe położenie - a "osoba płyty słuchająca" tkwi gdzieś w innej przestrzeni, świecie zbudowanym za pomocą dźwięków. Sam autor twierdzi, że krążek inspirowany jest przedmieściami w stanie Teksas. Hm. Jeśli wygląda to tak, jak brzmi, to warto dodać sobie te przedmieścia do listy ewentualnych podróży po świecie. [Yeti]


04
Violens
Amoral
recenzja [SimonS]



Nie będę się bawił w nazwy i odniesienia, bo w muzyce, jak wiadomo, liczy się melodia - tak Violens mają na drugie. i, na szczęście, wreszcie oddali swym słuchaczom album długogrający, co powitano gromkim wow. Kiedy jednak odpalono pierwsze wymiatacze z Amoral (a Amoral wymiata przecież od openera) "wow" urosło do - przynajmniej - "WOOOOW", o ile ktoś w ogóle był w stanie coś takiego uczynić i nie zbierał jeszcze szczęki z podłogi. A nie było to, bynajmniej, zadaniem łatwym, bowiem sekcja rytmiczna przyjemnie tu kopie, szarpie, galopuje, skacze i jak to jeszcze chcecie. Jeśli więc nie ogłuchniecie od perkusji zapuszczonej na maksymalnej głośności, oczywiście przez słuchawki (nie polecam - miłościwa Unia zabrania Ci uszkadzać własny słuch), to doceńcie też, wcale nieczęsty w środowiskach rockowych, pięknie skrojony wokal. A potem to olejcie i sobie uświadomcie "Jezu, jakie tu są melodie" i znowu szukajcie zębów na dywanie. Boże, czemu ja nie gram w Violens?  [Yeti]


03
Tame Impala
Innerspeaker
recenzja [Piąty Bitels]



Nie wiem czy jest w tym roku coś, co bardziej wryło mi się w głowę niż bas otwierający Innerspeaker. Szczerze , to mógłby nim być refren openera It Is Not Meant To Be. A już na pewno nie ma żadnej innej płyty, której słuchałem chętniej w tym roku. Wprost z gorących, ziejących pustynną pustką Antypodów dostaliśmy nieco duszny i, co jest paradoksem, orzeźwiający kawał dobrego rockowego grania, którego źródeł należałoby  szukać gdzieś w latach siedemdziesiątych. Bez dłużyzn czy rockowego nadęcia. Album jest niezwykle zwarty kompozycyjnie, poszczególne utwory wydają się być przemyślane. Bardzo podoba mi się sposób w jaki „rozwija się akcja” w poszczególnych kawałkach – w Alter Ego na przykład. Uwielbiam singlowy Solitude Is Bliss, schizujące Runaway Houses, City, Clouds i całą tą płytę ze wszystkim. A jeśli ktoś mi wspomina, że to brzmi jak Dungen, to ja odpowiadam: Gdyby Dungen nagrali taką płytę, to byłaby to ich najlepsza płyta. [dzieciak]


02
Ariel Pink’s Haunted Graffiti
Before Today
recenzja [Yeti]



Ariel to pedał, Ariel się sprzedał. Rosenberg oddał duszę diabłu, wydał płytę w normalnej wytwórni, materiał zarejestrował w studiu (a nie w sypialni), perkusję ponoć nagrał na perkusji (a nie kłapiąc pachą lub paszczą), wybrał najbardziej normalne piosenki z repertuaru. Oburzeni wychodzą jeszcze przed pierwszą nutą. NIE TYLKO NIE KUPIMY, ALE NAWET NIE ŚCIĄGNIEMY - brzmią tru-niezal-indie-dzieci. Tymczasem ja jestem ponad to, wychodzę, zapuszczam takie sobie Before Today ciągle, podczas rozmowy potrafię wyskoczyć z debilnym (przynajmniej w moim wykonaniu) da-da-da-daaa TFT TFT TFT da-da-da-daaa (imitacja wstępu Round and Round) wśród ludzi Pinka nieznających i wychodzę na niezłego pokurwa. Wszystko to nieważne, bo haters gonna hate i nie mam nic przeciwko, by wszyscy się sprzedawali tak fajnie. Chorób wenerycznych na Before Today nie stwierdziłem, podpisano: lekarz prowadzący, [Yeti]


01
Toro y Moi
Causers of This
recenzja [Yeti]



Trend dominujący: chillwave. Diagnoza: nuda. Serio - nie podzielam podjarki tą stylistyką; większość rzekomych dzieł jawi mi się jako zawodzenie do wątpliwej jakości bitów. Z Toro jest inaczej, bo Chaz Bundick to nie jest byle ziom wyjący do komputera. To jest wyjący mistrz. W swym - krótkim przecież - pierwszym longpleju osiąga zdumiewającą zdolność upychania wielkiej ilości pomysłów wielkiej jakości w małej przestrzeni czasowej. Natchniona, pulsująca Blessa, jeden z najlepszych openerów w historii muzyki popularnej w ogóle i jej kontynuacja Minors. Świetne Imprint After to wciąż tylko wstęp do znakomitego Lissoms - jednego z najbardziej niedocenianych kawałków w dość znacznym już przecież dorobku Chaza. Szarpane "you - look - sooo goood" jako intro do Fax Shadow, gdzie wszystko dzieje się w obrębie bitu wyraźnie kontrastującym z dość jednostajnym (jak na standardy tej płyty, oczywiście) wokalem. Thanks Vision (przy okazji: pierwsze sekundy jakby żywcem wycięte z dorobku Esmi) - jako najbardziej poruszająca część płyty, podbijana nieco przez Freak Love chwilę później. Talamak - utwór, o którym pisano już wszędzie i wszystko, więc może nie powtarzajmy. Masywne pod względem jakości You Hid nie pozostawia najmniejszej wątpliwości, kto króluje w 2010 (przypominam: premiera była w lutym!). I kiedy ta ciężka i raczej smutna muzyka wydaje się zdominować nasze dusze / serca / whatever, wchodzi radosne, optymistyczne Low Shoulder, klimatem przywołującym słońce przedzierające się przez chmury i przebiśniegi przez śnieg (heh) jednocześnie. Closer będący jednocześnie utworem tytułowym eksponuje wyjątkowo sekcję rytmiczną, kończąc arcydzieło "w sposób niezapomniany". No. Wymieniłem wszystkie najlepsze tracki z tej płyty, czas więc na wady. Wadę. Cholernie to krótkie. [Yeti]

