wtorek, 17 lutego 2009

Drivealone: Thirty Heart Attacks A Day

No dobra, dobra, okej. Czas wstępnej działalności tego bloga minął właśnie wraz z pomysłem, by opisać nowy krążek Drivealone, czyli projektu, na który przynajmniej 1/2 redakcji czekała od lat już kilku, co chwila zawodząc się przenosinami oficjalnej premiery. W rozmowach z jednym z redaktorów często snuliśmy dywagacje w stylu "Kto wyda najlepszą płytę 2009 i dlaczego Drivealone?". Zastanawialiśmy się też, czy Muchy ucierpią, czy projekt Maciejewskiego zostanie dostrzeżony i - oczywiście - co jest przyczyną tego faktu, że epka The Letitout tak bardzo wbiła nas w ziemię. Genaralnie więc można śmiało powiedzieć, że to właśnie Drivealone było jednym z głównych tematów naszych rozmów okołomuzycznych, zwłaszcza zaś na przełomie roku poprzedniego z obecnym.

Wraz z kolejnymi przesunięciami premiery o tydzień, dwa itd. nieustannie rosły moje oczekiwania. Nic dziwnego więc, że odpalając płytkę byłem wręcz emocjonalnie naładowany. "Nareszcie coś wymiecie" - mówiłem sobie. I zacząłem nadsłuchiwać, co też pan Piotr ma mi do zaoferowania.

Cóż, mógłbym teraz obierać to w przeróżne formy językowe, mógłbym mamić Cię, Czytelniku, różnymi zdaniami by wreszcie przejść do sedna sprawy. Ale tego nie zrobię. Powiem wprost. Za chwilę to przeczytasz. Będziesz wiedział od razu.

Otóż, Drodzy Państwo, zawiodłem się. Zawiodłem się na płycie, na którą tak długo czekałem i wcale nie jest mi z tym dobrze. Liczyłem na to, że będzie to potężna dawka muzyki, która przekona każdego, iż da się w tym kraju tworzyć coś na wysokim poziomie. Liczyłem na cud nad Wisłą, choć to może głupie, gdyż drugi taki po The Letitout byłby już jakimś cudownym nagromadzeniem cudów, jakkolwiek to brzmi.

Znaczy - żeby nie było - ja nie kwestionuję, że Thirty Heart Attacks A Day to krążek, na którym zawarło się sporo świetnych kombinacji nutowych. Nie twierdzę też - bo musiałbym być głuchy chyba - że pan Piotr nie ma talentu. Że nie ma pomysłu. Że nie ma "wyczucia". Że nie ma "konceptu". Ma. Zapewne ma, a jego dotychczasowe osiągnięcia utwierdzają mnie w tym przekonaniu. Ale, na litość boską, ja tu chciałem czegoś niebywałego! Ja chciałem szoku. Chciałem skończyć odsłuchiwanie albumu z szeroko otwartymi ustami i cichym, wyrażającym absolutną aprobatę, dwuwyrazowym stwierdzeniem tak powszechnie używanym przez kiboli piłkarskich na stadionach, gdy nagle jakiś nieznany młodzian wchodzi na boisko, wmiata wszystkich w murawę i do tego strzela trzy gole z przewrotek.

Kontynuując tę metaforę - liczyłem na jakiś finał Mistrzostw Świata. Chciałem wzniesienia na wyżyny. A dostałem solidny, dobry mecz, który jednak nie ma żadnego porównania z choćby najnudniejszym finałem jakiegokolwiek pucharu.

Wnioski? Thirty Heart Attacks... to krążek dobry i każdego, kto nie zaznajomił się do tej pory z Drivealone, wysyłam natychmiast do sklepu. Niemniej jednak, jeśli ktoś już słuchał The Letitout, to informuję, że oficjalny debiut projektu Maciejewskiego jest próbą kontynuacji tej stylistyki, z którą to bywa różnie - raz się udaje, a raz nie.

"I trochę jednak przykro, i trochę jednak szkoda"

poniedziałek, 16 lutego 2009

Bruce Springsteen: Working On a Dream

Tego Pana znamy już nie od dzisiaj (kto nie zna, niech wie, że żałować powinien). Bruce Springsteen. Artysta wielu pokoleń. Słuchała go moja matka, słucham go ja, i kto wie, może słuchać go będą moje dzieci (już ja się o to postaram). Być może ciężko w to uwierzyć, ale koncertujący od niemal 40 już lat Bruce wciąż jest w znakomitej formie i właśnie wydał kolejną, szesnastą studyjną, płytę zatytułowaną Working On a Dream.

