wtorek, 27 kwietnia 2010

Furia Futrzaków: Furia Futrzaków

Na początku naszych rozważań nad osiągnięciami duetu z Warszawy, prześledźmy tracklistę ich debiutu. Oto parę obrazków, które wskazało Google Images po wpisaniu mniej lub bardziej dosłownie tytułów piosenek Furii Futrzaków. Sztuk jest, jak się łatwo domyślić, dwanaście. Każda inna. Mówcie co chcecie, ale pokazuje to w jakimś stopniu bogactwo tej płyty pod względem zarówno formy, jak i treści.




01 Serce robota

02 Brokat

03 Cukier w kostkach

04 107

05 Impreza zamknięta

06 Nie mówię nie

07 Pod latarnią

08 Nie stało się nic złego

09 Opór powietrza

10 Dziękuję bardzo

11 Pali się

12 Nastroje

[Ponieważ niżej podpisany jest znanym die-fanem zespołu Furia Futrzaków, by oszczędzić czytelnikom głupich tez i równie głupiego opisu tej [jakże doskonałej] płyty, postanowiliśmy oddać opis jej genezy oraz treści i formy muzycznej na niej zawartej paru ekspertom dobieranych losowo - zarówno pod względem wieku, poglądów, narodowości czy rasy skóry. Nie miało dla nas znaczenia, skąd pochodzi dany ankietowany - liczyło się tylko to, co ma nam do powiedzenia, aby uzyskać pełny obraz dokonań Pieszaka i Miśkiewicz.]

Marcinek (lat 5, Przedszkole św. Anzelma, Warszawa):
Wyrównaj z obu stron
Drogi Mikołaju!
W tym roku byłem bardzo grzeczny. Nie kłóciłem się z kolegami. Siostry nie biłem. Słuchałem mamy, taty i babci. Obiadki zjadałem aż się uszka mi trzęsły. Moje misie nie cierpiały. Bajkę oglądałem tyle, ile mi mamusia kazała. Proszę - czy mógłbyś sprawić, że dostałbym płytę? Marzy mi się płyta z muzyką. Pani śpiewająca niech ładnie śpiewa. Muzyka taka, żeby się przy niej dobrze bawiło. Z góry dziękuję, kochany święty Mikołaju. Jesteś fajniejszy niż rodzice.

Marcinek (lat 12, Szkoła Podstawowa nr 50; Kraków):
Uważam, że ta płyta prezentuje bardzo dobry poziom. Muzyki na niej zawartej bardzo dobrze się słucha. Świetnie swoją rolę odgrywa także pani Kinga Miśkiewicz, która śpiewa na tej płycie. Na tej płycie przeważa pop, choć da się słyszeć też parę innych gatunków muzycznych.
Marcin (lat 14, Gimnazjum nr 24; Łódź)
Normalnie nie słucham tego szitu, jakim jest pop, ale to nawet ujdzie. Wokal dobry i w sumie te podkłady nie takie złe. Największą zaletą tego jest jednak fakt, iż nie leci w Radiu Eska. Tak, gdyby leciało w Esce, byłoby zdecydowanie gorzej.
Marcin (lat 17, Liceum nr XV; Gdańsk)
Na Facebooku dałem już Lubię to! i założyłem grupę Kiedy jestem w łazience wydaje mi się, że śpiewam jak Kinga Miśkiewicz. A reszty zwyczajnie nie ogarniam i w ogóle jest dziś jakiś melanż?
Marcinarox (lat 19, wokalista metalowej kapeli Dead, Dead & Dead, Dad; Pułtusk)
O ku*wa, co to jest?!?!?! Ludzie, no, musicie mnie wkur*iać od rana? Wczoraj graliśmy koncert, a po nim zarąbaliśmy kota motywem gitary przewodzącej i wtrząchnęliśmy na sucho, tak byliśmy głodni, a wy mi ku*wa z j*****m popem i jakąś pipczącą babą. Dead, death, killem all. Właśnie, wiecie może kiedy nowa Metallika i czy SOAD przyjedzie do Gorzowa?
pan Marcin (lat 40, pracownik biurowca; Suwałki)
Powiem państwu, że ja to nie mam czasu słuchać muzyki zazwyczaj, bo gonię od klienta do klienta, państwo wiedzą - dom, dzieci, to kosztuje. Ale jak się tak akurat trafi gdzieś w radiu jakimś, to całkiem przyjemnie się słucha. Tak czas uroczo przelatuje. Tylko wiedzą państwo, ten ślub z Majdanem to niepotrzebny był. Teraz gorzej gra Radek.
Marcin (lat 24, czytelnik forum Porcys.com; Internet)
10.0
pan Marcin (lat 67, czytelnik wszystkiego po trochu, emeryt; Jelenia Góra)
Ja tam panie nie wiem, bo pan wiesz, pan... to młodzi są ludzie i ja myślę, że to nic złego jak się pobawią. A ja? A mnie to tam, co pozostało. Tylko siedzieć przed telewizorem i słuchać, jak to nas okradają z wszelkich stron. A właśnie, słyszał pan może, co w telewizorze mówili, że marchewka...

[A teraz możemy się już nie patyczkować i w punktach wymienić wszystkie atuty Kingi Miśkiewicz i Andrzej Pieszaka oraz parę faktów z życia Naczelnego, "żebyście wiedzieli", bo "macie prawo wiedzieć".]
  • Fantastyczny wygląd i wydanie płyty jako takiej; doskonała książeczka z tekstami, wszystko naprawdę, naprawdę cacy;
  • Urzekający wokal Kingi Miśkiewicz - momenty takie jak trzymaj trzymaj trzymaj się! czy niebezpieczne tak pełne ciebie sny czy tętno mam w normie czy szczęście wdycham razem z tlenem / o tam / w wielu się językach naraz śmieję czy i z zapałek meble w pokoju mam czy wciąga mnie gorąca przestrzeń twoich słów - cuda, cuda, cuda. Nie wymieniam dalej, bo zająłbym Wam parę godzin;
  • Radość jako uczucie wiecznie towarzyszące odtwarzaniu tej płyty - nareszcie bowiem jest to, na co tak wyczekiwałem; nareszcie jest płyta, o której marzyłem, którą kocham cały sobą i którą - gdybym miał olbrzymi talent - nagrałbym dokładnie tak, jak tu została nagrana;
  • Intuicja - podobno Furia Futrzaków ma w swoim dorobku piosenki mniej udane. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, ale jeśli tak, to naprawdę autokrytycyzm musi stać w tym duecie na olbrzymim poziomie - tu nie ma bowiem ani jednego kawałka, który jakoś zaniżałby ocenę materiału, każdy jest cenny;
  • Atrakcyjność - Furia Futrzaków jest nie tylko wspaniałym zespołem tworzącym doskonałą muzykę, ale także kapitalnym produktem marketingowym na zupełnie innym poziomie niż cały polski komercyjny pop (he he) - atrakcyjności pani Kindze i panu Andrzejowi dodaje właśnie autentyczność, szczerość;