poniedziałek, 21 lutego 2011

10 najlepszych płyt 2010: Polska


Jestem zwolennikiem podziałów, najwidoczniej, bo nieustannie optuję za dwoma osobnymi listami - dla Polski i świata. Czasem słyszę, że "to takie niepatriotyczne", że "co my, GORSI?!", że jak mogę etcetera. Otóż nie, malkontenci, zupełnie nie - najzwyczajniej w świecie wierzę, że w Polsce jest sporo dobrej muzyki i należy o tym mówić, układać rankingi. Zespoły z Polandu przyjeżdżają częściej do Waszych miast, miasteczek i wiosek - liczę więc, że dzięki takim rankingom, jak te, przynajmniej parę osób dowie się o jakimś projekcie i sprawdzi go na żywo. Ten swoisty mecenat nad polską muzyką - na swe żałosne możliwości - podejmujemy właściwie od początku naszego serwisu i - póki ja tu mam coś do powiedzenia - będziemy podejmować. A teraz, po wyjaśnieniu tych śliskich kwestii, przedstawiamy Wam najlepsze albumy w Polsce roku 2010.  [Yeti]


Honorable mention:

Pezet / Małolat
Dziś w moim mieście
nominował: Yeti




Głosowanie było kilkanaście dni temu, ale ja nie o tym. Ostatnia pozycja na mojej liście indywidualnej przypadła akurat "świetnemu raperowi i bratu", toteż dziś mogę dokonać rehabilitacji. Bo choć dalej to nie jest top10 roku (he he - top10 redakcji = moje prywatne, choć w innej nieco hierarchii), to okolice miejsca jedenastego jak najbardziej. Nie ma znaczenia, z kim Małolat prowadził beefy na Facebooku - ważne, że udowodnił, iż rapować potrafi. Może nie gra na równi z pierwszą ligą, brat bowiem na każdym kroku pokazuje, że jest bratem starszym i opiekunem w całym tym biznesie, jednak potrafi zarzucić dobrą linijką tudzież da radę w refrenie (Koka!). Nie ma znaczenia, że całe show - zarówno pod względem lirycznym, jak i flow, kradnie tu Małpa na swoim gościnnym występie. Hajlajty tej płyty to dobre bity + Pezet w niezłej formie + zazwyczaj świetni goście + Małolat na poziomie nieodstawania. Ciężko się zakochać od pierwszego słuchnięcia, ale polecam się nie zniechęcać.



Sorry Boys
Hard Working Classes
nominował: SimonS




Moja lista indywidualna pokrywa się w 90% z topem redakcyjnym. Zabrakło jedynie L.Stadt, ale jako, że dopiero co recenzowałem ich płytę i wydaje mi się, że wyczerpałem wtedy cały temat, to postanowiłem wyróżnić inny zespół. Sorry Boys już nie są nieznaną formacją, bo pojawili się tu i ówdzie, więc zapewne większość z was już się z nimi zapoznało. Nie bez powodu zrobiło się o nich głośno, bo chłopaki grać umieją, a wisienką na torcie jest Izabela Komoszyńska, która jest wokalistką. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to jakoś szowinistycznie, czy coś. A jeśli tak, to nie było to zamierzone. Po prostu cieszę się, że w zespole o trochę ostrzejszym brzmieniu śpiewa kobieta, która swoim łagodnym głosem, jak to mówią, łagodzi obyczaje. Tyle.



Ms. No One
The Leaving Room
nominował: Piąty Bitels





Top 10:

10
Jotas / Kes-a / Dj Pstyk
Brutalny faul z tyłu na nogi (EP)




Nie czarujmy się - gdyby nie Na siatkówce, w ogóle bym tej epki nie pozyskał, tj. nie wiedziałbym, że w ogóle istnieje. Kiedy jednak już chwyciłem uchem cały materiał, szepnąłem parę razy: łał. No bo: utwory tu zgromadzone to raczej szkice niż piosenki domknięte; radosny rap o nieprzewiewnej koszulce Patricka Kluiverta przeplata się z diagnozą "niektórych panien". Wszystko skrojone pod dość żywe bity, a Jotas wcale nie oszczędza na panczlajnach (na koncertach gimnazjum, pod sceną plaga / zbieranina wszystkiego jak Jugosławia choćby); jakby tego było mało, mamy tu nawiązania do klasyki polskiego rapu (do Smarkiego czy Dinali w szczególności) i są to nawiązania w stylu, w jakim sam chciałbym umieć nawiązywać (mistrzowskie moje oczy są brązowe, bo jem dużo kotletów jako przykład, myślę, idealny). Patronat 3xR: radość, rap, ranking Uchem w Nutę. [Yeti]



09
Kixnare
Digital Garden




Kim dla kawałków produkowanych przez Kiksa, jest Kix, świadczy to, co z nimi (kawałkami) dzieje się, kiedy go nie ma, a dzieje się źle (proponuję wpisać na YouTube: „smarki smark blends by 2sty” – zmiana in minus wręcz niepokojąca).

