środa, 30 grudnia 2009

Sylwestrowa Playlista z Uchem







Bardzo nie chciałbym być tak szalenie nieoryginalny i nawiązywać do Sylwestra z Dwójką tudzież z Polsatem, więc tego nie zrobię, ale powinniście wiedzieć, że nasz stosunek do niego jest wybitnie nie-halo. Generalnie jednak rzeczywistość jest ciężka, a muzyka do zabawy raczej potrzebna. Ale spoko, my - niczym superbohaterowie z amerykańskich chał romantycznych - zawsze przybywamy z odsieczą tuż przed katastrofą. Dzień przed ostatecznym rozwiązaniem męska załoga Waszego ukochanego bloga muzycznego przygotowała spis kawałków, w które warto zaopatrzyć swoją playlistę. Oczywiście jest to skromny fragmencik naszych rozbudowanych zbiorów przeróżnych kawałków, z których wybraliśmy dane utwory z przyczyn podanych w opisach lub z braku przyczyny. Nie spodziewaliście się, nie?

00
The Bird and the Bee
Fanfare
posłuchaj

Trochę jednak poza konkursem zaczynamy naszego seta od jednego z najlepszych openerów płyt 2009. Trwa zaledwie 0:29 i służy głównie do tego, by wszyscy obrócili głowy i zwrócili uwagę na to, że ktoś się jednak przy muzyce produkuje i że w ogóle impra się zaczyna. Wiecie, Kraków miał swój Hejnał mariacki, Sylwek 09/10 ma swoje Fanfare. Można połączyć z My Love, choć raczej wtedy nie potańczą. [Yeti]

01
!!!
Me And Giuliani Down By The Schoolyard (A True Story)
posłuchaj

[Disco polo, w takich sprawach, ponad wszystko, no, takie jest moje zdanie. Ale omijam je (disco polo, nie zdanie), nie tylko ze względu na nieznajomość konkretnych tytułów, ale i to, że kwestia zabawy i disco polo jest taka wiadoma i oczywista, że poświęcanie jej uwagi nie ma najmniejszego sensu. Ale nie musicie mi wierzyć.] Dziewięć minut wszystkiego. Ale o tym przy podsumowaniu najlepszych singli dekady, bo miejsce dla mnie i Giulianiego jest tam więcej niż pewne. [Piąty Bitels]

02
Death Cab For Cutie
The New Year
posłuchaj

Pierwszą rzeczą którą zrobiłem po przeczytaniu zadania z utworzeniem listy sylwestrowo – noworocznej było wpisanie w Winampa New Year, niestety wyskoczyła tylko ta piosenka, a liczyłem na pięć, no ale lepsza taka pomoc ze strony Winampa, niż żadna. Piosenka nie na parkiet, ale na oglądanie fajerwerków może być niezła, jeżeli nie zagłuszy jej Sylwester z Dwójką. [SimonS]

03
Afro Kolektyw
Przepraszam (wersja singlowa)
ściągnij

O zespole Afro Kolektyw mógłbym pisać wiele i długo. Nie ma to jednak sensu - okazja, mam nadzieję, jeszcze się znajdzie, a i tak przecież wiele razy dawałem znaki, że bardzo lubię, cenię i że nie tylko ja. Wracając jednak do samego kawałka - wersja singlowa Przepraszam to synteza genialnych diagnoz na temat relacji damsko-męskich by Afrojax i lekkości oraz stylu popu by goszczący tu Borys Dejnarowicz. Obu panów pozdrawiamy, współpracujcie częściej, bo dobrze Wam to idzie. A Czytelnicy niechaj ściągają Przepraszam (EP) ze strony Afro Kolektywu i cieszą się darmowym highlightem na swej playliście. No chyba, że gdzieś w pobliżu jest Wasza dziewczyna - wtedy męska część publiki może lepiej niech się wstrzyma, o ile nie macie dystansu. [Yeti]

04
The Avalanches
Live At Dominoes
posłuchaj

Albo najlepiej cała płyta Avalanches od początku do końca. Wybór jednej piosenki to raczej wyliczanka, orzeł i reszka, ale chyba się udało, bo to na pewno nie najlepsza, ale chyba najmocniej trzęsąca parkietem pieśń z Since I Left You. [Piąty Bitels]

05
U2
New Year’s Day
posłuchaj

Tak, idę na łatwiznę. Ale to było moje drugie skojarzenie z tym świętem, więc tej myśli nie mogłem zmarnować. Tym bardziej, że z kolejną trójką może być problem, bo po dwóch noworocznych kawałkach muszę wybrać coś sylwestrowego, a wyszukiwarka Winampa nie pomaga, nie ma Sylwestra, Sylvestra, ani Stallone. [SimonS]

06
Kylie Minogue
Can't Get You Out Of My Head
posłuchaj

Ja wiem, że pop ciągle obfituje nam w nowe single. Wiem, że Kylie i jej Fever to płyta do bólu zajechana przez każdego, kto kiedykolwiek słuchał czegoś z rejonu dobrej światowej komercji. Ale kurde, no, potraficie wyobrazić sobie imprezę bez jednego z singli Kylie? Ja chyba nie potrafię. Mimo tylu kandydatów do wygryzienia Australijki, ta wciąż się broni rękami, nogami, głosem i przebojowością. Szacun. [Yeti]

07
Justice
D.A.N.C.E.
posłuchaj

Doskonała Aranżacja Nastroi Całą Ekipę. [Piąty Bitels]

08
Pet Shop Boys
Love etc.
posłuchaj

Fanem PSB nigdy nie byłem i zapewne nie będę, ale singiel z najnowszego krążka nieoczekiwanie wpadł w moje uszy i długo nie chciał ich opuścić. A że Anglicy są legendą tanecznych rytmów, tak więc sylwestrowy parkiet bez ich muzyki mógłby być trochę pusty. [SimonS]

09
The Car Is On Fire
Can't Cook (Who Cares?)
posłuchaj

Warszawski band wydał w swoim bytowaniu już trzy płyty. O pierwszej wypowiadał się nie będę, bo to nie była moja faworytka. Dwie następne to już z kolei świetne albumy, w szczególności Lake&Flames. Utwór ten jest stary jak świat, ale wiecie - kończy się dekada, to i nam wolno starocie puszczać. A już szczególnie takie starocie. [Yeti]

10
Daft Punk
Harder, Better, Faster, Stronger
posłuchaj

Jak byłem sporo młodszy i nie wiedziałem jeszcze, co to jest muzyka, zrobiłem w domu minizabawę sylwestrową, która polegała w większej mierze na graniu w gierki Miniclipa (dzisiaj już jednej z największych, jeśli nie największej, stron z grami on-line, co tylko podkreśla, jak to było dawno) i słuchaniu zapętlonych dziesięciu numerów. Harder, Better, Faster, Stronger mieściło się w dziesiątce, tylko dlatego, że mnie, gnojkowi, imponował - a jakże - animowanym teledyskiem. Dzisiaj jest już w tej kwestii trochę lepiej, a na pewno na tyle dobrze, żeby znaleźć się na tej liście. [Piąty Bitels]

11
Crystal Castles
Vanished
posłuchaj

W sumie podobna sytuacja co do Love etc. Z dorobku Kryształowego Zamku lubię tylko Vanished – Zaufaj różowej sile, zapomnij o plamach . Z tej okazji życzę wam, żeby Wasz sylwester nie okazał się plamą. [SimonS]

12 (13, 14)
Michael Jackson
Beat It & Billie Jean & Black Or White
no bez jaj, nie masz?!

Bez względu na Twój stosunek do Michaela Jacksona, musisz przyznać, że jego piosenki są wieczne i wspaniałe. Doskonałość Beat It, Billie Jeana czy Black Or White (a to przecież tylko pierwsze z brzegu przykłady dzieł tego artysty) są niepodważalne, jeśli chcemy gadać o muzyce na serio. Nie wyobrażam sobie więc, by komukolwiek strzeliło do głowy nie uczcić pamięci Jacksona podczas zabawy sylwestrowej. Tym bardziej, że jest się przy czym bawić, a te trzy kawałki to najlepszy na to dowód. [Yeti]

15
Scatman John
Scatman
posłuchaj

Be, bop, bop, bo, bop, bop, be, bop, bop, bo, bop, bop. Be, bop, bop, bo, bop, bop, I'm a Scatman. [Piąty Bitels]

16
Gigi D’Agostino
The Riddle
posłuchaj

Pewnie kicz, ale kojarzy mi się z moim dzieciństwem i z którymś wypadem do rodziny w Niemczech. Tak więc na koniec sentymentalnie, żeby uświadomić, że przez palce przeleciał Wam kolejny rok. [SimonS]

17
The Bird and the Bee
Lifespan Of A Fly
posłuchaj

Tak w razie, jak gdybyście po kawałku od SimonSa czuli pewien dyskomfort, że jednak jeszcze coś spokojnego na koniec by się przydało - zakończcie tym, czym się zaczęło The Bird and the Bee to zespół, który nie zawodzi i chyba ma piosenki na każdą okazję świata. Rozpoczęcie playlisty? No problem. Zakończenie playlisty? No problem. [Yeti]

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Maxwell: BLACKsummers'night

Cześć, dawno się nie widzieliśmy. Widzisz, mam taki problem: podmiotem tego opisu jest pewien album. Płyta ta zasadniczo wpadła mi w ręce parę dni temu i raczej głupio byłoby powiedzieć, że znam ją na wylot. Nie znam jej aż tak dobrze.

Mało tego: niewiele wiem też o samym Maxwell'u. Wedle mej wiedzy jest to człowiek, który nagrywa r'n'b / neosoul i generalnie robi to na różnych instrumentach. Wiem też, że jego celem jest wydanie za rok płyty blackSUMMERS'night, co albo jest głupim żarcikiem, albo konceptem, którego nie zrozumiem i nie wiem czy chcę.

Ale widzisz, ja tę płytę przesłuchałem niedawno. Ma niecałe 40 minut. Nie wiem, jak bardzo jest to odkrywcze, bo nie siedzę w rnb. Nie wiem, jaki ma to wpływ na innych wykonawców i jak się prezentuje na ich tle. Ale, kurde, to jedne z najlepszych 40 minut w tym roku. Listowe sprawy, kumasz.

Od Bad Habits po Pheonix Rise ciężko byłoby wynaleźć cokolwiek słabego. Utworki wkręcają się wszędzie: początkowo na playlistę, potem do głowy. I zostają. Dlatego, na zakończenie tego tekstu (bo trudo go nazwać recenzją) informuję, że jestem chyba w ciągu i jutro pewnie też opublikuję jakąś recenzję. Wiem, to nie miało nic wspólnego z płytą, pech.