  • Fantastyczny wygląd i wydanie płyty jako takiej; doskonała książeczka z tekstami, wszystko naprawdę, naprawdę cacy;
  • Urzekający wokal Kingi Miśkiewicz - momenty takie jak trzymaj trzymaj trzymaj się! czy niebezpieczne tak pełne ciebie sny czy tętno mam w normie czy szczęście wdycham razem z tlenem / o tam / w wielu się językach naraz śmieję czy i z zapałek meble w pokoju mam czy wciąga mnie gorąca przestrzeń twoich słów - cuda, cuda, cuda. Nie wymieniam dalej, bo zająłbym Wam parę godzin;
  • To pierwsza spośród posiadanych przeze mnie płyt, którą kupiłem PRZED przesłuchaniem całości materiału w innej formie; cała reszta krążków była już mi doskonale znana, tu zaś przeżywałem męczarnie, ślęcząc przed kompem i próbując opanować pokusę, by wejść na myspace'a zespołu. Swoją drogą, dzięki, poćwiczyliście mi charakter;
  • Radość jako uczucie wiecznie towarzyszące odtwarzaniu tej płyty - nareszcie bowiem jest to, na co tak wyczekiwałem; nareszcie jest płyta, o której marzyłem, którą kocham cały sobą i którą - gdybym miał olbrzymi talent - nagrałbym dokładnie tak, jak tu została nagrana;
  • Zabawa - niech zaczyna się zabawa śpiewa Kinga Miśkiewicz i na tym to chyba niestety pozostanie; nie wierzę, by stado debili w rozgłośniach radiowych i hipnotyzowanych przez nich (sorry, nie wierzę, że ktoś w pełni świadomości może słuchać hitów naszych komercyjnych radiostacji, no wybaczcie) innej maści ćwierćmózgów gotowych wbijać na Pudelka; nie wierzę, by Furia zarobiła na siebie - jest po prostu za dobra;
  • Atrakcyjność - Furia Futrzaków jest nie tylko wspaniałym zespołem tworzącym doskonałą muzykę, ale także kapitalnym produktem marketingowym na zupełnie innym poziomie niż cały polski komercyjny pop (he he) - atrakcyjności pani Kindze i panu Andrzejowi dodaje właśnie autentyczność, szczerość;
  • Kapitalne teksty - naprawdę, pani Kinga i jej mąż to najlepszy duet tekściarski w tym kraju. On - człowiek obdarzony łbem do obserwacji i porównań równie zaskakująco śmiesznych, co błyskotliwością przewyższających wszystkie szczyty; ona - natchniona niesamowitą wrażliwością dziewczyna, która wszystkich pieprzonych poetów, jakich znasz, pobiła najdoskonalszym wyrażeniem tęsknoty człowieka za drugim człowiekiem w czterech masywnych wersach niech jeszcze jedna cukru kostka / zbyt chłodnej kawie smaku doda / jest zbyt czarna i zbyt gorzka / wolałam gdy ty budziłeś mnie; naprawdę boję się, na co będzie stać ew. potomstwo tych państwa - sądzę jednak, że będą żywym świadectwem potwierdzającym rozważania o niemoralności antykoncepcji;
  • Ów feeling, intuicja, o której mówiliśmy kiedyś, to nie wszystko jednak. Najpierw musiała być kompozycja i melodia. Cholera, doskonałość tych w takich utworach jak Brokat, Cukier w kostkach, Impreza zamknięta czy Nastroje...
  • Wszystko to, co chciałem powiedzieć, ale zapomniałem - że moja przyszła żona powinna śpiewać jak Kinga Miśkiewicz; że ta płyta ma w sobie tyle kolorów, że na jej podstawie można by stworzyć jakiś nowy system kolorystyczny w Windowsach; że każdy, kto nienawidzi popu, powinien przesłuchać tej płyty i jeśli nie da jej oceny w okolicach ósemki, z poczucia wstydu winien strzelić sobie w łeb; że generalnie uwielbiam Furię Futrzaków; że Furia Futrzaków to to, na co czekałem od lat. I że ta recenzja jest chaotyczna, żałosna i głupia tak, jak głupi, żałosny i chaotyczny jest każdy, kto ujmuje w słowa marzenia i robi to w sposób, którego nie potrafi. Czytelników przepraszam i zapraszam do słuchania Furii Futrzaków.

piątek, 23 kwietnia 2010

Portugal. The Man: American Ghetto

W poprzednim odcinku...

Paweł postanawia zapoznać się z zespołem Portugal. The Man. Powodem tego poruszania były tagi jakimi został ozdobiony profil tego zespołu na serwisie last.fm. Experimental, Progressive, Blues. To mogło zaciekawić. Sięgnął więc po płytę The Satanic Satanist. Niestety, poszukiwania tych gatunków na owym albumie, skończyły się takim samym efektem jak szukanie Bursztynowej Komnaty. Do dzisiaj nikt jej nie odnalazł. Pawła to bardzo zasmuciło. Obraził się na zespół, użytkowników last.fm, oraz na czas który uciekł bezpowrotnie. Członków zespoły omija wielkim łukiem. Wciąż przebywa wśród lastowiczów, ale patrzy na nich z pogardą. Z czasem nie ma co dyskutować, Ten zawsze jest na wygranej pozycji. Bitles zaczął zapominać o tych trzech problemach, jednak spać nie dawał mu inny problem. Czy na tej płycie na prawdę słyszy kobietę, czy to tylko omamy słuchowe? Czy jest szansa, żeby ktoś mu pomógł?