Tytuł albumu nie jest przypadkowy i bardzo ściśle wiąże się z aktualnymi wydarzeniami politycznymi w Stanach Zjednoczonych. Głównym bowiem przesłaniem artysty jest rychłe pożegnanie G.W.Busha i wspieranie nowego prezydenta - Baracka Obamy - w jego pracy nad marzeniami Amerykanów, aby USA rosło w siłę, a ludziom żyło się... To nie ta bajka. W każdym razie, tytułowy utwór, jakim jest właśnie Working On a Dream, kilkukrotnie towarzyszył, zwycięskiej - jak się później okazało - kampanii prezydenckiej Obamy, co - notabene - z pewnością wpłynęło na świetne wyniki sprzedaży.

Sama płyta jest niezwykle pogodna i natychmiast wprowadza w radosny, ale wyciszony i spokojny nastrój. Doskonale nadaje się do odsłuchania po ciężkim dniu w pracy albo szkole. Krążek otwiera długi, ośmiominutowy utwór Outlaw Pete, który z chęcią włączyłoby się ponownie, gdyby nie to, że już pierwsze dźwięki drugiego, rockowego, My Lucky Day szybko odwodzą nas od tego pomysłu. Na płycie nie brakuje spokojnych ballad (np. Queen of the Supermarket), ale również fajnych, rytmicznych kawałków w postaci What Love Can Do czy Surprise, surprise. Nie wolno pominąć także klimatycznego Life Itself, przy którym można odpłynąć w naprawdę daleką podróż po najskrytszych zakamarkach naszej duszy.

Krytycy powiedzą, że płyta nie wnosi nic nowego. To prawda, ale czy można (i warto) wnosić cokolwiek nowego po kilkudziesięciu latach udanej twórczości? Zresztą, czy nie właśnie to chcieliśmy usłyszeć? "Starego", dobrego Bruce'a.

Working On a Dream należy do tych albumów, w których można zakochać się od pierwszego odtworzenia (tak jak ja) albo dopiero po kilku odsłuchaniach. Nie ma jednak innej możliwości. Ta płyta po prostu musi podobać się każdemu, kto jest wrażliwy na piękno muzyki. Polecam szczególnie spragnionym błogiego uspokojenia i chwili relaksu. Zapewniam, że po przesłuchaniu wrócicie do życia pełni pozytywnego nastawienia i energii. A Bruce'owi życzę - by trwał.

niedziela, 15 lutego 2009

Franz Ferdinand: Tonight: Franz Ferdinand

Franz Ferdinand? Idole chłopaków, którzy nie umieją grać, ale marzą o pokoncertowym afterparty, tłumie fanek i porannym kacu (chociaż, żeby mieć kaca, nie trzeba być muzykiem). Więc też są moimi idolami. Podobno gdy Alex Kapranos spotkał się ze swoimi kumplami na pierwszej próbie, nikt z nich nie umiał grać na żadnym instrumencie, tak więc z próby na próbę basista stawał się perkusistą, a gitarzysta basistą.

Ale pokazali, że dla chcącego niż trudnego i w 2004 roku nagrali swój debiutancki krążek, który okazał się wielkim sukcesem. Na fali sukcesu, już po roku ukazał się drugi album, ale chyba wszyscy zauważyli, że brzmi tak samo jak poprzedni. Na szczęście zauważyli to też członkowie zespołu i na kolejny longplay trzeba było czekać prawie 4 lata. Jednak warto było!

Zespół zmienił brzmienie, dojrzał, ale nie zatracił swojej młodzieńczej energii. Po pierwszym przesłuchaniu, wydaje się, że jest to płyta mniej przebojowa, jednak nic bardziej mylnego. Kolejne odtworzenia sprawiają, że piosenki wpadają do głowy i nie chcą jej opuścić, a słuchacz uświadamia sobie, że nowego albumu słucha coraz częściej.