Wszystkiego dobrego, zaopatrzcie się w Maxwella.

niedziela, 27 grudnia 2009

Kolorofon: kpt. Skała

Na debiut zespołu Kolorofon po tym, jak urzekł mnie w ubiegłym roku utwór Bomba atomowa, czekałem dość długo i nie było mi go łatwo dostać w swoje łapska. W końcu się udało, a z radości postanowiłem się z nim także rozprawić o tutaj, publicznie. Kazał na siebie czekać, to niech ma.

A zespół zaczyna mocno. Wali perka, dochodzi basik, skądś to znamy. Pierwsze dźwięki, wiem, to głupie, skojarzyły mi się z 12 groszy Kazika. Chwilę później już przechodzą bardziej w rejony znane nam z dorobku Esmi, by za moment trochę wpaść w niektóre stare piosenki Much. Od wejścia wokalu robi nam się tutaj coś w stylu takie bandu jak Kobiety... skojarzeń mam tu naprawdę sporo; w każdym razie Śmielej brzmi jak synteza kilku bardziej udanych patentów muzycznych w Polsce ostatniej dekady. Miodnie.

Zapałki - hej, pamiętacie swego czasu charakterystyczny sygnał Offensywy? Pamiętacie, jakiego był zespołu? No, to wiecie, jak się zaczyna ten utwór. Wokal tym razem, nie wiem czemu, przypomina mi Tymona Tymańskiego na wysokości poukładajmy razem zapałki. W warstwie muzycznej dzieje się tu dużo, a nawet bardzo. Jest gęsto, są częste zmiany tempa, przeplatanki. Fajnie. Końcówka trochę pod Mozart pisał bez skreśleń Afro Kolektywu.

Sieczka rozpoczynająca Dobrze, że jesteś kończy się szybko i otrzymujemy trochę zawodzący wokal, przechodzący chwilkę później trochę jakby pod Janerkę albo Ciechowskiego. Ale też bez przesady, znaczy: słychać podróbeczkę, ale słychać też, że śpiewać wokalista umie. Radocha, nie?

Rozpoczyna się Funktime. Faktycznie jest tu trochę funku, znowu w stylu Afro Kolektywu (Afrojax zresztą raz się nawet do tego utworu przyczynił w wersji live, polecam) - by za chwilę przejść we fragmencik spod znaku Interpolu, bardzo dosłownego znaku zresztą. Motyw interpolowski się powoli kończy, do wokalisty dołącza eleganckie skandowanie, jest miło. Powraca Interpol i tak w kółeczko. Przyjemnie.

Fairytale to krótki, szybko mijający przerywnik w zasadzie. Jest nieźle, ale w porównaniu do innych kawałków na płycie, to trochę nudnawo, choć solówka i perkusja w końcówce sympatyczne i znowu nam coś przypominają, prawda? Nadchodzi więc zaraz potem Łobuz, choć nie zaczyna się łobuzersko. Wręcz przeciwnie, łobuz się czai póki co. Rzecz narasta, by znów opaść. W zasadzie wydaje się, że to zgrabny mix paru motywów. Znowu jest tu wokal w stylu Nawrockiego z Kobiet, więc nie narzekam. Znowu jest przyjemnie.

Chciałbym to także jakieś dziwne połączenie Janerki, Nawrockiego i totalnie pokręcony podkład muzyczny. Prawie trzy minuty dobrej, zaskakującej muzyki, cieszmy się. Ale nie przesadzajcie, bo to tylko przystawka przed...

...daniem głównym. Bomba atomowa to bez wątpienia jedna z ciekawszych polskich piosenek ostatnich lat. W gruncie rzeczy prosty, urokliwy, choć trochę za bardzo w stylu Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach tekst dopełnia tu tylko formalności. Jest elegancka partia gitary, dość wieśniackie (i to ich siła!) klawisze i dobrze dopasowany wokal. Są zmiany tempa, są dobre akordy, wszystko jest. Nic nie powiem więcej, domyśl się.

Ściera to trochę powrót do pierwszych piosenek z albumu. Tym razem wokal jednak dochodzi z oddali, z tła. Wszystko jest fajne, wchodzi refren. Tutaj pachnie on przyjemnie, lekko. Mostek między refrenem a zwrotką elegancki, znowu wokal z tła. Oj, no rozumiecie - bardzo dobra piosenka, po prostu. Jeden z highlightów płyty, bez wątpienia.

No i pora na tytułowego Kapitana Skałę. Zaczyna się jak jakiś zespolik jazzowy w knajpkach przydrożnych, wokalista szepce w znanym nam już stylu "ni to Janerka, ni to Ciechowski, ni to Cieślak, coś pomiędzy, fajnie". Motyw lekki, przyjemny, udany wieńczący lekką, przyjemną, udaną płytkę.

Tak więc, psze państwa - brawa dla Kolorofonu. Nie wiem czy te wszystkie moje skojarzenia są prawidłowe. Jeśli jednak coś tam trafiłem, to czytacie o płycie sprawującej dwie funkcje. Drugą jest przewodnik po polskiej muzyce ostatnich lat. Jeśli jednak jestem głupi i nie trafiłem, to została funkcja pierwotna. Macie dobrą płytę dla cieszenia się muzyką.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Sufjan Stevens: Song for Christmas (no, niezupełnie)

Pada śnieg, dzwonią dzwonki sań. Telewizornia emituje reklamę Coca-Coli, "radio nadaje o pokoju / znak to, że musi - idą święta / kiermasz dobroci i nastroju" (Poniedzielski). No, i w ogóle te wszystkie wypieki i szorowania okien.

W całym tym zamieszaniu związanym ze świętami nie może oczywiście zabraknąć muzyki. I choć nie ma nic piękniejszego od dobrego wykonania polskich kolęd, to jednak - umówmy się - nie tylko kolęd słucha człowiek. Na ząb przydałoby się więc trochę świątecznych klimatów.

Jeśli ktoś chce posłuchać ciekawych kompozycji utrzymanych w klimacie Bożego Narodzenia, to polecam wszystkie części wymyślone w głowie tego wybitnego muzyka. Jeśli więc macie już dość Last Christmas i tego typu rzeczy, to nie martwcie się - Sufjan Stevens daje radę. Bardzo daje.

No, a że to prawdopodobnie ostatni mój meldunek przedświąteczny, to wszystkim czytelnikom życzę, by święta upływały - jakościowo - pod znakiem Stevensa, a nie np. Krawczyka czy tam takich braci z kucykiem, co to w orkiestrze rzekomo grają (bardzo śmieszne, no naprawdę). Niechaj będzie to różnica jakościowa w każdej z dziedzin - od duchowej po konsumpcyjną. Niechaj Wam się powodzi. (Reszta redakcji się chyba przyłącza. Nie wiem, nie pytałem.)

I nie wcinajcie tyle tego karpia. Niedługo sylwester, też coś dla Was mamy.

wtorek, 15 grudnia 2009

New Century Classics: Natural Process

O, o Mogwai wszystko / wszystko możliwe jest, gdy Ty... / O, o jesteś blisko, / dla Ciebie kwitną moje sny – śpiewał niegdyś tak, albo zupełnie podobnie, kultowy L.O.27. Mogwai wszystko – to znaczy Explosions in the Sky, God Is an Astronaut, Do Make Say Think, Verticals i tak dalej, i tak dalej – znalazło godnego następcę w Polsce. Być może lepszego, niż połowa sceny Mogwai wszystko™, której reprezentanci zwykle brzmią solidnie, niektórzy nadzwyczajnie solidnie, ale jednak nieświeżo.

Szymon był trochę zdziwiony, że znam zespół z polskiej sceny muzycznej (on – obeznany z nią tak bardzo, jak to tylko możliwe; ja – fatalnie, mam fundamentalne braki, w tym największy: brak czasu na odrabianie braków), którego on nie zna, ale to głównie dzięki zamieszaniu z wytwórnią FDM, która jako „symbol (...) sprzeciwu wobec polskiego oraz światowego przemysłu muzycznego, napędzanego w większości przypadków pieniędzmi, tępotą, wulgaryzmami i seksem”, czyli tak naprawdę w słusznej sprawie, rozdała płyty za bezcen.

To, plus pochlebne recenzje ze strony anglojęzycznego Silent Ballet, dało efekt promocyjny, któremu uległem i chyba słusznie, bo jego rozmiar jest równy, a nawet mniejszy, niż faktyczny lans, na jaki New Century Classics zasługują. Mam nadzieję, że każda z pięciu osób czytająca tego bloga, da im jeszcze większy rozgłos, są warci.

Przede wszystkim plusik u pana recenzenta za zminimalizowanie patosu, bo nic mnie tak w dzisiejszej muzyce post-rockowej nie denerwuje, jak banda śmiesznych ludzi, którym wymarzyło się nagrać coś epickiego i stwierdzili, że dadzą radę. Pełen luz – a może tylko ja to odbieram w ten sposób? – Sandbox Love jest czymś głaszczącym moje uszy. Może powiecie, że są mało wymagające i głaskać je może byle co, ale powiecie tak tylko wtedy, gdy Sandbox Love po prostu nie słyszeliście. A powinniście, no, kurczę, stary, zwróć uwagę na te dzwonki.

Momenty typu „raz, dwa, trzy, teraz brzmimy poważniej” są jakby w cieniu tych radosnych, pewnie ze względu na to, że są oklepanym patentem, ale i tak się bronią – muzycy postawili na melodie łatwe do wychwycenia, trudne do zapamiętania, ale jednak nie takie, które znikają w niebycie pamięci (pozdro pan komentator) – po prostu dobre. Nie, że genialne, fantastyczne i specjalnie odkrywcze, ale na pewno w jakiś sposób ujmujące i pasujące takiemu odbiorcy, jak ja.

No i cały materiał, począwszy od Post-Cards, przez mocny – ale nie najmocniejszy na płycie, jak mogłoby się wydawać po recenzjach Silent Balletu – Congratulate You, Where?, do samego końca jest zbudowany tak, że nawet jeśli utwór nie porywa całą swoją długością, to przynajmniej ma momenty. Album jest więc bezusterkowy, dobrze wyprodukowany, niezaskakujący, ale z całą pewnością warty twojej uwagi. Niech się tak stanie.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Animal Collective: Fall Be Kind (EP)

Rok dzieli się na cztery pory. Pierwsza jego połowa to zazwyczaj czas płyt radosnych, druga - stawiających na smutek. W pierwszej pojawia się więcej hitów, w drugiej - piosenek pięknych, smutnych, ballad. Oczywiście nie jest to regułą i oczywiście bywa też zupełnie odwrotnie. Zależy od roku. Ale na potrzeby tego wstępu przyjąłem takie założenie, bo jakieś przyjąć musiałem. Sorry.