Odcinek drugi:

Jak wiadomo, Szymon dobrą pamięcią pochwalić się nie może. Kojarzy pewne fakty, nazwy, wydarzenia. Niestety, gdy chodzi o rozwinięcie tematu, często ma z tym problem. Taka sytuacja spotkała go przy okazji zespołu Portugal. The Man. Gdy dotarła do niego informacja, że ukazała się nowa płyta, zaświeciła mu się w głowie lampka. Przecież to ten zespół, który recenzował Piąty Bitles na Uchem w Nutę. Sunset Rubdown, Four Tet, Atlas Sound, Neon Indian, Miike Snow. Tak, większość jego recenzji pomogła mu poznać świetne zespoły. Był przekonany, że teraz też tak będzie i w sumie się nie rozczarował. A to zasługa jego słabej pamięci. Nie pamiętał recenzji The Satanic Satanist oraz oczywiście nie znał tagów na last.fm. Spodobało mu się. Pomyślał, że niezłe. Dopiero wtedy skonfrontował nową płytę z recenzją starej i obejrzał profil tego zespołu na serwisie społecznościowym. Był wstrząśnięty. Postanowił zapoznać się z albumem wydanym w 2009 roku. Odetchnął z ulgą. American Ghetto zdecydowanie brzmi lepiej.

Trudno tu się wciąż doszukać tych eksperymentów, ale powiedzmy, że Szymek słyszał ich więcej. Minutowy przerywnik Break. Można powiedzieć, że trochę wciśnięty na siłę, żeby pokazać - my kombinować umiemy. Jednak bohater nie mógł zaprzeczyć, że jest ładnym intrem 60 Years. Potem po All My People było 1000 Years. Pojawiła się myśl, czy refren jest taki sam jak w 60 latach, czy nie? Jednak inny, ale podobne tytuły mogą zmylić. I tak płyta płynie, usłana miłymi dźwiękami. Krótkie utwory, trwające 3-4 minuty, w których jednak kobiecego głosu nikt nie uświadczył. Występują w nich od czasu do czasu jakieś bardziej skomplikowane, przedłużone riffy, zapętlone wokale, czy inne upiększacze. Ale właśnie, to tylko ozdobniki, które stanowią 5% materiału. Więc kolejny redaktor Ucha w Nutę musiał obalić teorię eksperymentalnego i progresywnego Portugal. The Man. Nie obraził się. Płyta mu się spodobała i wracać do niej będzie, pewnie nie raz. Na listę roku to za mało. Jednak SimonS już zdążył wszystkich przyzwyczaić, że zawsze recenzuje albumy, których potem nie ma w podsumowaniu rocznym.

W następnym odcinku:

Portugal. The Man wydają nową płytę. Czy będą w stanie jeszcze kogokolwiek zainteresować?

wtorek, 20 kwietnia 2010

Nabór do redakcji!

Jest 20 kwietnia 2010. Trójka redaktorów znanego na całym świecie bloga muzycznego siedzi przy stole w swym biurowcu. Miny mają zmęczone, choć w zmęczeniu tym da zobaczyć radość i pasję, która nie pozwala im przestać. Właśnie zakończyli ważny projekt. Kolosa, który nie dawał im spać przez kilka miesięcy.

Nagle Naczelny podniósł się z fotela, na co pozostała dwójka zareagowała ruchem brwi prawdopodobnie oznaczającym pytanie. Podszedł do okna i spojrzał przez nie na szare bloki okryte nocnym niebem. Zasunął rolety i podszedł do Stołu Konferencyjnego.

Czuł na sobie wzrok swych kolegów. Wiedział, że jego zachowanie musi ich dziwić. Poczuł jednak, że to jest ten moment. Pochylił się więc nad stołem i - uderzając o jego blat dłonią - rzekł:

- Potrzebni są nam nowi ludzie - a mówiąc to spojrzał wzdłuż długiego Stołu, wokół którego mnóstwo krzeseł było pustych. - Potrzebujemy współpracowników, w każdej dziedzinie. Czy słuchają soulu, r'n'b, rapu, popu, funka, freaka, whatever. Potrzebne są nam nowe siły, które potrafią władać piórem. Jeśli mamy rozpierdzielić ten system do końca...
- Przepraszam - zagaił nieśmiało Pawełek, wbijając się w fotel - a co ze słuchaczami metalu, tych dziwadeł z Jamajki i poezji śpiewanej? Bo z pewnych źródeł wiem, że prezes nie lubi...
- Mówiłem o rozpierdzielaniu systemu, a nie jego utrwalaniu, Pawełku - odparł Naczelny. - Na czym to ja... tak, więc, jak mówiłem, potrzebujemy świeżych klawiaturowych, oby tylko składnie posługiwali się językiem polskim i nie należeli do nudziarzy, bo tych, to wiecie, sporo u konkurencji...

Parę dni później w telewizjach całego świata pojawiło się ogłoszenie, że blog muzyczny z najdziwniejszą nazwą w całej polskiej metropolii - Internecie - poszukuje ludzi, zgodnie z rysopisem przedstawionym na tajnej naradzie Redakcji. Zainteresowanych skierowano na adres uchemwnute@gmail.com i poproszono o podanie swego wieku, zainteresowań muzycznych (może być link do profilu na last.fm czy Rate Your Music), a także jakiejś próbki swego klawiaturowania.

Pół roku później przy Stole Konferencyjnym na kolejnej naradzie zebrało się już, poza stałym gronem, kilkoro świeżaków, pełnych energii i chęci do zostawiania naskórka swoich palców w celu poszerzania muzycznej świadomości rodaków.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Płyty dekady: świat 10-01


W pośpiechu, w nieszczególnie sprzyjających okolicznościach, w pocie i we łzach, prezentujemy ostatnią już, my-myślimy-że-najlepszą, dziesiątkę płyt z lat 2000-09. Niedługo wracamy z regularnymi recenzjami, będzie jeszcze bardziej czerstwo niż jest, więc oczekujcie nas z chlebem i solą. [Piąty Bitels]


10
Radiohead
Hail to the Thief
[Parlophone; 2003]


Jest to chyba jedyny album tego zespołu, który wywołuje jakieś kontrowersje w naszej redakcji. Ja z Marcinem go uwielbiamy, a Paweł patrzy na niego nieprzychylnym okiem. Że dobry, ale jednak jak na Radiogłowych, to przeciętny i nie zasługuje na tak wysoką lokatę. A przecież to ten album na którym znajduje się 2 + 2 = 5, jeden z najlepszych gitarowych kawałków tego zespołu. There There z afrykańskimi bębnami (hehe), mistycznym wokalem Yorke'a i ciekawym teledyskiem. Po za tym Sit Down. Stand Up, The Gloaming, A Wolf at the Door. Czy Myxomatosis, takie mało radioheadowe, kojarzące mi się z którąś edycją gry piłkarskiej FIFA, a które tak świetnie wypadło na poznańskim koncercie. Wiadomo, nie ma szans z wielką trójką: Ok Computer, Kid A i Amnesiac, ale jest na czwartym miejscu. Gwarantuje ono dziesiątą pozycję w naszym podsumowaniu. [SimonS]