W jednym rzędzie rządzi z Noonem, bo wymieniani są w większości przypadków wspólnie, pod sympatyczną etykietką: „najlepsi producenci w kraju”.  Jednak w umownym pojedynku na albumy solowe – bo i Kixnare, i Noon je w ubiegłym roku wydali – Łukasz Maszczyński grzecznie pokazał Mikołajowi Bugajakowi, że ma na siebie dużo lepszy pomysł. Dziwne dźwięki i niepojęte czyny nijak widzą mi się jako efekt, wspominanych przez Bugajaka gdzieniegdzie, setek odsłuchań i doboru „najlepszych z najlepszych”. Digital Garden? Prędzej. Nie są to już szkice, a pełnoprawne – i bardzo równe! – utwory, ale nikt przecież nie wątpił, że będzie inaczej. [Piąty Bitels]



08
Tusz na Rękach & Voskovy
Get Fejm Or Die Tryin'
recenzja [Yeti]



Yeti jechał tramwajem, gdy po raz pierwszy słuchał Get Fejm Or Die Tryin'. Spodobała mu się ta płyta, polecił mi, ja przesłuchałem w autobusie i się zgadzam. On jechał tramwajem nr 75, ja pewnie linią B, bo autobusami nr 75 to jeździłem do liceum, ale niestety to już dawne czasy. A chuj mnie obchodzi jakim ty autobusem jechałeś? Tusz nie pisz sam sobie takich recenzji,bo to żałosne się robi. Niestety Tusz nie pisuje dla Uchem w Nutę, a szkoda, bo pewnie trafnymi spostrzeżeniami na otaczający nas świat urozmaicił by naszą stronę. Jeżeli mi nie wierzysz, to sprawdź jego debiutancką płytę. [SimonS]



07
Cieślak i Księżniczki
Cieślak i Księżniczki
recenzja [Yeti]



W recenzjach króla Macieja pierwszego i jego Księżniczek, najlepiej rekomendujące są właściwie dwa słowa, z czego jedno to „Jeff”, a drugie – „Buckley” i wcale nie dlatego, że ta płyta brzmi jak Buckley, bo nie brzmi. Branie się za „acoustic rock” w dwa tysiące dziesiątym jest szalenie ryzykowne – i w kolosalnej większości przypadków kończy się smędzeniem – ale kiedy osoba, która wie o czym pisze, pisze o płycie akustycznej wspominając o Buckleyu młodszym – coś jest na rzeczy. Nazwisko to, a także inne, dużo nawet „bliższe mojemu sercu”, Elliott Smith, czytałem w tekstach poświęconych Cieślakowi i Księżniczkom i nie tyle się nie zawiodłem, co szczerze byłem poruszony (moja trzecia polska płyta ubiegłego roku).

Jesień, wrzesień, wie się. Zauważyłem, że nie jestem specjalnie oryginalny w tym skojarzeniu, jak i w innych skojarzeniach płyta – warunki atmosferyczne, które zawsze były niezgrabnymi uproszczeniami. Co jednak zrobić, kiedy „o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny” – skoro dzwoni, to ja odbiorę, bo to na pewno do mnie. [Piąty Bitels]



06
Microexpressions
Deep Snow (EP)
recenzja [Yeti]



To nie był dobry rok dla gitar. Słuchaliśmy rapu, popu i jazzu, jak młodzież kilka dekad temu. Mody odchodzą i wracają i właśnie teraz nastał moment, gdy rock może ochłonąć na ławce rezerwowych. Przejedliśmy się nim, wszystko smakuje dla nas tak samo. Starzy wyjadacze próbują kombinować, jak wyjść z tej pasowej sytuacji. Jednym się udaje, innym mówimy: lepiej było oddać ten mecz walkowerem. Najgorzej mają debiutanci. Osłuchani w swoich idolach, zazwyczaj na pierwszych nagraniach próbują ich naśladować. Niestety zazwyczaj na nich nikt nie czeka. Wyjątkiem jest Microexpressions. Zespół, który używa tych samych instrumentów co wszyscy, a brzmi nadzwyczajnie świeżo. Okładka tego wydawnictwa idealnie odzwierciedla muzykę na nim się znajdującą. Słuchając jej, czuć tę przestrzeń powietrzną, rześki wiatr i promienie słońca przebijające się przez chmury. Jeżeli istnieje niebo i słuchają tam rocka, to Deep Snow jest ich ulubioną płytą. [SimonS]



05
Muchy
Notoryczni debiutanci
recenzja [SimonS]



Już możemy sobie mówić na ty - no właśnie, bo dorośliśmy, rzekomo (ja nie) i Terroromans do nas już nie trafia (a ja wracam często). Muchy zmieniły skład, nagrały drugą płytę i... zrobiły to samo, co trzy lata wcześniej, to jest: dostarczyły nam dobrych piosenek. Każdy z nas ma płyty, które aspirują do bycia czymś więcej niż tylko umilaniem "paru chwil" - i to jest banał. Tymczasem Notoryczni debiutanci oscylują gdzieś w pół drogi, to jest: jednocześnie zanim dowiem się, że jest mnie nieco mniej i delikatnie lewitujesz słysząc 93 to wersy najlepiej oddające transformację Much od wydania debiutu. Bo przecież nie jest to płyta epokowa, jaką dla niektórych (w tym dla mnie) był Terroromans, ale, kurde, wciąż chcesz tego słuchać. Ostatni album poznaniaków z Maciejewskim w składzie przyniósł więc jedenaście umilaczy chwil z paroma linijkami, które sobie gdzieś tam zapiszę na tyłach głowy. I bardzo dobrze, tego właśnie od Notorocznych oczekiwałem. [Yeti]



04
Brodka
Granda
recenzja [Piąty Bitels]



Nie polubię Cię, jak powiedzieć prościej? Zbliżysz się o krok, porachuję kości. - zacytowany przeze mnie fragment tytułowej piosenki w pełni odzwierciedla moje zdanie na temat dwóch pierwszych płyt Moniki Brodki. Bo niby mogę się zgodzić z opinią na temat Miałeś Być, która pojawiła się w naszym podsumowaniu dekady, ale i tak w żaden sposób nie zachęciła mnie ona do spojrzenia na tę wokalistkę przychylnym okiem. Chociaż i tak najciekawszym fragmentem tego dekadowego tekstu jest ten oto moment: Ale generalnie nie jest źle - szkoda, że tak zapowiadająca się dziewczyna odstawiała potem niezłą żenadę. No właśnie, ale kto w lutym by się spodziewał, że we wrześniu spotka nas taka niespodzianka? Brodka w 2010 roku narodziła się na nowo i życzę jej, żeby z tej drogi już nie schodziła, bo znalazła dla siebie idealne miejsce w muzycznym świecie. [SimonS]