Poza wymienionymi połowami, rok ma jeszcze dwie pory, zaliczające się do obu połówek, ale jednocześnie będące trochę obok. Końcówka roku to czas, gdy redaktorzy muzyczni portali, blogów, gazet, radiostacji i programów telewizyjnych zaczynają układać listy roczne. Najlepsze płyty, najlepsze albumy, etc. Początek roku to z kolei okres, gdy wszyscy dowiadują się - najczęściej z list innych redaktorów innych portali, gazet, blogów, radiostacji i programów muzycznych - o płytach, których nie uwzględnili i bardzo tego żałują.

W roku 2009 jego końcówka zamieniła się z początkiem 2010, wraz z tradycyjną epką Animali, którą Panda i Avey zwykli wydawać wkrótce po swoim longplayu (nomen omen - też na owej liście jest).

Bo tu wszystko jest piękne. Cudowne Graze wyłania się jak promienie ostatniego słońca o poranku zza drzew ze złotymi liśćmi. Chwilę później leniwy głos oznajmia nie spiesz się, to nasz poranek, by za chwilę w dość jednak sielankowej scenerii muzycznej uspokojać siebie samego, że generalnie to wszystko jest ok, chociaż podświadomie wiemy, że nie jest. Wspaniale, nie?

Ok, o ile jakoś tam nieudolnie opisałem Graze, to z What Would I Want? Sky mi się nie uda. Piękno walące po uszach i ryjące niejeden mózg, połączone z perfekcją od strony czysto muzycznej, technicznej itd. Cisną mi się na usta różne powiedzonka mające oddawać jakikolwiek geniusz. Każde jest za słabe. Gra głosów w tym dziele, ilość warstw przeróżnych dźwięków... amazing. Zresztą, co ja będę mówił, sami posłuchajcie i niechaj Was prześladuje powtarzany w kółko tytuł utworu przewijający się w tle oraz geniusz zaśpiewu old glasses clinking. A jeśli Was nie będzie prześladował, to spoko. Nie mamy o czym rozmawiać.

Relatywnie krótkie, acz wymowne Bleeding opiera się na dialogu dwóch głosów. W warstwie lirycznej jest to rzecz bardzo prosta, o czym przekonuje szczególnie I swore/ Good friend / I feel/ Shameful. W zestawieniu jednak z powolnym, pełnym bólu podkładem i rozłożone na dwa głosy stanowi 3:28 sekund, w których słuchacz skłania się do nagłej pokuty. Przytłaczające.

On A Higway to bardzo mocna rzecz. Przemyślenia kierowcy jadącego autostradą. Mija długi czas, dopada go zmęczenie. Coraz bardziej mu tęskno. Przedstawione są chyba wszystkie możliwe problemy takiego człowieka: od nagłej potrzeby fizjologicznej po samotność, kwitowane ostatecznie I can't wait / to find home. Naprawdę mocne.

Ostatnie dziełko Animali z tej epki, I Think I Can to trochę jakby połączenie wszystkich poprzednich utworów. 7 minut i 10 sekund, podczas których dzieje się. I dzieje się naprawdę wiele: tradycyjne już zabawy z wokalem, podlegająca nieustannym zmianom warstwa muzyczna, przemiany klimatów, a przede wszystkim cudwone klawisze spinające to w całość. Trzyma poziom.

Nagły koniec tego mini albumu przychodzi stanowczo zbyt wcześnie i w zasadzie nie mam pomysłu na zamknięcie tej niby recenzji czymś, co by Cię, Czytelniku, przekonało, że warto. Ten jeden pomysł zawiera dwa słowa i one w zasadzie mówią wszystko, co chciałbym Ci powiedzieć. Więcej nie jestem w stanie.

Animal Collective.

sobota, 5 grudnia 2009

Everything is Made in China: Automatic Movements

Co by nie mówić, prawda jest taka, że wszystko bierzemy z Zachodu, niezależnie o jakiej mówimy dziedzinie. To samo dotyczy muzyki. Spójrzcie na swoją półkę z płytami, na folder z muzyką, czy na profil last.fm. Znajdziecie tam wykonawców ze Stanów, Wielkiej Brytanii, Francji, Skandynawii i wielu innych państw uważanych za zachodnie. Rzadko się zdarza natrafić na zespoły z tzw. wschodniej strony, która muzycznie kojarzy nam się co najwyżej z tryumfatorami Eurowizji, takimi jak np. Rusłana, czy Alexander Rybak (reprezentował Norwegię, ale jest Białorusinem). Na szczęście ten konkurs nie jest żadnym muzycznym wyznacznikiem i tak jak na zachodzie, po drugiej stronie globu też może powstawać dobra muzyka. Najlepszym tego przykładem jest rosyjski zespół Everything is Made in China.

Usłyszałem o nich przy okazji obecnie odbywającej się polskiej trasy koncertowej. Niecodziennie do nas wpada zagraniczny zespół na aż tak długi tour, więc zainteresować się wypadało, tym bardziej, że z opisu pasowało do mojego gustu. Na szczęście tag 'indie' okazał się takim w stylu nie wiesz jak otagować zespół? pierdolnij indie! i Rosjanie mają więcej wspólnego z chłodną post-rockową muzyką, niż z brytyjską młodą falą.

Słychać u nich mieszankę Radiohead z Mogwai, a wokal Fiedorowa brzmi jak połączenie Jón Þór Birgissona z Thomem Yorke, co uświadomiło mi, że w obecnych czasach nie ma żadnego znaczenia z jakiego państwa, czy regionu pochodzi muzyk. Wszystko brzmi tak samo, dzieli się na gatunki i podgatunki, ale ostatnio nawet te granice się zacierają. Nazwa zespołu dobrze to obrazuje, wszystko jest wyprodukowane w Chinach. Wiadomo, że współczesnej muzyki nie produkują małe chińskie rączki, ale rozumiecie o co chodzi. Muzyka także stała się globalna, nie ważna czy tworzysz w Rosji, Hiszpanii, czy w Australii, prawdopodobnie Twoja muzyka będzie brzmiała tak samo, jak ta tworzona przez muzyka z innego kraju. Nie jestem muzykologiem, więc mogę się mylić, bo nie znam całej historii muzyki, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że każdy kraj, czy region posiadał swoją charakterystyczną muzykę oraz folklor, a obecnie nic takiego nie istnieje. Piszę o tym, ponieważ mimo tego, że płyta moskiewskiego zespołu jest nagrana na wysokim poziomie, nie prezentuje nic nowego dla człowieka słuchającego zachodniej muzyki. A szkoda, bo otworzenie furtki z rosyjskimi muzykami powinno mi dać możliwość poznania czegoś nowego, a po usłyszeniu znanej mieszanki w rosyjskim wykonaniu wiem, że nie ma sensu zagłębiać się w ten rynek. A przecież jeszcze istnieją takie miejsca, jak np. Islandia, z której wciąż poznaję nowe niepowtarzalne projekty muzyczne spotykane tylko na tej wyspie. Ale to niestety wyjątek, a jeżeli ktoś korzysta z folkoru, to jest np. Amerykaninem, jak Zach Condon i w swoim projekcie o nazwie Beirut wykorzystuje motywy bałkańskie. To na pewno jakiś plus współczesnego świata, ponieważ pewnie 100 lat temu by nie miał możliwości poznania tej kultury tak dokładnie jak teraz, ale szkoda, że we współczesnym świecie mało kto pamięta o historycznych korzeniach swojej ludowej muzyki.

Cały ten bezsensowny wywód powstał dlatego, że po prostu szkoda mi tego recenzowanego zespołu. Nagrali dobrą płytę, zagrali w Szczecinie świetny koncert, który zaskoczył chyba wszystkich, zaczynając od publiczności, kończąc na samym zespole. Dodatkiem do tego wszystkiego były ciekawe wizualizacje filmowe dodającego klimatu piosenkom. Słuchając albumu w autobusie pomyślałem sobie, że świetnie tutaj się nadaje, gdy człowiek gapi się w okno i obserwuje trwające za nim życie. A na koncercie to się potwierdziło, gdy na ekranie ujrzałem przemieszczającą się kamerę po miejskich ulicach. Pojawiały się też zupełnie inne obrazy, a niektóre doprowadzały nawet do hipnozy, dzięki którym skupiało się tylko na muzyce i obrazie. Jednak te wszystkie pozytywne zabiegi mogą się okazać za słabe, żeby zabłysnąć po za granicami swojego kraju. Trasa po Polsce może ich tutaj wypromować, bo rzadko się zdarza usłyszeć tak dobry zespół, za tak niską cenę, ale w innych krajach, gdzie koncertów jest więcej, a zespoły bardziej znane, przebić będzie się trudno, tym bardziej, że tam podobnie brzmiących jest wielu. To nie jest problem tylko Eimic bo parę polskich wykonawców też próbowało szczęście zagranicą, ale najwyżej były krótko świecącą gwiazdką i szybko gasły. Więc jeżeli macie jeszcze taką możliwość, a obok waszego miejsca zamieszkania będzie występował ten tercet ze wschodniej granicy, to spróbujcie wpaść na ich koncert, bo być może ich gwiazda niedługo zgaśnie i jest to ostatnia szansa, żeby ich ujrzeć. Ale może też istnieć optymistyczne zakończenie i za jakiś czas nas odwiedzą jako symbol wschodnioeuropejskiego post-rocka. Ale cena biletu na pewno będzie wyższa.

wtorek, 24 listopada 2009

Mew: No More Stories...

No More Stories / Are Told Today / I'm Sorry / They Washed Away / No More Stories / The World Is Grey / I'm Tired / Let's Wash Away - oto cały tytuł piątego albumu grupy Mew. Na tym chciałem zakończyć recenzję, ale że nasza renoma jeszcze nie pozwala na takie zabawne wpisy, muszę pisać dalej.

Mew jest moją nową muzyczną miłością, jeszcze nie wiem czy to coś trwalszego, czy przelotny romans. Ale na razie jest bardzo miło. Szczerze mówiąc zasłuchuję się we Frengers - trzeciej płycie w dorobku zespołu, ale jako, że mamy 2009 rok, a nie 2003 to wypadałoby przedstawić najnowsze dzieło Duńczyków. Wiem, że krążek ukazał się w sierpniu i zapewne pojawiło się tysiące recenzji tej płyty, ale uważam, że to jeden z lepszych tegorocznych longplayów więc nie mogło go tutaj zabraknąć. Jeden z lepszych z tzw. znanej alternatywy, bo i tak wiem, że w podsumowaniu Pitchforka ta płyta nie ma szans, ponieważ przegra z zespołami które zna tylko owa redakcja. A my znowu wyjdziemy na muzycznych dyletantów.