09
Sigur Rós
( )
[Fat Cat; 2002]


Płyta bez tytuły, piosenki też. Teksty w wymyślonym języku nadziei. To może być tylko Sigur Rós. Zmiany języka prawie nikt nie zauważył. W końcu islandzki jest dla nas tak samo niezrozumiały, jak wymyślony Vonlenska. A nieoficjalne tytuły utworów podał sam zespół. Tak więc jedynym problemem pozostała nazwa albumu. Postanowiłem sam rozwiązać ten problem i nazwałem go Nawias Zamknięty. Po islandzku na pewno by to brzmiało piękniej. Wpisuję do Google Translate polską nazwę i otrzymuję odpowiedź - Sviga Umferð. Pięknie. Mamy tutaj osiem piosenek, które dzielą się na dwie części. Pierwsze cztery są optymistyczne, a utwory zamykające melancholijne. Zaczyna się od Vaka, która posiada jeden z najlepszych teledysków ostatnich 10 lat. Mimo wielkiej tragedii jakim był wybuch bomby nuklearnej, jedna ze szkół islandzkich przetrwała. Niech się dzieje wola nieba, na dworze pobawić się trzeba. Takie utrudnienia jak maska gazowa, nie przeszkadza dzieciom przeżywać wielkiej radości. Którą niweczy śmierć jednej z koleżanek. Był to jedyny singiel z tego wydawnictwa. Drugą piosenką która wywołuje na mnie wielkie wrażenie jest ta ostatnia, z numerkiem ósmym. Niech Was nie zmyli nieoficjalny tytuł. Popplagiđ - po ichniemu popowa piosenka. Nic bardziej mylnego. Do szóstej minuty faktycznie może tak brzmieć, ale wtedy nastaje wielki finał. Z sekundy na sekundę utwór się rozkręca. Rozbudza się z sennej atmosfery i zaczyna pędzić. Wybucha jak islandzki wulkan w 9 minucie. Głośna perkusja, charakterystyczny riff i falset Jón Þór Birgissona. Po dwóch szaleńczych minutach ucicha. To już koniec. Domyślam się, że jestem w mniejszości. Jednak uważam, że to właśnie ( ) jest największym osiągnięciem tego islandzkiego zespołu. [SimonS]


08
Animal Collective
Merriweather Post Pavilion
[Domino; 2009]


Przez moją pomyłkę (opisy nie są na jutro, są na dzisiaj, są na dziesięć minut wstecz), niewiele mam czasu na opisanie fenomenu Merriweather, ale to żadna strata, bo robiłem to już nie jeden przecież raz: „pochłonęli mnie, urzekając i przygwożdżając tym, jak można skomplikować proste rzeczy i jak skomplikowane rzeczy można rozprostować”, jakby nie było. Ostatnio słyszałem zarzut, że wszystkie te ozdobniki odwracają uwagę od kiepskich melodii. „Chyba ty”. Ciężko o drugą tak skończoną płytę w ciągu ostatnich kilku lat, a dla tych, którym przeszkadza forma, nie ma ratunku. [Piąty Bitels]

07
Radiohead
Amnesiac
[Parlophone; 2001]


Minął zaledwie rok, gdy panowie z Radiohead zdecydowali się wydać kolejnego kolosa. Amnesiac, który powstał podczas tej samej sesji nagraniowej, co Kid A, stanowi dla wielu takie prywatne cacko. Coś, czego - wydaje im się - inni nie zauważają. Coś specjalnego, tylko ich. Niemniej jednak, muszę ową grupę rozczarować - Pyramid Song to jedna z najlepszych z grona najsmutniejszych piosenek ever; motywu Knives Out nie sposób nie podoznawać, szczególnie jeśli się obejrzało teledysk, a takie I Might Be Wrong stanowi "zaledwie" jeden z najukochańszych utworów spośród dorobku panów z Oksfordu. Kto nie zna, niech pozna - kto poznał, ten wie. [Yeti]

06
...And You Will Know Us by the Trail of Dead
Source Tags & Codes
[Interscope; 2002]


[Piąty Bitels]



05
Sigur Rós
Ágætis byrjun
[Fat Cat; 2000]


Jeśli muzyka ma prowadzić do oczyszczenia; jeśli muzyka ma odkrywać przed słuchaczem nowy świat - świat twórcy danego dzieła... Jeśli muzyka ma być zwierciadłem duszy; jeśli wzniosłe przeżycia zasługują w ogóle na to, by zapisywać to wszystko na gitarach, smyczkach i wokalach... Jeśli, jeśli, jeśli. Jeśli ktoś kiedykolwiek stworzył płaszczyznę języka wyłącznie muzycznego, tworząc jednocześnie teksty do niej w języku ojczystym, to zrobili to właśnie panowie z Sigur Rós. To już nie jest kwestia tego, że my nie znamy języka islandzkiego, więc wydaje nam się piękny - to już jest kwestia tego, że wcale nie potrzebujemy go znać. Muzyka, a więc - za Arystotelesem - forma mówi tu dostatecznie wiele o treści - tj. opisywanych przeze mnie przeżyć autora. Słuchając tego krążka wiemy, co nam chciano przekazać, jednocześnie wiedząc to na swój sposób. Funkcja komunikacyjna sztuki zakorzeniła się tu tak mocno, że każdy z nas wie. Każdy wie i rozumie. Wystarczy, że choć raz założy słuchawki w ciemnym pokoju i odpali ten album. Przeżycia gwarantowane. [Yeti]