03
Newest Zealand
Newest Zealand
recenzja [Yeti]



Miszmasz wszystkich niemal artystów z naszego podwórka i kapitalna produkcja, ale jednak przede wszystkim kompozycje. Naprawdę nie spodziewałem się, że cokolwiek w 2010 roku tak mnie wzruszy, tak poruszy lub po prostu zachwyci, tak zostanie w głowie i będzie wywoływało taką więź z krążkiem, jak self-titled Newest Zealand. A przecież mówią na mieście, że przesadzone, że na siłę urozmaicane, że jakieś tam. Nie wiem, nie słucham, nie chodzę na miasto - po co mam po ryjach bić? As Sure As Sunrise, Dreamt of You, He Said He's Sad, Yours Sincerely, Two Ways, Rensen Brink i ja wiem. Ja wiem swoje, do cholery. [Yeti]



02
Furia Futrzaków
Furia Futrzaków
recenzja [Yeti]



Rzecz w tym, że [niektórzy sądzą, iż] powinienem się leczyć, bo gdy słyszę dobrą płytę pop z kompozycjami w moim guście, miłą wokalistką i ładnymi, polskimi tekstami, to się zachowuję jak pomyleniec, chcę klękać, skakać i skupować brylanty (przeczytajcie recenzję!). Klękam, skaczę, skupuję więc - i bardzo mnie boli, że to, tak starannie przeze mnie rezerwowane, pierwsze miejsce nie przypada w udziale mym pupilom (i nie to, żeby Jazzpospolita nie zasłużyła, bo zasłużyła). O Furii mógłbym bowiem długo i tylko dobrze - a to zachwycać się lirykami, a to melodiami, a to produkcją, a to wokalem. Tymczasem sprawa jest cholernie prosta, w zasadzie: trio pracujące nad tą płytą to GENIUSZE. Nie, nie żartuję, nie zwariowałem, gorączki nie mam też: potrzeba pierwiastka geniuszu, by nagrać Cukier w kostkach; potrzeba pierwiastka geniuszu, by nagrać Nastroje i potrzeba bardzo dużo TALENTU, aby zapchać przestrzenie między tymi dziełkami muzycznymi utworami równie świetnymi. I tak, na pewno znasz spotkałeś gdzieś inne takie jak ja - rzecz w tym właśnie, że nie. I wiesz, nie ostatni raz, unoszę się - mam nadzieję i CZEKAM. [Yeti]



01
Jazzpospolita
Almost Splendid
recenzja [Yeti]



Pod indeksem siódmym do czynienia mieliśmy z monarchią, tutaj z kolei jest już demokratycznie, bo jazzydenci Jazzpospolitej nagrywają polished jazz i wyjazzgotali sobie pierwsze miejsce w tym podsumie, w sumie. Problem odbioru Almost Splendid był już „na łamach Uchem w Nutę” podejmowany, to jest: jakie my w ogóle mamy pojęcie o jazzie, żeby się o nim wypowiadać i co z nas za leszcze w ogóle. Nasłuchali się ledwie kanonu, bo Adderleya, Davisa, Coltrane'a, Monka, Mingusa – i zabierają głos w sprawie, barachło, jakby kogoś obchodziła ich ignorancka paplanina.

Może i tak. Kryterium najważniejsze dla mnie podczas odbioru muzyki może trąci prymitywnością, ale jest nim – o czym kiedyś wspominałem – przyjemność płynąca z odsłuchu. I – mimo moich braków w wiedzy z zakresu teorii muzyki, historii jazzu, znajomości dyskografii mniej może znanych wirtuozów – to Almost Splendid wywołało, wśród polskich płyt roku ubiegłego, największą. Miejscami zresztą mało tu jazzu w jazzie, bo płyta wydaje się być inspirowana nim niebezpośrednio, a przez... Tortoise. Jeśli więc lubicie Tortoise, a wszyscy lubią, bo to jeden z najpotężniejszych składów pod sztandarem „post-rock”, to odnajdziecie się w Almoście Splendidzie. Jeśli zaś nie lubicie Tortoise, to być może nie zrozumiecie, dlaczego Jazzpospolita „wygrała ten ranking” – ale i tak wam się spodoba. [Piąty Bitels]

sobota, 19 lutego 2011

Radiohead: The King of Limbs

Jedenaście lat temu wszystko wyglądało inaczej. Wtedy płyty, którymi jarasz się do dziś, wychodziły co tydzień; dziś - na album z wczoraj spoglądam z ukosa, bo materiały muzyczne straciły swą ponadczasowość. Jedenaście lat temu wciąż czekaliśmy aż "nasi" kopacze przełamią serię kilkunastu lat bez Polaków na Mundialu; dziś - czekamy, aż przestaną się na nie kwalifikować i dadzą nam wreszcie spokój. W roku 2000 Internet dopiero raczkował w świadomości obywateli nad Wisłą; dziś jego brak w gospodarstwie domowym stał się, obok głodu i grzyba na ścianach, synonimem patologii. Wówczas dwie wieże World Trade Center dumnie prężyły się nad Nowym Jorkiem, dziś są pretekstem do którejś (ktoś liczy?) wojny o pokój. Inne fakty roku 2000? TVP2 właśnie zaczynała nadawać pierwsze odcinki M jak Miłość, a swoje kadencje rozpoczynali Aleksander Kwaśniewski i Leszek Balcerowicz. 