Płytę o najdłuższym tytule 2009 roku otwiera nietypowa piosenka, a można powiedzieć, że nawet dwie. Już za pierwszym razem gdy usłyszałem New Terrain wiedziałem, że coś jest nie tak. Dopiero za kolejnym razem dokładnie się wsłuchując, zorientowałem się, że to przecież piosenka wykorzystująca backmasking. Na początku myślałem, że tylko instrumenty są puszczone od tyłu, ale że wokalista który zawsze śpiewał po angielsku, brzmiał jak wyjęty z Sigur Rós, pomyślałem, że musi być coś nie tak. O sprawie zapomniałem i dopiero dzisiaj przy okazji pisania tej recenzji przypomniałem sobie o niej. Postanowiłem to sprawdzić i faktycznie, odsłuchując piosenkę od tyłu dostajemy w prezencie nową, pod tytułem Nervous. Tak wiem, że beckmasking to nic nowego, ale obie piosenki brzmią tajemniczo, a ja wciąż mam wątpliwości która z nich jest oryginałem, więc otwarcie płyty bardzo interesujące.

Dobra, wracamy do normalności, a tam czeka na nas Introducing Palace Players, najpierw 1:50 minutowe instrumentalne wejście, a następnie wokal, który nie każdemu może się spodobać. Jako, że jestem znany z wokalnej tolerancji, to po pewnym czasie przyzwyczaiłem się do głosu Jonasa Bjerre. Ale osoby które nie trawią np. wokalnych poczynań owianego złą sławą na tym blogu Matthew Bellamy'ego mogą mieć problem z przyswojeniem skandynawskiego trio.

Nie mam zamiaru opisywać każdego utworu, bo jest ich aż 14, a jako, że wszystkie trzymają wysoki poziom, trudno wyłapać wyróżniające się perełki. Ale płytę spośród stosu płyt wyróżnia olbrzymia melodyjność. Melodyjność - to jest słowo klucz, bo mimo że zespół lubi eksperymentować i balastować pomiędzy różnymi gatunkami, osiągnął komercyjny sukces w Danii. Może powiecie, że tylko w Danii i co w tym dziwnego, jak to ich rodzimy zespół? Ale u nas żaden zespół o takim brzmieniu nie przebił się tak wysoko. Wiec sukces jest, tym bardziej, że Skandynawia z dobrej muzyki słynie.

Może nie jest to najlepsza płyta zespołu, bo dwie poprzednie prezentowały wyższy poziom, ale jak reszta prezentuje poziom oscylujący pomiędzy siódemką a ósemką. Można zarzucić, że jest mało odkrywcza, bo fanów niczym wielkim nie zaskakuje, ale posiada takie smaczki jak utwór Hawaii który rzeczywiście brzmi egzotycznie. Na pewno nie rozczarowuje, bo jeżeli ktoś lubi posłuchać dobrej muzyki w stylu dream popowym, to z pewnością się nie zawiedzie, a taki utwór jak chociażby singlowy Repeaterbeater przypomni czasy takich piosenek jak She Spider czy Snow Brigade z mojej ulubionej płyty Frengers.


niedziela, 22 listopada 2009

Odkopane jesienią

Słabą mamy ostatnio oglądalność, a komentarzy jest tu mniej, niż wpisów na forum Momentu Prawdy, ale my się nie poddajemy i przybywamy z odsieczą, żeby pokazać wam nietegoroczne propozycje utworów, które powinniście – chociażby dla własnego dobra – znać, a jeśli nie znacie, to po lekturze tego artykuliku już będziecie. Proste, co?


A, poza tym jesteśmy na tyle fajni, że zmieniliśmy kadrę prowadzących Odkopane, więc wyglądem to wydanie może się trochę różnić od wcześniejszych odcinków. Ale, mówię wam, materiał jest lepszy. A jak nie jest, to psem poszczuję.


Mystery Jets – Young Love (featuring Laura Marling)

obejrzyj


Gdyby istniał poradnik o tworzeniu dobrego popu i gdyby miał – dajmy na to – dwieście stron, z czego jakieś sto osiemdziesiąt poświęcone Bitelsom, to przynajmniej na połowie jednej powinna być informacja o tym przeboju. Słowa o miłości – są, zaraźliwa melodia – wiadomo, dobrze zrealizowany teledysk – obecny. Pojawia się też mocny refren, okrzyk w stylu na-na-na (tutaj jednakże ukierunkowany na o-o-o), no i jest dwugłos, ale to taki dwugłos, że będziecie szczękę z terakoty zbierać, niezależni cwaniacy.

Rob Dougan – Clubbed To Death (Kuryayamino Variation)

obejrzyj


Nie, żebym się chwalił, że mam kolegów, ale jeden z nich ostatnio puścił mi ten utwór. Przez ponad siedem minut nawet nie drgnąłem – klasyk. Tło momentami czerpie z poważnej, momentami z IDM-u, najczęściej jednak łączy wszystko w jedno i robi z moich uszu kisiel. A później zjada go łyżeczką deserową na podwieczorek, przeraźliwie głośno mlaskając. Tym samym udowadnia, że jest piosenką – halo, tu Ziemia – mocarną.

...And You Will Know Us By The Trail of Dead – Another Morning Stoner

obejrzyj


Kiedy byłem małym chłopcem, śmiałem się z recenzji ...And You Will Know Us By Dłuższej Nazwy Wymyślić Się Nie Dało – że niby o co tyle krzyku, że dziękuję, ale postoję i że nie chcę drugiego, najadłem się zupą. Ale posłuchajcie tej gitary, że niby za proste, żeby mogło być prawdziwe? Nie, koleżanki i koledzy, ten riff łaskocze ucho do końca dnia, w którym go usłyszałeś. Magia, co? Ale to tylko jedna strona medalu – intro jest najlepsze, ale to wcale nie znaczy, że reszta jest mniej, niż świetna. Nie jest.

The Dismemberment Plan – Superpowers

sam sobie poszukaj, mnie się nie udało


Nie umiem grać na gitarze, ale gdybym umiał, chciałbym grać właśnie tak. Jakby wam to powiedzieć, ten refren przeraża swoim dobrem. I guess you could call it superpowers / but no one is going to save the world with what I've got / an indigo lights from silvery towers / surrounded by rocks and stones as far as the eye can see. Czekaj, moment, kto wpadł na pomysł tego with what I've gotas the eye can see, które na pierwszy rzut ucha nie pasuje do niczego, a na drugi wydaje się być dziełem? Zapętlałbym sobie ten refren ile wlezie, a jego twórcy oddawał cichuteńkie pokłony. A instrumenty w codzie też pyszne.


Santogold – L.E.S. Artistes

obejrzyj


Jest taki termin, „artysta jednego przeboju”. Z chęcią stworzyłbym drugi, „artysta jednej dobrej piosenki” (bo nie jest to przebój), i stosował w kierunku Santogold przy każdej możliwej okazji. Gdyby cały album był tak dobry, jak to, mógłbym się zakochać. Tak zostaje mi tylko ten utwór – w którym najlepsze jest to, że podczas odsłuchu jednocześnie chce mi się tańczyć, śpiewać i radować, ale i płakać, rozmyślać nad sensem życia i wznosić ręce do chmur, a później robić im zdjęcia i wstawiać jako czarno-białe foto na naszą-klasę.

David Bowie – Speed of Life

posłuchaj (tu raczej nie ma nic do oglądania)


Jestem ostatnimi czasy zauroczony Eno i Bowiem. I choć chyba jednak w tej kolejności, z Eno na przedzie, to Bowiemu trzeba oddać, jest taki, że nawet nie chce mi się pisać jak wielki, bo wiem, że polegnę. Takie Speed of Life na przykład – uroczy instrumental, dobre wprowadzenie do tak smacznego albumu, że jest muzycznym konikiem na biegunach: każdy powinien go mieć.

piątek, 20 listopada 2009

The Bird and the Bee: Ray Guns Are Not Just The Future

Zbliża się koniec roku. Oj, zbliża się. Z tej okazji sam umowny Redaktor Naczelny Waszego ulubionego bloga muzycznego (heh), wziął się za odrabianie zaległości i swe ostre pióro skierował w stronę jakże wychwalanego albumu ze... stycznia.

Hej, ale w zasadzie czemu nie? Był styczeń, była zima, wyszło nowe The Bird and the Bee. Jest listopad, za chwilę będzie zima, a więc nastrój ten sam, co jak wychodziło (już nie)nowe The Bird and the Bee. Ktoś ma wątpliwości? :)

No. Także zaczyna się od Fanfare, które jest po to, by irytować lanserów, że im nie nabije utworu na last.fm, bo trwa o sekundę krócej niż najkrótsza możliwa do zaskroblowania ścieżka. No, ma też drugą funkcję - buduje nastrój przed przystąpieniem do słuchania płyty na serio. Zresztą, początek My Love to właśnie zgrabne przejście z intra płyty do prawdziwej uczty artystycznej. Fantastyczny wokal Inary George przy zgrabnym bicie Grega Kurstina czyni to jednym z przyjemniejszych początków płytowych w tym roku.

Diamond Dave rozwiewa wszelkie wątpliwości: tak, Greg pracował z Lily Allen. Tak, to on tam wymyślał wiele tracków. Tak, te lepsze zostawił dla swojego zespołu. Jest to jakiś fenomen, że koleś ot tak sobie czyni w ciągu roku dwie rzeczy na poziomie listy rocznej gatunku, jakby zupełnie się nad tym nie zastanawiając. I to w tak ostatnio nudnej dyscyplinie jak pop. Szacun. Trochę się przywołują skojarzenia z Ussainem Boltem, nie?

No ale z drugiej strony, ej. Współpracowało się z Lily Allen, Flaming Lips i boską Kylie, więc coś już trzeba sobą reprezentować. Na przykład bardzo spójną płytkę, na której tracki od Fanfare do Ray Gun naprawdę dają radę i trzymają się mniej więcej tego samego pomysłu, ale różniąc się jednocześnie na tyle znacząco, byśmy wszyscy nie ziewali tylko szukali kolejnych smaczków, by zaspokoić wszystkie te młoteczki i błony, co tam mamy w uchach. Uszach właściwie, ale uchach brzmi tak fajnie nastrojowo. Albo nie brzmi, nie wiem.

I nagle wtem spośród dziwnej kombinacji dźwięków pojawia się wreszcie on. Po pięciu trackach pachnących Lily Allen, ale wyżej i lepiej, pojawia się początek, który pokazuje, że Kurstin bezczelnie także motywy dla Kylie staranie segregował, by najlepsze sobie zachować na album własny (bezczelny!). Ten cudowny refren i równie wspaniała zwrotka sprawia, że już się ślinię, patrząc na listę tegorocznych singli. Pop ma znów silnego przedstawiciela, wspaniale. Love Letter To Japan, dostałeś powołanie. Nie od Majewskiego. Od Fergusona.