04
Dungen
Ta Det Lugnt
[Subliminal Sounds; 2004]


Jak każdy wie, używki są złe. A najbardziej narkotyki. Jednak gdy człowiek słucha Dungen, a w szczególności To Det Lugnt, zaczyna się zastanawiać, czy czasem nie przymrużyć oko na delikwentów pomagających sobie dopalaczami. Zespół przyznał się, że przy tworzeniu muzyki często sobie tak ułatwiał pracę. Oczywiście są wyjątki, jednak zdecydowana większość tych wielkich w taki sposób dochodziła do perfekcyjności swojej muzyki. Najlepszym przykładek w tej dekadzie był właśnie ten szwedzki kwartet. Psychodeliczno-progresywny rock w którym nie brakuje popowych piosenek. Panda, Gjorn Bort Sig, Festival. Jednak im dalej w las, tym narkotyk bardziej strzela do głowy. Mistrzowskie wykorzystanie możliwości gitar, ozdobione fortepianem, skrzypcami i jazzowymi momentami. Legendy tego nurtu wzdychają z ulgą, że Dungen nie istniało w ich czasach. Ubył im spory konkurent, który obecnie jest monarchą absolutnym. [SimonS]

03
The Avalanches
Since I Left You
[Modular Recordings; 2000]


Spośród wszystkich tych niewątpliwych dzieł w czołówce naszego rankingu, to właśnie Avalanches postawili sobie poprzeczkę najwyżej. Jest bowiem rzeczą cholernie trudną, by trafić do słuchacza poprzez miks dokonań innych ludzi, w dodatku niekoniecznie nastawiając się na dostarczanie mu wzruszeń. Tylko spójrz: niemal cała czołówka tego rankingu to płyty, przy których możesz płakać w poduszkę bądź zamulać na Gadu-Gadu. I jak tu ma z tymi dążeniami konkurować taki Frontier Psychiatrist? Rzecz oparta na kuriozalnym zestawieniu wycinków z przeróżnych dzieł sztuki sprzed ponad 40 lat; na absurdalnym humorze i metodzie kojarzenia faktów. Problem w tym, że choćby Avalanches opanowali to do perfekcji, ktoś i tak postawi nad nimi niedociągniętą, wzruszającą płytę. Wzruszenie traktowane jest bowiem jako przeżycie wyższe niż śmiech, radość, whatever. Nie chcę teraz rozważać ewentualnej słuszności takiej hierarchii - generalnie nie o to chodzi. Chodzi o to, że Avalanches to grupa cholernie zdolnych ludzi z Australii, których jedyne dotychczas dzieło stanowi opus magnum ram, jakie wyznaczyli sobie przez własny koncept. Koncept doskonały. W rezultacie daje to zdumiewająco kapitalny album. I to tego albumu masz słuchać, a nie jakiegoś pieprzenia o nim, więc get a drink, have a good time now. [Yeti]

02
Modest Mouse
The Moon & Antarctica
[Epic; 2000]


Analogicznie, jeśli najwięcej miejsca poświęcam tym zespołom, których „fajność” wymaga wyjaśniania, dla Modest Mouse wypadałoby zostawić pustą przestrzeń. Mądrzejsi ode mnie próbowali w stu procentach poważnie ogarnąć dlaczego The Moon and Antarctica jest fantastyczna, a wszystko, co po niej, już „no, nie aż tak” i okazuje się, że najlepsze w niej jest to, że nikomu nie trzeba mówić, że jest dziełem, bo w momencie - dajmy na to - basu w Tiny Cities, nikt nie ma wątpliwości. Stan nirwany. [Piąty Bitels]


01
Radiohead
Kid A
[Parlophone; 2000]


To nie jest tak, że postanowiłem się polenić / olać / nie chciałem podjąć wyzwania. Chciałem, naprawdę. Opis Kid A, ubranie jej treści w słowa, jest chyba jednym z największych marzeń każdego recenzenta na świecie, o ile to dobry recenzent (choć paru słabych - kłaniam się - akurat też). "No ale". Jest pewne poczucie elementarnej sprawiedliwości i solidarności. Jest pewne poczucie, że jeśli ktoś robi Twoją rzecz lepiej, to może jednak lepiej sprawić, by była to jego rzecz. I wtedy nie liczy się hierarchia wewnątrz redakcji, nie liczą się osobiste ambicje. Otóż ja *nie muszę* opisywać Kid A, bo Kid A opisał Pawełek za pomocą jednego obrazka, który "wyjaśni Ci wszystko, wytłumaczy Ci cały ten świat". Ten obrazek ma kilka kontekstów i w każdym spełnia swoją rolę. Tak więc rozpatrzcie poniższą grafikę pod owymi aspektami: estetycznym obrazka; kulturowym Kid A; poziomem przekazu emocji na Kid A; formą muzyczną Kid A; wszystkim, co pozytywne Kid A. Kumacie? Pawłowi bijmy brawo i miejmy nadzieję, że za 10 lat, gdy z wąsem i małym dzieckiem usiądziesz, by przeczytać rankingi trzech typków, którzy wciąż będą używali terminologii "jarać się", "rozwalać", "masakra", "miazga", "Kylie" i płakali w poduszkę za Radiohead i Blur... miejmy nadzieję, że wtedy będę mógł opisać pozycję pierwszą w rankingu kolejnej dekady. Kłaniam się nisko Państwu, a Ciebie, Paweł, nienawidzę.
[Yeti i Piąty Bitels]

sobota, 17 kwietnia 2010

Płyty dekady: świat 20-11


Jest sobota, 17 kwietnia. Jutro niedziela, 18-ty. Trójka redaktorków Uchem w Nutę właśnie publikuje swoje listy, które miała opublikować jeszcze w lutym. Redaktor naczelny pochyla się nad wstępem i czeka na ostatnie teksty do dzisiejszego wydania. W tle majaczy mu już pierwsza dziesiątka listy. Czuje, że teraz "to już nie ma to tamto" i w ogóle. Przed ostatecznym rozwiązaniem kwestii albumowej czas jednak na - bardzo smaczną - przystawkę. "Smacznego" brzmi tu jak proroctwo. [Yeti]


20
Broken Social Scene
You Forgot It In People
[Arts & Crafts / Paper Bag; 2002]


Tym się różni wyspiarskie indie od tego z Ameryki Północnej, że w Anglii wiadomo co mamy, a taka Kanada patrzy na to z politowaniem. Anglicy na początku dekady byli święcie przekonani, że to oni ratują rocka przed zagładą. Uważali, że ich dziarskie chłopaki w obcisłych rurkach pokażą, czym jest granie na gitarze. Nic bardziej mylnego. To w kraju z czerwonym liściem klonowym powstały takie zespoły jak The New Pornographers, Arcade Fire, Sunset Rubdown, Islands, Hot Hot Heat, Death From Above 1979, czy właśnie Broken Social Scene. Wszystkie natarczywie otagowywane jakie indie, a każdy wyjątkowy w swoim brzmieniu. Nie wiem czy to zasługa połączenia kultury angielsko-francuskiej, czy reniferów w lasotundrze, ale to chyba Kanadyjczycy mają najwięcej pomysłów na współczesnego rocka. Tak się kończą te brytyjskie podboje kolonialne. [SimonS]