Dziś żaden z powyższych faktów nie ma znaczenia; są zbyt oczywiste lub dawno przestały być aktualne. Świat się zmienił, my się zmieniliśmy i zmieniła się muzyka. Tak, Kid A ma już jedenaście lat, a od tamtej pory panowie z Oxfordu zdążyli wydać też Amnesiaca, Hail to the Thief i In Rainbows, za każdym razem zaskakując czy to zawartością muzyczną dzieła, czy też sposobem jego dystrybucji. Po roku 2007 zespół w zasadzie zamilkł i przestał cokolwiek publikować - poza pojedynczymi piosenkami w stylu These Are My Twisted Words - i skupił się na działalności koncertowej, goszcząc m.in. w stolicy Wielkopolski w roku 2009. 

Cztery lata ciszy zrobiło swoje i z zespołem stało się to, co stać się musiało - został niemal zapomniany; mało kto bowiem dyskutował o gitarze Greenwooda czy wokalu Yorke'a w ostatnich latach, o ile mówimy o dyskusjach poważnych. Nawet podsumowania dekady w magazynach i na łamach stron internetowych zazwyczaj ograniczały się do wielkiego konsensu w stylu "Radiohead wielkim zespołem jest", umieszczając wspomniane wyżej płyty na dość wysokich lokatach wszelkich rankingów - a przedmiotem dyskusji / sporów / polemik stawały się pozycje niższe, acz bardziej zaskakujące - czyli także - emocjonujące. Kogo więc w 2011 roku obchodzi Radiohead? Poza - liczną przecież, acz my nie o tym - grupą fanów, nikogo. Grupa wydaje się być niezdolna do kolejnej rewolucji na muzycznym rynku i dyktowania trendów. Thom Yorke i spółka chyba zresztą zdają sobie z tego sprawę, o czym świadczy brzmienie ich najnowszego albumu. 

Nie bawmy się w rozkład na czynniki pierwsze The King of Limbs, bo... nie bardzo jest czego. Przede wszystkim album jest nudny i wtórny do tego, co grupa robiła wcześniej. Brak tu ciekawych rozwiązań kompozycyjnych, a i warstwa brzmieniowa nie powala na kolana. Wciąż słyszymy surową perkusję, wciąż wiele tu pogłosów, rozmytych partii i całego tego pitolenia. Elektroniczny bit Morning Mr Magpie brzmi jak przyspieszona wersja Reckonera; nawet jeden z mocniejszych fragmentów płyty - Little By Little - zawdzięcza swój względny sukces podobieństwu do niektórych momentów In Rainbows, czyli krążka - przypominam - sprzed "zaledwie" czterech lat. 

No właśnie - problemem tej płyty jest to, że nawet jeśli jest tu coś dobrego, to i tak słyszeliśmy to znacznie, znacznie wcześniej czy to na poprzednim wydawnictwie grupy, czy na The Eraserze. Recenzenckie kruczki bezpiecznych tez, które już teraz cisną się na klawiatury dziennikarzom całego świata w stylu "to album stonowany, spójny, równy" to coś, na co nie należy się nabierać. Jest to bowiem krążek spójny i równy, ale w swojej przeciętności i nudzie, jaka z niego bije. 

Można już iść spać, można dopisać Yorke'a i spółkę do sporej listy zepsołów, które nie starzeją się źle. Drugiej Kid A jednak z tego już nie będzie. A jeśli w ogóle pojawi się album numer dziewięć, to już raczej nie będzie trzeba go słuchać.

czwartek, 17 lutego 2011

10 najlepszych singli 2010: świat


Wolę pisać o muzyce zagranicznej, niż o polskiej, i wolę o singlach – niż o albumach. Ubiegły rok nic w tej kwestii nie zmienił, bo – naczelny nie podziela zdania – był jednym z najsłabszych (najsłabszym?) muzycznie od kiedy żyję, a mimo to wydał dziesiątki bardzo dobrych singli, zagranicznych właśnie.

Tym ciekawiej przygotowywało się do rankingu, że w część zagraniczną zaangażowało się czterech redaktorów, a wyniki sumowane są z list pięciu, co daje dziesięć pozycji, cztery miejsca honorowe, łącznie czternaście tekstów i czternaście powodów, żeby czekać na część następną. [Piąty Bitels]


Honorable mention:


Gaëtan Roussel
Help Myself (Nous ne faisons que passer)
nominował: Piąty Bitëls
[posłuchaj]



Gaëtan pojëchał po bandzië. Z jakichś powodów pominięty w podsumowaniach rocznych – nawet w tym – swoim Help Myself przypomniał w pewien sposób o L.E.S. Artistes, jednym z czołowych singli ubiegłej dekady (nieobecnym z kolei w naszym projekcie 2000-09, ale ten – zaledwie, co śmieszne, po roku – okropnie się przedawnił i nie to, że się go „wyrzekamy”, ale w tym momencie na pewno wyglądałby zupełnie inaczej).

O L.E.S. pisałem kiedyś, że – cytat niezmieniony – „podczas odsłuchu jednocześnie chce mi się tańczyć, śpiewać i radować, ale i płakać, rozmyślać nad sensem życia i wznosić ręce do chmur, a później robić im zdjęcia i wstawiać jako czarno-białe foto na naszą-klasę”. Nous ne faisons „wskrzesza ducha”, tj. intensyfikuje całkiem podobne uczucia i stoi w tym samym rzędzie, będąc świetnie napisanym utworem, kontynuującym wybitną tradycję francuskiej muzyki popularnej (jak już parokrotnie wspominałem, yé-yé – najsympatyczniejszy gatunek muzyczny być może w historii).

Time to get away, gotta help myself, soon.