Płyta biegnie, a my mamy coraz wyraźniejsze chórki i bity. A przynajmniej tak było do ósmego utworu, kiedy to przy ledwo słyszalnych popisach Grega, Inara trochę nas rozczula, by w refrenie wejść w dialog z masą swoich własnych głosów. Baby zresztą sam opisuje doznania, jakich dostarcza. Yeah, it was magic.

No, to teraz pobujamy. Polite Dance Song - bardzo dobra rzecz. Dzieje się w tle, dzieje się z przodu, jest wypas. Kolejna ścieżka, którą warto mieć na nośniku/w folderze, nie wnikam. Aż mi brak słów właściwie. To się wyróżnia, wybija, to trzeba, jak się lubi pop. Albo trzeba, żeby wiedzieć, że się dużo traci, jak się nie lubi.

I znowu sobie trochę Greg poświrował. Niektórym się mogło wydawać, że temu panu przyszedł pomysł na zwykłą piosenkę, to on nagle zasunął nam solówką w You're A Cad. Bynajmniej nie na gitarze. Mniej złudzeń pozostawił w kolejnym utworze. Witch jest już mocniejszy, zdecydowanie bardziej niż pierwsza część albumu. Tutaj już wokal jest zdecydowany, bit twardszy (rotfl, co ja wygaduję, jakieś bzdury totalne. Twardszy bit? Dobre.), co nie znaczy, że twardy.

Hej, świetne jest też Birthday. Chociaż zupełnie nie mam pomysłu już, jak to opisywać. Nie że Greg czy Inara, nie że świetne, nie że mocne, nie że rozwala. Choć rozwala, choć mocne, choć świetne, choć Greg i Inara... no ale chciałem inaczej. Bo i track jest trochę inny. Na szczęście dla mej reputacji i nieszczęście dla uszu, Lifespan Of A Fly to już utwór ostatni. Spokojny, wyciszony, wokalistka już prawie szepcze, a bit robi to samo. Nagle po 3:14, a w zasadzie już na wysokości 3:10, wszystko milknie. Się wyrwało. I cisza jakaś, mistrzowie poszli spać.

Generalnie teraz zepsuję cały nastrój i napiszę, że The Bird and the Bee są fajni, a gdyby grali w piłkę równie dobrze, jak tworzą muzykę, to Fabregas, Xavi i spółka mogliby czuć się na ostrej presji. Dla tych jednak, co nie lubią piłkarskich metafor, bądź nie lubią metafor słabych, w których mam absolutne mistrzostwo świata wszystkich możliwych wag, informuję zwyczajnie, że ta płyta jest znakomita i musi trafić na każdą listę roku robioną przez trzeźwych ludzi.

czwartek, 19 listopada 2009

Memory Tapes: Seek Magic

Siedzę, w tle leci płyta, która leci, bo ktoś szepnął, że jest dobra, a ja chcę sam sobie udowodnić, że niedobra. Właściwie to nie wiem od którego utworu zacząłem odtwarzanie i na jakiej zasadzie odtwarzacz losował piosenki, ale zdążyłem zapomnieć, czego właściwie słucham.

I nagle – gdzieś pomiędzy informacjami o barażach eliminacji do Mistrzostw Świata a zapowiedzią następnego odcinka „Brzyduli” – jak blue screen of death z jasnego nieba, przybywa z misją Bicycle – mimo że pokojowo nastawiony, to od samego początku rozbraja. Trochę mija zanim rozkręci się na dobre, ale oj, warto czekać. Druga część tego utworu to być może najważniejsze sekundy w tegorocznej muzyce i choć już teraz zdaję sobie sprawę, że przesadzam, to i tak byłbym kapkę uboższy, gdyby mnie ta piosenka ominęła. Nie pozwólcie, by ominęła was.

Zanotowałem sobie pod ręką, żeby porównać Seek Magic do No Way Down. Nie no, spokój, zamknąć twarze, moje wewnętrzne głosy, ile razy można wspominać o jednym nagraniu, w dodatku niedługogrającym. Przy okazji każdej recenzji mam wspominać, że Air France mieli coś podobnego i to było mistrzowskie? Chyba muszę, bo najlepsze momenty Seek Magic przypominają tamtą EP-kę (i zupełnie nie wiem dlaczego, bo różnicę widać gołym uchem). Te mniej ciekawe momenty są jakby zimowe, oziębłe, co oczywiście samo w sobie nie jest minusem, ale brak pomysłu na niektóre z tych fragmentów już tak.

Ale tu podobieństw jest więcej – tło to miejscami taki Aphex Twin jakby, czasami jakaś wersja demo Boards of Canada (ciężko być pełną wersją Boards of Canada). Gitara w najlepszym na płycie Bicycle – ale to już chyba mówiłem – to takie The Tough Alliance, a parę momentów na całej długości Seek Magic to też – tylko dla przykładu – Air i M83. Trochę śmieszne, że sporo Memory Tapes słyszałem... tylko w tym roku. Tegoroczni Neon Indian i jj są łatwi do wychwycenia, a Green Knight – co prawda w sporo gorszej wersji, ale zawsze – słyszałem w tym roku już u Miike'a Snowa (i mówię tu tylko o pozycjach, które sam recenzowałem!). A co jest w tym wszystkim najlepsze?

Inspirując się nie tyle nawet jakimiś Aphexami czy Autechre'ami, ale wszystkim, co w muzyce elektronicznej przewinęło się przez ostatnie lata, Memory Tapes to ciągle coś świeżego. Ale wara z tymi fajerwerkami, ejże, lista roku – no okej – może i będzie, ale tylko ze względu na to, że mało w tym roku słyszałem. Mocne sześć na dziesięć?

poniedziałek, 16 listopada 2009

Pustki: Kalambury

Był koniec 2008 roku, jakiś grudzień albo późny listopad. Słuchałem zespołu Pustki i ich wówczas najnowszej płyty. Powoli przymierzałem się do rankingu rocznego i jakoś tak, z rozmachu, owy krążek się tam znalazł i utrzymał.

Dziwna to decyzja była i muzycznie nieuzasadniona. Jak się bowiem poszperało przez kilkanaście minut, to się dało znaleźć kilka lepszych krążków. Koniec kryzysu jest więc dziś dla mnie osobistym wspomnieniem, jak płytę piątkową pomylić z siódemkową. Dziś, blisko rok od tamtych wydarzeń, przystępuję do oceny kolejnego albumu Pustek.

I od razu można zauważyć, że band z Ostrówka wrócił do, sobie dobrze znanego, trójkowego poziomu. Od odpalenia płytki słyszymy bowiem w zasadzie dwa dobre utwory, a są to Trawa i Kalambury. I to też trzeba przyznać, że określenie 'dobre' oznacza tutaj góra 4.5, a więc utwór, który zwyczajnie opłacało się przesłuchać i można nawet czasem wrócić.

No a od trzeciego tracka się zaczyna. Znój to nieudane nawiązanie do Czerwonej fali. Strasznie nudne w dodatku. W refrenie zaczyna się współpraca wokalna między "panią a panem", ale generalnie nie ma w tym niczego ciekawego. Sorry, głosy to się komponowały na zeszłorocznej płycie. Iowy Supper Soccer w dodatku.

Ale Pustki są uparte. Wiedza to 1:50 nudy i ponowne próby wycia. Aż żal, że wzięli do czegoś takiego Nosowską. Przekwitanie? Najgorszy utwór tego albumu. Widać wyraźnie, że Pustki chcą sobie poeksperymentować, ale pewnych efektów nie należy publikować. Ilość irytacji, jaka mnie ogarnia, kiedy słucham tych rzekomych uzupełnień wokalnych, sięga naprawdę wysokiego pułapu. Naprawdę, jakby się komuś nudziło na przerwie w gimnazjum.

Nieodwaga to z kolei zgrabna pioseneczka. Dobrze dobrany gość, trochę naiwny, ale pasujący do Rojka tekst. Całkiem przyjemna rzecz, podnosi jakość płytki. Ale już w następnym kawałku - Wesoły jestem - po całkiem niezłym początku w wykonaniu gitar, sporo zostało zepsute przez wokal. Nie jestem wesoły.

Jakżeż ja się uspokoję to kolejna piosenka, którą słyszeliśmy już dawno. Nic nowego i nic ciekawego. Wiersz o szukaniu i Pożałuj mnie to już naprawdę niski poziom. Nie ma na czym zawiesić ucha; wszystko już słyszeliśmy, wszystko wydaje nam się niepotrzebne. Dopiero Notes przynosi nam jakieś urozmaicenia (instrumentalny refren!), które w dodatku coś tam pokazują, że Pustki potrafią grać, ale nie żeby komponować i nie żeby co roku.

Trzy z czwórką byłoby bardzo sprawiedliwym podsumowaniem. Kalambury to płyta bardzo przeciętna, znowu stawiająca Pustki w świetle jakiś tam mizernych kompozycji. Mam jednak przeczucie, że skoro raz już się z Łukasiewiczem i spółką pomyliłem w górę, więc mogę się także pomylić w dół. Dlatego trzy z siedem.

I git, więcej nie da rady.

wtorek, 10 listopada 2009

Manic Street Preachers: Journal For Plague Lovers

Manic Street Preachers to grupa, której nie trzeba przedstawiać nikomu, kto przynajmniej jako-tako interesuje się muzyką (lub też posiada MTV2). Jeden z najciekawszych i bardziej intrygujących zespołów, owiany tajemnicą, i to niezwykłą, do tej pory jednoznacznie nie rozwikłaną.

Dokładnie 1 lutego 1995r. Richey Edwards w dniu wyjazdu do Stanów Zjednoczonych w celu promowania albumu, wyszedł z domu i już nigdy do niego nie powrócił. Śledztwo w jego sprawie trwało bardzo długo, aż w końcu niecały rok temu, bo 23 listopada, główny tekściarz i gitarzysta został uznany za oficjalnie zmarłego na wniosek jego rodziców. Kilka miesięcy po tym smutnym i dla członków Manics i ich fanów wydarzeniu ukazuje się płyta Journal For Plague Lovers będąca spuścizną po Edwardsie. Jest to swoisty testament, który ukazuje go takim, jakim był – pokręconym, masochistycznym geniuszem. Spostrzegawczym draniem. Człowiekiem o wyostrzonej wrażliwości. Esencją rock ’n’ rollowego stylu życia. Nie będę się tu rozpisywać, jak ostatnio, o każdym utworze. Wybrałam moje top 4 i tym się zajmę.