19
The Bird and the Bee
Ray Guns Are Not Just the Future
[Blue Note; 2009]
Recenzja [Yeti]

Yeti nie mylił się wypowiadając te słowa - „...a my widzimy się wkrótce - przy listach dekady. Myślę, że ani Bird, ani Bee nas wtedy też nie opuszczą”. A tak długo czekali na nasze zainteresowanie. Płyta ukazała się w styczniu 2009 roku, a nikt z nas nawet nie ruszył palcem, żeby jej posłuchać. Na szczęście, szanownego redaktora naczelnego ruszyło sumienie i w listopadzie zabrał się za słuchanie. Na początku sam się zachwycił, a potem nas tym zaraził. Może tak miało być? Historia mogłaby się potoczyć inaczej. Płytę byśmy przesłuchali po premierze, a potem by przepadła w natłoku innych krążków. Jednak, czy to możliwe? Czy da się zapomnieć o albumie na którym znajdują się takie przeboje jak Love Letter To Japan, Polite Dance Song i My Love? Nie, to niemożliwe. Dlatego wciąż żałujemy, że tak późno poznaliśmy The Bird and The Bee. [SimonS]

18
Ariel Pink's Haunted Graffiti
The Doldrums
[Paw Tracks; 2004]


„Sometimes a loser wins”; czasami to lo-fi jest hi-fi. Jakość a „jakość”, heh, można by długo, w każdym razie. „Jeśli w pierwszej dekadzie XXI wieku możemy mówić o człowieku, który JEST SWOJĄ MUZYKĄ i jest nią w pełni - to jest to właśnie ten świr, Ariel Pink”. Doldrums to samo centrum brudnej estetyki, objaw geniuszu, bunt treści przeciwko formie, który wyszedł obronną ręką i w kwestii treści (co jasne) i formy (co już nie dla wszystkich jest jasne). Jako ciekawostka, Strange Fires zawsze będzie dla mnie zaczynało się od słów: unoszę się tu, it's the window in my mind. Graba, jeśli ktoś jeszcze słyszy tam to „unoszenie”. [Piąty Bitels]


17
Panda Bear
Person Pitch
[Paw Tracks; 2007]


Lista artystów, których Panda wymienia jako inspiracje, to miszmasz wszyst-kie-go, żeby wymienić tylko kilku z zupełnie różnych biegunów: Nirvana, Notorious B.I.G., Kylie, New Order, Beach Boysi, Metallica, George Michael, Aphex Twin. W rzeczywistości, co jasne, nie doświadczymy Metalliki na Person, ale sam pomysł, żebyśmy czytając książeczkę chcieli usłyszeć (freak-thrash byłby albo bardzo dobry, albo bardzo zły), już powoduje, że to Panda jest najfajniejszym Animalem. Udowadnia to, zresztą, dość szybko, by na Bros dać znać, że jest też „twoim kumplem” dekady. [Piąty Bitels]


16
The Microphones
The Glow Pt. 2
[K; 2001]


Gdzieś na pograniczu „jawnego” i „tuszowanego” „piękna”, Phil Elvrum uzewnętrznia swoje wodzostwo, zamieszczając na jednym albumie wszystkie elementy twoich ulubionych. Moim cichym faworytem jest naturalnie ujmujący pierwszy Instrumental, ale to tylko pierwiastek z ogółu niezmierzonej fajności Glow pt. 2, na którą składają się niby-proste zabiegi (I Am Bored?) i „sposoby prowadzenia melodii” (The Gleam pt. 2?) osiągające to, czego nie osiągnął w minionej dekadzie tak naprawdę nikt. [Piąty Bitels]

15
The Flaming Lips
Yoshimi Battles the Pink Robots
[Warner Bros.; 2002]


Do you realize, that everyone you know someday will die? Nic tak oczywistego nie ruszało tak bardzo, jak teraz, przy odpowiedniej oprawie dźwiękowej. „I w ogóle”. In the morning I'd awake / and I couldn't remember / what is love and what is hate? / the calculations error / what is love and what is hate / And why does it matter? – dziesięć kropka zero. A z anegdot, to kiedyś pomyślałem, że Yoshimi jest dla tych, którzy ubóstwiają Dark Side of the Moon, a teraz Flaming Lips dali temu wyraz coverując Dark Side (czego z kolei nawet nie chce mi się słuchać, bo się boję o wszyscy-wiedzą-co). [Piąty Bitels]


14
Animal Collective
Strawberry Jam
[Domino; 2007]


Masz sporo biżuterii i każda inna. Jednak w natłoku błyskotek, świecidełek i złota, spoglądasz na jedną tylko rzecz, tę ukochaną. Wielbisz ją, choć inne są wartościowe co najmniej tak samo. Tak o to mam z dżemem od Animali, który w klasyfikacji dżemów wyprzedza nawet te domowe. Ilość spontaniczności, ilość lata, ilość radości na tej płycie przekracza wszystko. Do tego - tak często podkreślam uwielbienie do tego elementu - przeplatanki wokalne. Ale przede wszystkim lekkość, zwiewność, lato i radość. Radość, radość, radość. I only want the time / to do one thing that I like / i only want the time / to listen Strawberry Jam. [Yeti]

13
Boards of Canada
Geogaddi
[Warp; 2002]



[Piąty Bitels]


12
Late of the Pier
Fantasy Black Channel
[Parlophone; 2008]


„Każdy ma w swojej kolekcji jakiś przehajpowany zespół, którego wielkości wytłumaczyć nie umie” - napisał Szymek o Mew i miał rację, nie tyle w sprawie Mew, co faktu posiadania takiego zespołu. Otóż, to jest moja pierwsza piątka dekady. A kiedy już utraciłem na wiarygodności i przestałem istnieć, macham na to łapką, i teraz tak: Szymek ma swoje Mew, Dejnarowicz ma swoje Asereje, New Musical Express ma „swoje indie”, ja mam własny, zdrowo opakowany hookami, rozrywający mózgi album popowy.