El Guincho
Bombay
nominował: dzieciak
[posłuchaj]



Moja całkiem przypadkowa znajomość z El Guincho rozpoczęła się przeglądając Vimeo w poszukiwaniu ciekawych klipów. Klip do Bombay, nie dość, że ciekawy i dziwaczny (są cycki!) zafascynował perfekcyjną muzyczną przygodą południowej egzotyki ze świetną zachodnią produkcją. W naszym polskim blogowym światku niewiele mówiło się o tym artyście (ale widziałem pozytywne recenzje ‘Pop Negro’ we Wproście i Machinie, płyta znalazł się chyba wysoko w rankingu znanego tu i ówdzie Dejnarowicza). I choć nie znam hiszpańskiego nie wyobrażam sobie lepszego języka, który pasowałby do tej muzyki.



Toro Y Moi
Leave Everywhere
nominował: SimonS
[posłuchaj]



Był to niewątpliwie rok Chazwicka Bundicka, więc dziwnie by było, gdy go tutaj zabrakło. Czemu akurat ten utwór, a nie któryś z Causers of This? Gdyby porównywać Leave Everywhere z którymkolwiek kawałkiem z debiutu, prawdopodobnie z większości pojedynków by wyszedł jako przegrany. Jednak w przeciwieństwie do Undermeath The Pine, w którym obecnie się zasłuchujemy, pierwszy album odbierałem jako spójny materiał, który po rozłożeniu na osobne piosenki trochę traci ze swojej magii. Innym argumentem na rzecz Leave Everywhere może być jego prostota. Wraz z nową płytą może już nie tak zaskakująca, ale gdy usłyszałem ten singiel po raz pierwszy, to byłem w sporym szoku. Toro ze zwykłą gitarą i normalną perkusją w tle? Ale jak to? Tak po prostu, bez żadnych udziwnień? Więc sądzę, że ten drugi argument jest chyba nawet bardziej przekonujący. Dostajemy prosty, letni kawałek, który z łatwością możemy zagrać przy ognisku  i to jest właśnie fajne.



MEG
Paris
nominował: Yeti
[posłuchaj]



Nie wiem, o co chodzi tej Japonce, o czym ona śpiewa, ale błagam - niech śpiewa jak najdłużej. Niesamowitość bitu i jego dialogu z wokalem, OH MY GOD. Przy czym ciągle sobie wmawiam, że tu jest sporo autotune'a, więc się jarać nie powinienem, przynajmniej nie wokalem, ale ej - kocham autotune w takim wydaniu. Skośnooka wokalistka wraz ze swoim skośnookim producentem na czym jak na czym, ale na operowaniu bitem i autotunem znają się doskonale - i pokazują to w każdej sekundzie tego esencjonalnego singla. Jeśli ktoś wątpi, że MEG jest fajna, niech odpala Paris i nie tłucze więcej bzdur. A jeśli dalej tak sądzi, niech spierdziela jak najdalej, nim go znajdę. Przynajmniej do Paryża. 



Top 10:

10
Soutaiseiriron
Miss Parallel World
[posłuchaj]



W „naszej” (bo jaka ona nasza) definicji singla, bardziej niż jego fizyczna forma, liczy się – między innymi – częstość, z jaką powtarzaliśmy go na liście odtwarzania. Na tej mocy, Miss Parallel World deklasuje prawie wszystkie, bo z wyjątkiem jednej, piosenki w poniższej dziesiątce. Głównie – trzeba przyznać – przez „palalelu, palalelu”, czyli najlepszy pojedynczy hook ubiegłego roku, ale nie tylko. Tym, co owe „palalelu” poprzedza, możnaby obdzielić kilka hitów, a już samo konkretnie przejście między zwrotką a refrenem, ze zwrotem-spoiwem: Tokyo to shiu wa (później: marude sekai wa), to historia dziejąca się na naszych, skośnych od słuchania Soutaiseiriron, oczach. To był rok Japończyków, to był rok „palalelu”. [Piąty Bitels]



09
Primary 1
Never Know (feat. Harry Tuttle)
[posłuchaj]



Po latach szarego socjalizmu, Polacy z Chodź pomaluj mój świat na ustach, ruszyli i zaczęli kolorować swoje bloki mieszkalne na różnorakie kolory. Nasze miasta zabarwiły się w odcienie majtkowego różu, kiblowej zieleni i jasnego błękitu, który można ujrzeć w malowankach przedszkolaka. Mieliśmy poczuć się jak w bajce, a wylądowaliśmy w parodii. Primary 1 w swoim teledysku przedstawia paletę barw, którą chcielibyśmy ujrzeć za swoimi oknami. Są pełne, eleganckie i z klasą. Sama piosenka za to daje takiego pozytywnego kopa, że gdyby była hymnem budowy III RP, to już w 2008 roku bylibyśmy gotowi na Euro 2012. A patrząc na niemijający optymizm Premiera Donalda Tuska, obstawiam, że co ranka budzi się w rytmach Never Know.  [SimonS]


08
Uffie
Sex Dreams and Denim Jeans
[posłuchaj]



Pojawienie się Uffie w tym rankingu nie powinno zaskoczyć stałych czytelników Uchem w Nutę. Francuzka Amerykanka zwyciężyła w drugim odcinku Single Player, co może nie gwarantowało jej bezpośredniego awansu do tego podsumowania, ale bardzo Ją do tego przybliżyło. Bo patrząc na pozostałe trzy odcinki, każdy zwycięzca pojawił się w dzisiejszej dziesiątce. Więc jeżeli uda się nam w tym roku wyprodukować dziesięć odcinków Single Player, to w styczniu sami sobie ułożycie listę 10 najlepszych singli 2011 roku. wg. UwN. Patrząc jednak na naszą opieszałość, jest to mało możliwe i również za rok podsumowanie przyniesie ze sobą kilka niespodzianek. [SimonS]