Piosenką promującą płytę stało się Jackie Collins Exsitential Question Time, w którym od razu do gustu przypadł ciekawy riff gitarowy i ostry, wrzeszczący James. Utwór został singlem zapewne z tego powodu, że najbardziej zapada w pamięć i jest jednym z łatwiejszych w odbiorze kawałków na albumie. Poza tym, bądźmy szczerzy… Kto w trakcie słuchania nie ma ochoty zaśpiewać sobie oh mommy, what’s a sex pistol?

Niedawno, słuchając po raz kolejny płyty odkryłam na nowo, ze zdwojoną siłą moc She bathed herself In the Bath of Bleach. Początkowo nie zwracałam w ogóle na nią uwagi, bo nie zgrałam albumu na odtwarzacz mp3, a słuchając na komputerze kompletnie nie potrafię się skupić (wiecznie coś mi przeszkadza, więc zgrywam wszystkie nowe płyty na empetrójkę i słucham przed zaśnięciem).

Macie czasem tak, że słysząc jakiś tekst czujecie się przez niego spoliczkowani? Mnie aż coś ściska w sercu, gdy słyszę refren, a szczególnie fragment empty arms and aching heart. Czytając ten tekst rzeczywiście można odnieść wrażenie, że za bardzo to wszystko przeżywam, ale posłuchajcie tylko jak Bradfield śpiewa, z jakimi emocjami. Jego głos zdaje się być tak autentyczny jakby opowiadał historię swoją albo kogoś mu bliskiego, kogoś ze złamanym sercem, skrzywdzonego i opuszczonego.

All Is Vanity mogłoby równie dobrze wejść na Gold against the soul (osobiście jedną z moich ulubionych płyt Manics). Jest zadziorne, idealnie pasujące do wypracowanego przez nich stylu,a sam tytuł wpisuje się jak dla mnie genialnie w stylistykę listopadowo-pluchową, kiedy polskie, nietowarzyskie odpowiedniki Grega House’a siedzą popołudniami w domu słuchając muzyki i patrząc się tępo w okno, myśląc o życiu i innych głupotach. Marność nad marnościami i wszystko marność. (Dobra, wiem, jestem chyba jedyną osobą w tym kraju, która z całego serca nienawidzi jesieni.)

Jako że pogadankę o przemijaniu mamy za sobą, to teraz opowiem wam bajkę o pewnej pięknej piosence, którą chcę, aby zagrano mi na pogrzebie (muszę gdzieś to wrzucić do mojego testamentu…). Tym utworem jest William’s Last Words, dla odmiany zaśpiewane przez Nicky’ego. Kawałek, który zawsze wyciska ze mnie potoki łez. Tekst jest po prostu nie-sa-mo-wi-ty, zwala mnie z nóg, ewentualnie jakby to powiedzieli kumple z mojej klasy – ‘miażdży mi system centralnie,stary!’. Pokazuje też, że Richey musiał naprawdę dużo myśleć o śmierci zarówno przed, jak i po pierwszej próbie samobójczej. Cause I’m really tired, I’d love to go to sleep and wake up happy.

Album to piękny ukłon Jamesa, Nicky’ego i Seana w stronę zagubionego (myślę bowiem, że to słowo idealnie pasuje tutaj w swojej dwuznaczności) kolegi, oficjalny uścisk dłoni na zakończenie współpracy. Szczerze mówiąc podziwiam ich. Ja po takiej traumie pewnie długo nie mogłabym się podnieść, a oni nie dość, że się nie załamali, to potrafili wydać jeszcze kilka świetnych albumów. A może to właśnie cierpienie było w tym przypadku siłą sprawczą? Tego nie wiem, ale jednego jestem pewna: Richey byłby z nich naprawdę dumny.

niedziela, 8 listopada 2009

Plastic: P.O.P.

[w związku z mizernymi zdolnościami autora i brakiem zdecydowania w kwestii wyboru pomiędzy kilkoma konceptami na tę recenzję, umieszczam je wszystkie, mając nadzieję, że łącznie dadzą jakiś tam obraz tego, co czułem po tych kilkunastu już odsłuchaniach tego krążka. Tak, jestem rozchwiany emocjonalnie.]

Koncept pierwszy: trylogia

I
Chyba znowu zasnąłem na kanapie. Musiałem coś czytać albo oglądać jakieś nudne pierdoły w jednym z tych kanałów w kablówce, które służą głównie chwaleniu się ilością możliwości danemu dostawcy telewizji w spotach tv i na ulotkach. Półprzytomny spojrzałem na ekran. Jakaś baba darła się, że jest fajnie, a scenie szalała jedna z tych gwiazd, którym muzyka nie przeszkadza zagościć na łamach kolorowej prasy. Pomyślałem: K...a, jakże ja bym chciał na miejscu tej baby zobaczyć Plastic.

II
Ciągłe chrzanienie o agencie Tomku w każdym programie sprawiło, że aż bałem się włączać Canal+ Sport. Niemniej chciałem obejrzeć ten mecz, więc w końcu zebrałem się na odwagę. Pierwsza myśl pocieszenia: nigdzie nie widać Tomasza Lisa. Druga: nigdzie nie widać Weroniki Marczuk-Pazury. Trzecia: nigdzie nie widać Beaty Sawickiej. Niestety, gdzieś padło hasło, że Gazeta Wyborcza i znowu byłem w złym humorze.

Moja desperacja, by jeszcze bardziej wkurzyć własne wnętrze pociągnęła mnie ku wszelkim plotkom, kozaczkom i pudelkom o końcówce .pl. Zobaczyłem foty Dody i Nergala. Pomyślałem: K...a, jakże to dobrze, że tu nie ma nic o Plastic.

III
Przesłuchałem parę ulubionych popowych wydawnictw, także z tego roku. Słuchając jednak ciągle chciałem włączyć P.O.P.. Miałem wrażenie, że to wszystko jest gdzieś tam, na jakieś polskiej płycie. Plastic wywołał więc we mnie uczucie swoistego patriotyzmu. Pomyślałem, że to jednak dobrze, iż masy ich nie znają. Masy nie zasługują na tak dobry pop. Chrzanić masy.

(Z drugiej strony ucieszyłem się jednak, jak obczaiłem, że Plastic ma być gościem Radia Zet czy coś takiego. Sympatycznie)

Koncept drugi: Spis ludności

Obczaiłem, jakich wykonawców słyszę na najnowszym wydawnictwie zespołu Plastic. Oto lista.

Erykah Badu; Edyta Bartosiewicz; Esmi; ; Kylie Minogue; Lily Allen; Roisin Murphy; Prince; Wilki; Madonna; Myslovitz; Tori Amos; Kate Bush; Mika Urbaniak; Pheonix; Nosowska; Pustki; Dire Straits; Afromental; dwanaścietysięcyinnychartystówiichnajlepszemotywyzpiosenek;

Koncept trzeci: Znane cytaty o Plastic

I have a dream Martin Luther King Jr. o idealnej płycie pop w Polsce
Do słuchawek wszyscy, każdy z was! Giusseppe Garibaldi o P.O.P.
Gotujcie się do rewelacji, skoroście gówna znieść nie potrafili Hannibal o różnicach między P.O.P a pop
Jeśli nie zrobicie tego, ktoś to zrobi za was Malcolm X o kupowaniu płyt Plastic
Można nam odebrać Górniak i Dodę, ale nie Plastic Otto Wels o muzyce
Niech boją się tyrani Elżbieta I o sile oddziaływania ich muzyki
Polska potrzebuje Plastic Jan Paweł II
To sen imigranta. To amerykański sen Arnold Schwarzeneger
Wszystko zostało załatwione tak, jak powinno być Lech Wałęsa o produkcji na płycie
Pokora rodzi olbrzymów Chesterton
To, co wciąż robimy, stanowi o nas Arystoteles
Nie należy lekceważyć drobnostek, bo od nich zależy doskonałość Michał Anioł
Sny rodzą rzeczywistość Monteskiusz
Nie chcem, ale muszem Lech Wałęsa zapytany, dlaczego słucha Plastic

Koncept czwarty: Biblia o osobie próbującej zrecenzować Plastic

Vanitas vanitatum et omnia vanitas!

Koncept piąty: Punktowe wymienienie atutów
P.O.P.

01 Lazy Day
02 Now Is The Time
03 Never Been Better
04 Silly Girls
05 Out Of My Body
06 Not So Sad Story
07 If You Really Care
08 What I Like
09 Night Butterly
10 Having A Good Time
11 Money For Nothing

Koncept szósty: Podsumowanie jednym zdaniem

Czekałem na tę płytę, jest doskonała.

Koncept siódmy: Podsumowanie obrazkowe


Koncept ósmy: ocena punktowa

8.3

piątek, 6 listopada 2009

The Flaming Lips: Embryonic

Jestem sfrustrowany tym, że:

– Wszystko, co teraz piszę, zostało już napisane gdzieś indziej – zamieszanie dookoła płyty zabrało mi wszystkie moje osobiste spostrzeżenia na jej temat.
– Sporo osób oczekuje od tej recenzji bycia molochem-gigantem-kolosem, a jest ona najbardziej zwięzłą możliwą notką w najbardziej zwięzłej możliwej formie.
– Ta recenzja przybiera w tym momencie już dwudziesty piąty kształt, a nadal nie doszedłem jak napisać garść zgrabnego tekstu pokazującego czytelnikowi, że płyta jednocześnie bardzo mi się podoba i nie zaskakuje mnie w takim stopniu, w jakim chciałbym, żeby mnie zaskakiwała.
– Wśród wielu pomysłów na odbębnienie czegoś, co najchętniej ująłbym jednym zdaniem, znalazły się te, które zabrały mi dosłownie sprzed nosa Screenagers i Porcys.
– Zdaniem, które miałem napisać czcionką pięćdziesiąt pikseli w zastępstwie recenzji miało być: „Ile tekstu trzeba, by opisać bardzo dobrą rzecz po której wszyscy spodziewali się, że będzie bardzo dobra?”.
– Recenzja na Screenagers zawiera tak wiele bzdur, że ich wypisywanie zajęłoby mi półtora wieczności.
– Wszystkim innym.