Smutno mi, że czuję się odosobniony w odbiorze krążka, w którym momenty ścielą się tak gęsto, a melodie rozłożone są tak chytrze, że zawsze po bardzo dobrej następuje bardzo dobra i nigdy inaczej. Smutno, bo szalona i pokręcona muzyka popularna, która „ryje berety jak królowie mety”, utożsamiana jest nie z tymi wykonawcami, co trzeba. Smutno, bo nikt, jak Wielka Brytania szeroka, od dłuższego czasu nie wygryzł takich motywów, a i tak obiło się to bez szerszego echa (znaczy, no, sześć na dziesięć, co to jest za ocena tak naprawdę).

Nie jest to na pewno nic nowego, ale nie przeszkadza to - w najmniejszym nawet stopniu - w byciu papką najbardziej chwytliwych świecidełek, jakie może sobie wyobrazić XXI wiek. „I wiesz co, i wiesz co, i wiesz co”? Jeśli lubisz Eno, Bowiego, Take On Me, Depeche Mode, Move Your Feet i Daft Punk, to pozycja obowiązkowa. Jeśli nie - także pozycja obowiązkowa. Elektroniczne bailando i rozklekotana tropikana The Bears Are Coming, główny motyw Random Firl (płaczę ze zdumienia), outro Mad Dogs and Englishmen, potęga VW, linijki: If I was theirs / If they were yours / Maybe if you were mine? - ja bym żałował, że mnie ominęło. Ja szaleję. Mój Toro dla lat zerowych, „spis rzeczy ulubionych” (hehe), podjarka bardzo-nie-byle-czym.

I jeszcze drażniąca kwestia Klaxons. Klaxons byli wcześniej, robili coś podobnego, w bliźniaczym stylu, w tych samych ciuchach nawet, ale nie umieli układać piosenek. Nie umieli układać piosenek. Nie umieli układać piosenek. [Piąty Bitels]

11
Blur
Think Tank
[Parlophone; 2003]


Kończą się żarty, zaczyna się Blur. Jeden z najważniejszych zespołów mojego życia, tak to widzę, i w ogóle żeby ogarnąć wszystko, co wokół nich, potrzebowałbym dodatkowego konceptu (mam takie plany, w środku m.in. recenzja jednego z naj albumów w ogóle, 13). „Ale ja nie o tym” (bo mógłbym się rozwodzić długo, dajmy na to, że każda piosenka z Modern Life jest fajniejsza niż Oasis, ale po co).

Fantazja Ambulance, perfekcja Out of Time, feeling Caravanu, bossostwo Jets, klimat Battery in Your Leg, w końcu pomysł na Gene by Gene, nawet tak głupia sprawa jak okładka z rąk mojego ulubionego twórcy sztuki nowoczesnej (bo termin „graffiti”, w kontekście tagów itd., Banksy'emu uwłaszcza tak bardzo, jak bardzo termin „britpop” umniejsza geniuszowi songwriterskiemu Albarna), ogół. „Drudzy po Bitelsach”? [Piąty Bitels]


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-01

piątek, 16 kwietnia 2010

Płyty dekady: świat 30-21


Ostatnio tak się cieszyłem z tego wielkiego zaszczytu. Pisać wstęp, to jest coś. Niestety przy czwartym wstępie zabrakło mi pomysłów. Na szczęście, to najmniej ważna część podsumowania. Dlatego nie zostało mi nic więcej do napisania, jak tylko zaprosić Was do lektury. Tak więc: zapraszam. [SimonS]

30
Godspeed You! Black Emperor
Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas To Heaven
[Kranky; 2000]


Dobra, przyznam się. O Godspeed You! Black Emperor usłyszałem parę dni temu, gdy wszem i wobec ogłosili, że postanowili się reaktywować. Mam nadzieję, że jedyną przesłanką nie był cel zarobku. Słuchając tego zespołu ta teoria szybko upada. Widać, że muzyka jest tworzona z pasji, a nie dla mamony. Ilość utworów, oraz ich długość w pierwszym momencie może odstraszać. Cztery kawałki, każdy trwający ok. 20 minut. Na pewno to nie jest odpowiedni zespół do scrobblowania na last.fm. Ale przecież to nie istotne. Liczy się to, co leci z głośników, a nie to, co zapisuje się na serwerach Last.fm ltd. A na prawdę warto poświęcić 80 minut, żeby posłuchać tych dźwięków. [SimonS]


29
The Flaming Lips
Embryonic
[Warner Bros; 2009]
Recenzja [Piąty Bitles]

Co więcej można powiedzieć o The Flaming Lips? Przecież zostało już powiedziane chyba wszystko. Zespół który jest jak wino. Im starsi, tym lepsi. Embryonic nie jest ich najlepszą płytą, ale jest Ich wisienką na torcie lat zerowych. A wczoraj premierę miał teledysk do singla Powerless. Obczajcie. Jeżeli nie rozumiecie wielkości tego zespołu, to może ten wideoklip wam w tym pomoże. Ja na szczęście już zrozumiałem. [SimonS]


28
Max Tundra
Parallax Error Beheads You
[Domino; 2008]


Niedawno pewna zasługująca na autentyczny szacunek kobieta zajmująca się pisaniem o muzyce zasugerowała, że w Japonii od paru lat sporo jest już popu spod znaku Parallax Error Beheads You. Nie mam pojęcia, prawdę mówiąc, jak się sprawy mają i nie wiem czy koniecznie chcę je mieć. Japońce to jednak Japońce, a Max Tundra to Max Tundra i - sorry - nigdy o żadnym Japońcu nie powiem "autor Which Song". Z drugiej jednak strony Ben Jacobs (dla niewtajemniczonych: Tundra = Jacobs, powaga) musi mieć w sobie coś z idioty, skoro nie posłał owego tracka na singla. No cóż, szkoda, ale jeśli macie konto na Twitterze i staracie się obserwować tylko największych z największych, to weźcie Bena (kolejna prawda objawiona - Ben = Max) se dodajcie. [Yeti]

27
Air
Talkie Walkie
[Astralwerks; 2004]


Naiwnie ujmującemu, wielkomiejskiemu chilloutowi bardzo łatwo odjąć domniemanych wartości, ale wypolerowane i błyszczące Talkie Walkie to niepospolity reprezentant nurtu pięknej nudy. Przede wszystkim, zobowiązują trzy słowa: Alpha Beta Gaga, które aż powodują, że elegancja-Francja „chciałoby się rzec”, ale to trochę sztampa i siara, więc darujmy sobie i „posurfujmy na rakietach”. [Piąty Bitels]