07
Teen Inc.
Friend of the Night
[posłuchaj]



Niby moglibyśmy po prostu napisać, że ten ranking to "Ariel Pink i okolice", ale przecież tego nie napiszemy z oczywistych względów. Zresztą, to nie ma znaczenia, bo ja np. ostatnio wróciłem do przebojów Papa Dance (znowu!) i uderza mnie trafność tego, co ktoś kiedyś napisał - że motywy godne Stasiaka i spółki są tu obecne. Papa Dance z Los Angeles, Papa Dance&Ariel Pink? Nie, nie, to wciąż nie wyczerpuje fenomenu, bo mamy tu przecież ponad cztery minuty sprawnego operowania dźwiękami tak, bym szalał. I szaleję, przerywając sobie właśnie sesję utworów Papa Dance takim Teen Inc. I jak uwielbiam Papa Dance, tak Teen Inc. miażdży przynajmniej tak samo. Jeeeesuuu, jakie to dobre. [Yeti]



06
Kenny Gilmore
It Stays
[posłuchaj]



Bo wszystko się tu, proszę państwa, przeplata. Skojarzenia z jazzem nie są przecież nieuzasadnione (cała rytmika utworu), a przecież ciągle jest to też, bardzo sprawny, pop. Przecinające się wzajemnie linie wokalu czerpią zarówno od Damona Albarna, jak i Ariela Pinka, co czyni pieśń nie tylko przyjemną, ale i cholernie intrygującą. Blisko trzy i pół minuty pieśni trudnej do ogarnięcia nawet po wielu przesłuchaniach, ale, no właśnie - po wielu. Mój mózg chce to ripitować, naprawdę, bardzo chce. [Yeti]



05
Ariel Pink's Haunted Graffiti
Round and Round
[posłuchaj]




Ogólnie – nie ogarniam jezcze całościowo tej nowej XXI wiecznej fali. Ale złego słowa nie powiem o Arielu. Choć może nie jest moim wielkim faworytem i znalazłby się gdzieś w drugiej dziesiątce docenionych przeze mnie płyt z roku 2010, to muszę uznać, że ten numer – pomijając  warstwę brzmieniową i skupiając się na samej kompozycji – ma niesamowitą energię i jest niezwykle przebojowy. Biorąc dodatkowo pod uwagę przekaz emocjonalny i multikontekstowość, nie ma sobie równych nie tylko w zeszłym roku ale i w całej poprzedniej dekadzie co sprawia, że każdy z miłośników muzyki powinien osłuchać się nie tylko z tym kawałkiem, ale i całą twórczością Ariela Pinka. [dzieciak]



04
Showgirls
Foolin' Around
[posłuchaj]



Disco ponad wszystko vs. hej, dziewczyno, nie mów nic, czas na miłość. Dziewczęcość tego, od pierwszych słów zwrotki, atakuje, żeby ugrzęznąć w soczystych syntezatorach i basie-rarytasie refrenu. A refren – heh – jest jakby napisany z, nie wiem, podręcznika popu wydawnictwa „Madonna” pod redakcją każdej osoby, która przyłożyła się do Fever. Na wysokości: everytime you leave me miękną kolana. Komu nie, „na tego bęc”. [Piąty Bitels]



03
Violens
Acid Reign
[posłuchaj]



Violens mieszają. Całościowo nie ujęli mnie jednak tak bardzo jak tą piosenką – to się nazywa bogactwo aranżacyjne! Pogłosy, smaczki w tle niewiadomego pochodzenia, chórki, wstawki różnych instrumentów, wokalizy, fajne przejścia, prosty, poprowadzony z niezwykłą sprawnością bas. Wszystko to składa się na jeden z najbardziej interesujących kawałków zeszłego roku. Inteligentna mieszanka popowej kompozycji z rockowym pazurem. Jakkolwiek to brzmi – jeżeli polubisz ten kawałek to polubisz zespół – Acid Reign to kwintesencja zeszłorocznej płyty Violens. [dzieciak]



02
Star Slinger
May I Walk With You?
[posłuchaj]



Jeśli istnieje postać, o której w 2010 roku pisałem częściej niż o Brodce, jest nią Darren Williams. Darren, czyli Slinger właśnie, to przede wszystkim – o czym zwykłem wspominać – naprawdę mój człowiek („Never cutting my hair! Determined to be the ZZ Top of Hip-Hop”). Ale oprócz tego, że to być może najbardziej pozytywna osoba, jaka udziela się na „moim Facebooku”, głównym osiągnięciem Stara jest „nagranie” (o tym za chwilę) mojego singla roku.

Dziwny to rok i na pewno bardzo ponury w perspektywie lat następnych, kiedy moim ulubionym utworem jest tak naprawdę rework innej piosenki (stąd: „nagranie” wyżej). Cenną – bo pod drugim singlem ubiegłego roku wg Ucha! – powierzchnię, pozwolę sobie przeznaczyć na polecenie raz jeszcze Any Other City zespołu Life Without Buildings. Tam, oprócz The Leanover, czyli proto-May I Walk With You?, znajdziecie parę innych utworów, z których ten cwany producent mógłby wyciąć single roku (a mógłby, akurat on, spokojnie). [Piąty Bitels]



01
The Diogenes Club
I Could Try to Explain
[posłuchaj]



Gej-pop. Gej-pop? Gej-pop! I could try to explain. HE HE HE. Chodzi o to, że niby pościel, ale jednak bieg. Że niby delikatne dotknięcia, ale batem. Że niby ładna, ale potrafi przywalić. Wokal, jako żywo wyszargany z gardła Artura Rojka - można lubić, można nie lubić. Ale NIE MOŻNA* nie lubić, heh, bitu. Prosty wysmakowany sprint w pościeli (bez skojarzeń, gimnazjaliści!), pięć i pół minuty klasy i dowodu, że rockism to na szubienicę, a wszyscy słuchajmy popu. Dobra tam, całe to pieprzenie nieważne. Pokazywałem ten utwór black metalowcom, fanom popu, rocka, rege, rapu, olewającym muzykę. W zasadzie nie zahaczyłem jedynie o głuchych. I wszystkim, poza głuchymi, się podobało. Bardzo. Ostatnim tak jednoczącym publikę kawałkiem, jaki pamiętam, jest Hey Ya! - a że to najpierwszy spośród wybitnych singli ubiegłej dekady, to... No cóż, jeszcze - jakby nie było - 8 lat, ale...  [Yeti]

poniedziałek, 7 lutego 2011

Jazzpospolita; 06.02.2011; Włodkowica 21, Wrocław



[W dość długiej przerwie między kolejnymi partami podsumowania - przepraszam, nie moja wina - postanowiliśmy wrzucić tu ten oto tekst, stanowiący PRÓBĘ relacji z koncertu. Dlaczego próbę - dowiecie się z samego tekstu; tymczasem mogę jedynie obiecać, że podsumowanie będzie. Mamy nadzieję, że wkrótce.]