Jestem zadowolony, że:
– Flaming Lips, jako kolejna drużyna po Dinosaur Jr. i Sonic Youth, pokazała młodzikom, że starszyzna ma do zaoferowania wiele: dzięki doświadczeniu, ograniu, obyciu, wyczuciu.
– Śmiech w I Can Be a Frog jest, zarówno ze strony Karen, jak i Wayne'a, naprawdę szczerym śmiechem, a sam Coyne pokazuje – ach, który to już raz pokazuje – że zabawa muzyką nie musi być przyjemna tylko dla muzyka.
– Pinkfloydowa progresja, jakieś drobne inspiracje krautrockiem, psycho-tła i klimat Lucy chodzącej po niebie z diamentami są tak piekielnie mocarne.
– Agresja i delikatność są tak dobraną parą – i to czasem parę razy w jednej piosence.
– Powstało coś takiego, jak Worm Mountain, z wgniatającą w krzesełko partią bębnów i występem gościnnym moich ulubieńców z Managementu.
– Druga część See the Leaves jest jeszcze bardziej magiczna, niż wspaniała przecież część pierwsza.
– Ta. Płyta. Jest. Miazgą.

wtorek, 3 listopada 2009

Skillet: Awake

Christian rock to jeden z tych gatunków muzyki, których nie jestem w stanie ogarnąć. Bóg bowiem należy do tych rzeczy, o których wolałbym słuchać w formie kultury wyższej, a ta rockowym bandom jest zazwyczaj szczególnie daleka.

No, ale w ogóle po co? Rock jest czymś masowym; wiara i Bóg to rzeczy wyższe, stojące ponad. Więc dlaczego, pytam, kiedy chce się tworzyć coś o wierze, sięgać do rocka? I to jeszcze do takiego rocka, jak na Awake - znaczy, że nic nowego i walimy w gitary?

Żeby nie było - nie popadajmy też w drugą skrajność. Rockowcy oczywiście mogą dotykać w swoich tekstach własnych przemyśleń na temat Istoty Najwyższej, ale pozostaje jeszcze kwestia formy. No bo ej - po co? Co ma wyrażać walnięcie w struny przy wersie, dla przykładu, A Hero will save me just in time? To chyba raczej powód do radości i szczęścia, a nie łupania na perce i gitarach?

Zresztą, cały ten album trochę brzmi jak Metallica, trochę jak P.O.D. (swoją drogą, inny metalowy christian band), a trochę jak Skillet z czasów wcześniejszych. Otrzymujemy więc teksty o tym, że Ktoś nas wybawi i uczyni to wkrótce, ale - heh - obdarzone solidnym krzykiem i warstwą gitar. Trochę tego nie kumam. Zakładam bowiem, że celem pisania piosenek o Bogu jest ewangelizacja i ew. pomoc w modlitwie, propagowanie chrześcijańskiego poglądu na życie. Ale, na Boga, tak? Czy naprawdę nie da się tego zrobić inaczej niż ostrym riffem i okrzykiem i, i, i feel like a monster!?

Otrzymujemy więc typowy zespół christian-metal-hard-rocka: ostre, znane od dawna riffy, teksty istotnie dotykające wiary czy samego Boga i głównie krzyczący wokal. A to oznacza ni mniej, ni więcej to, że nic się tu kupy nie trzyma, krążek jest wtórny.

(Płyta najwyżej czwórkowa, a chorał gregoriański dalej miszcz)

poniedziałek, 2 listopada 2009

Hey: Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!

Rozpieszczony 2008 rokiem w polskiej muzyce czekałem na równie dobry 2009. Niestety, mimo że pojawiło się kilka ciekawych tytułów, to żaden nie zagościł na mojej playliście na dłużej, co bardzo często zdarzało się w ubiegłym roku. Ale ja nie o tym, w końcu na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, wspominam tylko o tym dlatego, ponieważ w końcu pojawiła się płyta, która ma bardzo wielkie szanse dorównać poziomem do czołowych płyt 2008 roku, a w bieżącym chyba niestety nie będzie miała żadnej konkurencji. Jest to nowa płyta zespołu Hey, który potwierdził, że obecnie jest najlepszym zespołem na naszym rodzimym rynku. Nie piszę tego dlatego, że jestem jakimś wielkim fanem zespołu Katarzyny Nosowskiej, czy też dlatego, że pani Katarzyna pochodzi z mojego miasta. Po prostu takie są fakty. Może są lepsze zespoły pod względem muzycznym, ale w połączeniu poziomu muzyki oraz sukcesu komercyjnego zdecydowanie najlepiej wypada właśnie Hey.

Pojawiły się już głosy, że się sprzedali, ponieważ najnowszy singiel miał premierę w Dzień Dobry TVN, ale czy to wina zespołu albo wytwórni, że w polskiej telewizji nie ma miejsca na zaprezentowanie najnowszych piosenek na żywo? Oczywiście nie. Niestety nie ma u nas programów w stylu Later... with Jools Holland, a patrząc na to jak wyglądało polskie Top of the Pops (Hit Generator), to ujrzelibyśmy Zbigniew Hołdys prezentuje: - gdzie zapewne w pierwszym odcinku wystąpiłaby nadzieja polskiego rocka, czyli Kumkę Olik. Dlatego ambitniejsi wykonawcy muszą reklamować się w porannej telewizji, chociaż chyba im nie wypada. Pewnie nieprędko się to zmieni, najwyżej, że Uchem w Nutę za 10 lat dostanie swój własny program w telewizji, niestety Zbyszka nie zaprosimy...

Przeciwnicy mojej teorii mogą też pokazać teledysk w którym Małaszyński odprowadza dziecko do szkoły, Małaszyński siedzi na kiblu i Małaszyński jedzie na motocyklu, muszę przyznać rację, to nie jest teledysk godny najlepszego polskiego zespołu. Ale z drugiej strony tego wideoklipu nie ujrzymy w żadnej stacji telewizyjnej, więc kogo by to obchodziło. Premiera teledysku oczywiście znowu była w medium ITI, tym razem jednak w internetowym portalu Plejada. W cywilizowanym kraju premiera byłaby w telewizyjnej stacji muzycznej, niestety takiej już nie posiadamy.

No ale co takiego zaprezentował zespół, że już w połowie października uznałem, że to będzie polska płyta roku? Nową twarz, no może nie do końca jest to prawdą, bo w sumie brzmieniowo płyta może kojarzyć się z solowymi płytami Nosowskiej. Ale w zespole to jest nowość, w końcu wszyscy byli przyzwyczajeni do rockowych brzmień, które tutaj występują w minimalnej dawce. Gitarowe riffy zastąpiła elektronika, sporo elektroniki i jak w kilku recenzjach miałem pretensję, że współczesne zespoły rockowe zamieniły się w elektroniczną papkę, tu akurat nie mam żadnych zastrzeżeń. To pokazuje klasę muzyków, indie boye po kolei wbijali sobie gwoździe do trumny, pokazując, że artystami są marnymi, a polski zespół pokazał, że mają bardzo dobry warsztat i są w stanie obronić się własną muzyką. Zespół poszedł wyraźnie w rytmy trip-hopowe i wyszło im to na dobre, na co na pewno miały bardzo duży wpływ solowe dokonania Nosowskiej, słychać tutaj spore inspiracje UniSexBlues czy Osiecką, na czym zyskało grupowe dzieło. Pojawiają się głosy sprzeciwu, że to już nie jest Hey, tylko kolejna solowa płyta, ale to są raczej głosy osób które chodziły na koncerty tego bandu tylko po to, żeby się na nich wyszaleć. Przy nowym krążku będzie to zapewne trudne, chociaż są trochę żywsze piosenki jak chociażby tytułowe Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! czy singlowe Kto Tam? Kto Jest W Środku?, które i tak świetnie komponują się z resztą płyty. Co jest kolejnym atutem, bo mimo tego, że każda piosenka ma swój styl, to wszystkie tworzą całość, które mogą wprowadzić w bardzo przyjemną muzyczną hipnozę.

Wspominałem już, że słychać duże inspirację Agnieszką Osiecką, bo widać, że wokalistce praca z tekstami jednej z najważniejszych polskich tekściarek bardzo pomogła. Teksty które zawsze były na bardzo wysokim poziomie wskoczyły na jeszcze wyższy pułap. A utwór zamykający, pt. Nic Więcej... w którym jest użyty tylko fortepian, brzmi jak wyjęty z płyty Osiecka. Szczerze mówiąc trudno jest mi ocenić teksty, ponieważ słychać, że są typowo kobiece, więc nie jestem w stanie się z nimi identyfikować, ale mogę powiedzieć, że są na wysokim poziomie i zapewne każda kobieta jest w stanie znaleźć w nich coś dla siebie.

Połączenie świetnej muzyki na pograniczu rocka i trip-hopu wraz z dobrymi tekstami daje nam płytę na poziomie europejskim, a może i światowym. Naprawdę, nie ma się czego wstydzić i gdyby w Polsce był rozwinięty lepiej rynek muzyczny, to moglibyśmy się pochwalić w Świecie czymś bardzo porządnym. Po 17 latach na rynku, oraz tych wszystkich sukcesach Hey spokojnie mogłoby zostać polskim U2 i wciąż nagrywać tą samą płytę, lecz po raz kolejny muszę to powiedzieć, muzycy pokazali klasę, dzięki której zasłużyli już w pierwszym dniu sprzedaży na platynową płytę. Chociaż jak sami wiemy, to jeszcze żaden wyznacznik, bo ostatnia płyta Kultu sprzedaje się równie dobrze. Różnica jest taka, że Kazik swoją muzyką na płycie okradł swoich fanów, a Katarzyna Nosowska każdemu kto kupił jej nową płytę może spokojnie spojrzeć prosto w oczy.

sobota, 31 października 2009

Jarvis Cocker: Further Complications

Heloł. Jestem Yeti i w zasadzie nie wtryniam się do cudzych recek. Jednakże dziś jest okazja szczególna - w redakcji witamy bowiem nową osobę i, o zgrozo, jest to kobieta. Paulina, bo o niej mowa, przebywa u nas na okresie próbnym i to jest jej debiut. A zaczęła od jednego ze swoich najukochańszych artystów, więc lektura tekstu może Wam pozwolić nie tylko zaznajomić się z nowym materiałem, ale także poznać sposób myślenia pierwszej kobiety w redakcji Uchem w Nutę.

Ludzie przed śmiercią chcą zrobić różne rzeczy. Jedni marzą o wycieczce dookoła świata, inni o zagadaniu do pani Wioli ze spożywczego… Ja, zanim umrę, chcę zobaczyć na żywo Jarvisa Cockera, bo wszystko, czego dotyka zamienia się w prawdziwe muzyczne złoto. Wiem, wiem, są różne gusta, to co się podoba mnie nie musi się podobać reszcie, ale przy tym człowieku jedna rzecz pozostaje bez wątpliwości – genialnym tekściarzem jest. I pokazuje to na swojej drugiej już solowej płycie zatytułowanej Further Complications.