26
The New Pornographers
Mass Romantic
[Mint; 2000]


Carl Newman pisze najlepsze piosenki pop w Kanadzie, a może i na całym globie. Najbardziej to słychać na Mass Romantic. Power Pop w pełnej krasie. Wystarczy, że przytoczę A Letter From an Occupant. Singiel który był u nas na 30 miejscu. Zespół wyznaczył, że tę płytę będzie promował tylko ten singiel. Dlatego w rankingu pojawił się tylko on. Szkoda, że tylko jeden, ale dobrze, że w ogóle był jakiś. Bo jakby nie było żadnego, to w naszym rankingu mogło by się pojawić aż 12 piosenek z tego krążka. W końcu wszystkie tak samo zasługują na wyróżnienie. Dlatego też powstał ranking płyt. [SimonS] 

25
Ariel Pink's Haunted Graffiti
Worn Copy
[Rhystop; 2003]


Nie wiem jak Wy, ale ja autentycznie kocham świrów. Uwielbiam, gdy ktoś pierdzieli od rzeczy; wykonuje absurdalne gesty, szaleje. Świrów autentycznie kocham, wszystkich. Są dla mnie świadectwem, jakąś tam esencją radości. I teraz: pojawia się człowiek imieniem Ariel, nazwiskiem Pink i zaczyna mieszać. Spójrzcie tylko, jakie inspiracje dla swej twórczości wymienia pan Pink: Mozart, Metallica, Madonna, Bach, Jackson i Entombed. Ariel najpierw coś tam nagrywa, potem cofa, dodaje kolejną partię i znowu cofa, by nagrać jeszcze następną. Jeśli dalej macie wątpliwości: gość robi to na przestarzałym sprzęcie. Jeszcze nie kumacie? To okej, powiedzmy tak: siedzi Ariel Pink, nagrywa sobie coś i nagle stwierdza, że potrzebuje perkusji (w sumie logiczne). Siada za bębnami? A skąd! Kłapie dziobem, klaszcze łapami, whatever może robić. Właśnie, bo jeśli w pierwszej dekadzie XXI wieku możemy mówić o człowieku, który JEST SWOJĄ MUZYKĄ i jest nią w pełni - to jest to właśnie ten świr, Ariel Pink. Ten nasz kochany świr, to nasze słoneczko. [Yeti]

24
Boards of Canada
In a Beautiful Place Out in the Country EP
[Warp; 2000]


Sprawa jest dyskusyjna, bo ja jestem fanbojem Boards of Canada, a ty pewnie nie, więc poruszy cię, że dla mnie In a Beautiful Place to EP-ka dekady. Rajcuje mnie, że cztery fantastyczne pejzaże wystarczą i zawsze będą czule odstawać od dwunastu czy trzynastu rozmemłanych, a bardziej to, że apogeum możliwości Boards w minonej dekadzie nastąpiło jeszcze troszeczkę później. Solucja: nocą, jak wszystko od nich, brzmi lepiej. [Piąty Bitels]


23
Unwound
Leaves Turn Inside You
[Kill Rock Stars; 2001]


A co to gra? Radio. Radio gra, a Kasia słucha. No to dobry gust ma Kasia, skoro słucha. Za sampel z kasety do nauki polskiego należy się szufla-piątka-strzała, a to przecież tylko przedsmak głównego punktu imprezy - powykręcanego jak filofany post-rocka, eksperymentalnej sieczki i wpływów rocka niezależnego, co „na papierze” i za pierwszym przesłuchaniem może nie bawić, ale, koniec końców, pozostawia nas z otwartą paszczą i rozłożonymi rękoma. [Piąty Bitels]


22
Dizzee Rascal
Boy in Da Corner
[XL; 2003]


Stereotyp rapera: Murzyn, łańcuch, bluza z kaputem, pochodzi z USA, nie ma nic do powiedzenia poza tym, jak szanuje swoje pochodzenie i "się nie wypina". Tymczasem bodaj jedyny rodzynek autentycznej nawijki na całej tej liście (no ja próbowałem, miejcie pretensje do Pawełka i Szymka) burzy jedną z najpotworniejszych bzdur w społecznej świadomości: że raper, by być raperem, musi nie tylko nawijać, ale i pochodzić z biednej dzielnicy jednego z miast Ameryki. Boy in da Corner jest bowiem - według tego, co mi mówiono - jednym ze szczytów europejskiego rapu ever. Sam Mills, jako Brytol, jawić się musiał po wypuszczeniu takiego materiału jako zbawca nawijki z Wysp i pewnie tak też został odebrany. Nie wiem, "ważne k*rwa czym jest", jak pewien gorzowianin. A czym jest, trwają spory - od "uduchowionej płyty gówniarza z Wielkiej Brytanii" po - po prostu - "świetną nawijkę". Reasumując - cały ten opis "wygląda tak nierozsądnie, to niestotne" - liczy się, że musisz to lubić. [Yeti]

21
The Microphones
Mount Eerie
[K; 2003]


Próbowałem do tego opisu poszukać inspiracji u Kolegów po fachu. Niestety, w Polsce nikt nie zrecenzował tej płyty. Mógłbym też poszukać łyku inspiracji w herbacie Lipton. Jednak nie wiem, czy picie herbaty tuż przed snem jest zdrowe. Z tej patowej sytuacji można wyciągnąć na szczęście optymistyczne wnioski. Jeżeli nikt w kraju nad Wisłą nie opisał tego albumu, to znaczy, że warto nas czytać. Okazuje się, że nasze gusta nie zawsze są kalką innych serwisów i nie jesteśmy po prostu ich marną podróbką. A że często nasze gusta pokrywają się z innymi, to oznacza to tylko tyle, że ta muzyka jest po prostu dobra.
Wypadało by coś napomknąć o samej płycie. Na pewno wrażenie robi openerowe The Sun. Utwór 17 minutowy. W pierwszych 11 minutach najważniejszą rolę odgrywają bębny. Później się uspokaja, a władzę nad piosenką przejmuje wokalista. Tak jest do 16 minuty, kiedy na czele wychodzi wielki szum. Przez który musiałem ściszyć głośniki. Wiem, mięczak ze mnie. Po resztę materiału zapraszam do sklepu. [SimonS]


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-01