Nie jestem - i nigdy nie byłem - entuzjastą koncertów. Słuchanie materiału na żywo odziera kontakt z muzyką z – tak cenionej przeze mnie – intymności. Ludność dookoła zazwyczaj jest czynnikiem, który zbyt mi przeszkadza, zbyt zawadza, bym mógł czerpać garściami. Aspołeczność, psychoza – cokolwiek, w każdym razie nie bywam zbyt często i już. 

Tymrazem jednak wszystko wyglądało inaczej. Kiedy na Facebooku ujrzałem informację o koncercie Jazzpospolitej, jakiś głos powiedział mi: MUSISZ TAM BYĆ. I począłem szukać towarzystwa, które znalazło się w sposób zaskakująco, jak na popularność zespołu wśród mych znajomych, łatwy i w ten oto sposób, liczbą osób pięć zasiedliśmy w lokalu Włodkowica 21 przy ogrągłym stoliku. Życiowy fart sprawił, że miejsce trafiliśmy idealne – metr od sceny, na wysokości jej środka. Wszystko widać, wszystko słychać, wliczając w to rozmowy muzyków podczas nagłaśniania. Słowem: lepiej być nie mogło. 

I głupi ja, bo lepiej to dopiero, proszę państwa, będzie. Warszawiacy swoje show rozpoczęli z półgodzinnym opóźnieniem, co jednak – biorąc pod uwagę treść rozmów, jakie bezczelnie podsłuchałem – jest w pełni usprawiedliwione. Nie było zresztą czasu mieć pretensji do kogokolwiek, bo od pierwszych dźwięków doskonale wiedzieliśmy, kto dziś króluje we Wrocławiu. Stolica Śląska została zdominowana przez tych czterech panów w sposób całkowity, a każdy kolejny utwór pokazywał, że to, co na Uchem w Nutę wydarzy się wkrótce, nie jest wcale a wcale przypadkiem, tylko czymś w pełni zasłużonym. 

Nie uprzedzajmy jednak faktów; jesteśmy na koncercie. Wykonanie live udowodniło mej duszy to, co podejrzewałem od dawna – rozwinięcie Oh! wcale nie jest gorsze od tej dziesiątkowej partii klawiszy na początku; Laszlo And Cousins to szczyt fajności grania w graniu, fantastyczne Fashion For Orient In The 70s zachwyciło wszystkich co do jednego, zaś Polished Jazz uwypuklił nam bohatera wieczoru. Bo choć Wojciech Oleksiak wymiatał na perkusji, choć Stefan Nowakowski dwoił się i troił, dając sobie świetnie radę także w konferansjerce a spoglądanie na Michała Przerwę-Tetmajera sunęło skojarzenia w mej głowie w stronę Jonny’ego Greenwooda, to właśnie Michał Załęski stał się moim bohaterem, herosem spośród herosów. Jeśli ktoś ma wątpliwości – nigdy nie słyszałem czegoś bardziej cool niż odgłosy bobasa w Insects wykonane na żywo, wobec czego dalej – czyli, na teraz, po upływie jakichś dziewiętnastu godzin – dalej nie zdecydowałem czy myć w ciągu najbliższego tygodnia dłoń, którą sobie uścisnęliśmy, gdy lokal ów opuszczałem. 

Wy myślicie, że żartuję – i głupio myślicie, bo nie. Tak, ta relacja nie ma nic wspólnego z wyważonym, spokojnym (i, zazwyczaj, nudnym) pisaniem o jakichś wydarzeniach kulturalnych. Dnia wczorajszego stałem się bowiem die-fanką zespołu; nastąpił więc proces odwrotny do ewolucji – acz zupełnie pozbawiony irracjonalności. Wierzę, że nie dało się inaczej; wierzę, że każdy, kto tego dnia był w lokalu Włodkowica 21 musi się dziś zachwycać tym, co wydarzyło się wczoraj. I tak, tak, właśnie wczorajszy występ warszawiaków cenię sobie najwyżej z wszelkich wydarzeń, na jakich kiedykolwiek byłem, a byłem na takich, o których marzyłem latami. Tak, tak, właśnie tak: Jazzpospolita dnia szóstego lutego roku dwa tysiące jedenaście pokonała Thoma Yorke’a i spółkę – i wcale nie jest to hańba dla Oksfordczyków. I mógłbym tak dalej, mógłbym tak godzinami – z tym, że po co, skoro mogę zrobić coś utylitarnego i, dla przykładu, podać Wam daty następnych koncertów zespołu. A są to: 

16 II Zakopane, Dworzec Tatrzański; 
17 II Kraków, Alchemia; 
18 II Jaworki / Szczawnica, Muzyczna Owczarnia; 
19 II Lublin - Teatr Andersena; 
20 II Kraśnik, Dom Kultury; 
26 II Warszawa, Chłodna 25; 

02 III Toruń, Od Nowa; 
03 III Włocławek, Jazz Bar Tradycja; 
04 III Aleksandrów Kujawski, Fado; 
05 III Bydgoszcz, Mózg; 
10 III Olsztyn; 
12 III Gdańsk, Klub Żak; 

PS Były dwa bisy. I tak, TYLKO dwa.