Otwierający album tytułowy utwór zadziwił mnie początkowo brudną ,niepodobną do stylu Pulp czy pierwszej płyty Jarva, gitarą. Jest tak rock ‘n’ rollowo, krzykliwie (ale w dobrym tego słowa znaczeniu), że nie ma bata, noga sama tupie! Kiedy usłyszałam to pierwszy raz nie mogłam uwierzyć, że słucham, nie czarujmy się, jednej z ikon brit – popu. Jako że teksty są integralną częścią piosenek zatrzymajmy się przy nich na chwilę. Nie będę się bawić tutaj w wielkiego interpretatora, zastanawiać, co poeta miał na myśli, bo każdy odczytać może to na swój sposób, odnieść do swojej sytuacji (dlatego też pozostawiam je w wersji oryginalnej). Chcę zwrócić jednak uwagę na fragmenty, które poraziły mnie szczerością i spostrzegawczością. Dowiadujemy się bowiem, że in the beggining there was nothing and to be honest – that suited me just fine. Znajdujemy też apel do naszego zdrowego rozsądku w słowach don’t write a novel, a shopping list is better.

Serce mnie boli, gdyż czas przyszedł teraz na piosenkę, która podoba mi się średnio. Angela, bo tak się nazywa, nie oczarowała mnie niczym. Nie wiem, kto wybrał ją na singla, ale sądzę, że nie zdobyłaby fanów, gdyby była napisana nawet na nową płytę Davida Bowiego. Nie zrozumcie mnie źle, piosenka nie jest aż tak tragiczna, żeby się jej nie dało słuchać, ale w porównaniu z resztą materiału wymięka (poza tym, dlaczego właśnie Angela, a nie Paulina?!).

Nigdy nie lubiłam utworów instrumentalnych. Wydawało mi się, szczególnie słuchając płyt wokalistów solowych, że jeśli kupuje się ich album to po to, aby posłuchać jak śpiewają, a nie jak robią sobie jam session. I nadeszła wiekopomna chwila, gdy usłyszałam Pilcharda. Ta gitara rozwaliła mnie na kawałki i w takim stanie pozostawiła na 72 godziny. Można zapytać – co w niej odkrywczego? Nic. Co w niej genialnego? Magia. Po prostu magia. Totalny odpał. Wiem, że zabrzmieć to może trochę niemiło, szczególnie patrząc na to, że jeszcze przed chwilą chwaliłam Jarvisa za teksty, ale Pilchard to jeden z moich faworytów.

Jak pewnie dobrze zauważyliście, uwielbiam tego człowieka, a jak powszechnie wiadomo do obowiązków fan girl należy nie tylko zachwycanie się muzyką, śledzenie rozterek miłosnych na serwisach typu ‘kto-z-kim-kiedy-i-dlaczego’, ale też oczywiście czytanie wywiadów z Mistrzem. W jednym z nich (dla ciekawskich - kwietniowe wydanie Q z Noelem Gallagherem na okładce) wyczytałam, że na albumie znajdują się piosenki o dziewczynach, które Jarvis chciałby poderwać, ale wie, że nie może ich mieć. Z całą pewnością miał na myśli Leftovers. Historia jest prosta – on i kobieta, najprawdopodobniej zajęta, spotkana w paryskim Muzeum Paleontologii. Wie to dobrze – nie ma u niej szans, ale próbuje. Przechodząc do ataku argumentuje, że he says that he wants to make love to you, but instead of to, shouldn’t that be with? I chyba milion razy powtarza myśl przewodnią piosenki – I wanna be your lover. Jest tam też pewien fragment, który z pewnością stopiłby lód serca wielu, wielu kobiet. Oczywiście, nie powiem który, niech panowie mają łamigłówkę!

I never said I was deep potwierdza tylko fakt, że król jest jeden. Tekst to niezwykłe połączenie kontrastów – łączące się ze sobą wyrażenia w normalnych warunkach nienawidzą się jak politycy w naszym sejmie, natomiast w tej piosence – nie mogą bez siebie żyć. Nie będę się tu rozdrabniać, bo żeby oddać cały sens musiałabym przepisać tekst linijka w linijkę, słowo po słowie. Dodam tylko, że słuchając tego kawałka myśl „O Jezu,to jest boskie, genialne, niesamowite!” przekracza w mojej głowie wszelkie dopuszczalne normy na metr sześcienny.

Homewrecker! przypomina mi wszystkie jazzowe kawałki, jaki słyszałam w życiu. Z pozornego bałaganu na plan pierwszy wyłania się Jarvis, który początkowo stara się odciąć od całego zgiełku pozornie spokojnym tonem głosu. Później zaczyna krzyczeć i wszystko łączy się w jedną, spójną ideologicznie całość. Jestem w siódmym niebie. Przez tekst przewijają się nawet niemieckie i francuskie zwroty, na czym piosenka naprawdę zyskuje.

Po ostrzejszym klimacie następuje zwolnienie tempa. Hold Still, bo o tym utworze mowa to przede wszystkim smutny głos. Myślę, że wystarczy jeśli zacytuję tu fragment – we’re cosmic dust, but you’re everything to me. To nie potrzebuje komentarza.

Chyba nikt nie będzie zdziwiony, że pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę czytając tracklistę płyty było Fuckingsong. Pomyślałam - łał, będzie ostro. Nie zawiodłam się! Widać można być wulgarnym z klasą. So let it penetrate your consciousness, jak jest tam śpiewane. Wydaje mi się, że to jest w ogóle puenta całej płyty.

Caucasian Blues jest za to bardzo przewrotne, bo z bluesowym smęceniem raczej nie ma zbyt wiele wspólnego. Żywe, energiczne, pozornie przedmiotowo traktujące kobiety. Pozornie, bo jak wiadomo powszechnie, że panie to drugie, zaraz po muzyce, hobby Jarva. Podobno podczas koncertów w trakcie tej piosenki Cocker gra na flecie. To naprawdę musi być ciekawe.

Ponownie zwalniamy i zatrzymujemy się przy Slush. Zostajemy tutaj zapewnieni, że prawdziwa miłość to cząstka boska, substancja nienależąca do tego świata. W połączeniu z niskim tonem otrzymujemy po raz kolejny dreszcze. Parafrazując refren mogę powiedzieć, że moje serce roztopiło się przy twoim głosie.

Utworem zamykającym jest You’re In my eyes (Discosong). W tle słychać melodię rodem z dyskotek ubiegłego dwudziestolecia. Element mający na celu zmylenie przeciwnika? Pewnie tak, bo człowiek skłonny jest pomyśleć, że to piosenka o zabawie. A tu zonk – znowu o miłości! Normalnie miałabym już dość tego wszechobecnego uczucia, ale to jest Jarvis – więc nie odstawia tandety. Miłość na parkiecie, w świetle neonów i zmieniającej barwy kuli dyskotekowej. Ach…

Zmierzając do głównej konkluzji, jak dla mnie album jest świetny. Cocker to człowiek, który ma niezwykły talent do pisania o wszystkim czego zapragnie i zawsze wychodzi mu to co najmniej bardzo dobrze. To smutne, że w większości w dzisiejszych czasach teksty traktowane są po macoszemu, pisane na odwal się, żeby tylko pasowały do najnowszego bitu Timbalanda. Z drugiej strony to wspaniałe, że mamy jeszcze na tym świecie takich ludzi, którzy nie dali się pożreć modzie na ‘wpadanie w ucho’ tylko uderzają do ludzkiej świadomości i inteligencji poruszając procesy myślowe, skłaniając do refleksji. Sztuką jest sprawić, żeby człowiek będący w ciągłym biegu zatrzymał się i chociaż chwilę pomyślał. Piękne jest też to, że nie tylko w twórczości solowej, ale także gdy istniało Pulp, każdy jeden tekst stanowił odrębną historię. Nie jakąś bajeczkę, opowiastkę. Historię.

Jarvisie Cockerze, dziękuję ci , że jesteś!

środa, 28 października 2009

Wolfmother: Cosmig Egg

Takich ostrych brzmień chyba jeszcze u nas nie było. Bo w australijskim zespole wyraźnie słychać inspiracje legendami hard rocka, ale to wszystko jest dla mnie opakowane w jakimś przyjemniejszym opakowaniu. Jak przez moje głośniki nie przejdą utwory takich tuz jak Black Sabbath, Metallica, czy AC/DC, tak owego zespołu mogę posłuchać z przyjemnością. Pomimo tego, że wraz z poszerzaniem swojej wiedzy na temat muzyki ilość solówek w mych ulubionych utworach spadała, postanowiłem sięgnąć po nową płytę zespołu którego kiedyś trochę słuchałem i uważałem za bardzo porządny. Szczerze mówiąc z debiutanckiej płyty pamiętam tylko singlowy utwór Woman, który został nagrodzony Grammy, ale jeżeli po tym sukcesie zespół się rozpadł, to może jednak ta płyta była bardzo słaba, a mój mózg postanowił ją usunąć z mojej pamięci? Bardzo możliwe.

Więc po co ja sięgam po płytę zespołu, który się rozpadł, a z oryginalnego składu został sam wokalista? Sam nie wiem, ale podobno mózg idealizuje wszystkie wydarzenia z przeszłości. Tylko po co idealizować coś, co w większości wyleciało z głowy? Filozofować sobie mogę dalej, ale fakty są takie, że Cosmig Egg wylądowało na moim przenośnym odtwarzaczu, został odtworzone w miejskim autobusie o 6:57 i rozbudził mój zaspany organ służący do myślenia. Witaj móżdżku! Tutaj znowu Wolfmother, jutro o mnie zapomnisz, ale przynajmniej Cię rozbudzę! Taka jest prawda, na wczorajszych wykładach nie przysypiałem, a wcześniej mi się to zdarzało, więc panowie z Australii jakiś tam sukces odnieśli.

To chyba niestety wszystko co jestem w stanie powiedzieć na temat tej płyty. Na plus to, że rozbudza i że ma aż 16 utworów, bo niestety w dzisiejszych czasach średnia wynosi pewnie z jedenaście, co w 45 minutach się mieści. Na minus to, że nie wiem jak ocenić ten album i dla kogo on powstał. Bo sądzę, że true metal powie, że to kpina i karykatura zajebistego metalu, więc powinni to puszczać w kabaretonie. Indie dzieciom też to się nie spodoba, bo przy swoich problemach egzystencjalnych skupienie się przy tak dużej ilości solówek może być problematyczne. Może jednak trafi to w kogoś gusta, bo przecież od czasu do czasu można posłuchać czegoś ostrzejszego, ale żeby to było jakieś rewelacyjno - odkrywcze, to nie powiem. Melodyjny hard rock i tyle. Więc chyba najlepszym zastosowaniem dla tej płyty będzie ustawienie któreś z jej utworów jako melodykę w budziku. Miłego wstawania.