Franz Ferdinand jest kolejnym zespołem indie, który romansuje z elektroniką, ale jest to chyba pierwszy zespół, którego romans skończył się narodzinami pięknego i dorodnego dziecka. Może na początku ta elektronika zaskakuje, ale potem człowiek nie umie już sobie wyobrazić tej płyty bez tych wstawek. Świetnym przykładem jest piosenka Lucid Dreams - gdy po raz pierwszy usłyszałem końcówkę, która z rockiem nie ma nic wspólnego, pomyślałem sobie WTF?! Ale teraz uważam, że to najlepsze zakończenie płyty opowiadającej o nocnym życiu. Znaczy, po tym kawałku są jeszcze dwie spokojne piosenki, ale moim zdaniem to LD zamyka imprezę. Natomiast rano, po przebudzeniu skacowany człowiek puszcza sobie Dream Again, a gdy po wypiciu kawy, dojdzie do siebie, przypomni sobie pocałunki z cudowną Kasią. Właśnie to jest świetne w tej płycie, że ona na prawdę tworzy całą historię nocnego wypadu na miasto. Singlowe Ulysses brzmi jak droga do klubu, a następne piosenki opowiadają o kolejnych wydarzeniach z imprezy.

Marzenia się spełniają, a chłopacy z Glasgow są tego najlepszym przykładem. Z grupki kumpli, którzy nie umieli grać, narodził się dojrzały zespół, który pokazał, że bez upadającego indie sobie poradzi i będzie nas cieszył jeszcze przez wiele lat.

piątek, 13 lutego 2009

The Marians: Radioskun

The Marians - Skąd taka głupia nazwa? Nie mam pojęcia, ale dzięki temu zespołowi, dowiedziałem się, że nie można oceniać zespołu po samej nazwie. Wpadłem na Marianów na jednym z portali muzycznych, przeczytałem w tytule nazwę zespołu, uśmiechnąłem się pod nosem i przeszedłem do kolejnych newsów.

Ale pewnego dnia, nie pamiętam, czy słonecznego, ale, że pora depresyjna, to pewnie pochmurnego, mój znajomy wspomniał o tej kapeli. Najpierw tak jak ja, wyśmiał nazwę, a następnie poinformował, że nieźle grają. Jako, że na polskim rynku fonograficznym nastała susza, postanowiłem, że posłucham.

Nie żałuję. Być może to nic odkrywczego, być może to już wszystko gdzieś słyszałem, ale śpiewają po polsku i za to mają wielkiego plusa! Nie wiem, czy to taka moda, czy brak talentu tekściarskiego (zapewne to drugie), ale 70% nowych polskich zespołów niestety śpiewa po angielsku. A naród coraz mądrzejszy i coraz więcej z nas szprecha po engliszu, no ale komu by się chciało tłumaczyć te teksty? Pewnie nikomu, a jak znajdzie się taki szaleniec, to załamie się i stwierdzi, że stracił na tłumaczeniu kilka cennych chwil.

Wracając jednak do Mariansów, może teksty nie powalają, być może brzmią jak marna mieszanka CKOD i Much, ale jest nieźle. Prawdopodobnie te teksty nie trafią na statusy komunikatorów zbuntowanych nastolatków, ale kto wie? No ale raczej na mój nie trafią, najwyżej, że pięć przesłuchań, to za mało, żeby wyłapać tekściarskie perełki. Trzeba za to pochwalić zespół za melodyjność, na prawdę muzyka wpada w ucho. Nawet singiel pod tytułem System, skądś znam, chociaż radia nie słucham, no ale gdzieś do ucha musiało wpaść.

Odkryciem roku nie zostaną, tym bardziej zespołem, ale trzeba ich pochwalić, że starają się odejść od płaskiego indie i próbują wplątywać w swoje piosenki różne solówki, przejścia i inne udogodnienia. Ale każdemu zdażają się wpadki, a taką na pewno jest piosenka Diuna.
Nie mam pojęcia, co to jest, ale brzmi jak Liber, może tego nie ma na płycie, a wpadło na mój komputer przez przypadek? Mam taką nadzieję. Na szczęście reszta piosenek trzyma poziom, a pochwalić na pewno można System i Zawieszenie w czasie i przestrzeni, no i na końcu znalazł się bonus, piosenka po angielsku! Ale to już wybaczę.

Tak więc płytę polecam tym, którzy potrzebują czegoś nowego w ojczystym języku, a są zbyt niecierpliwi, żeby czekać na nowe płyty bardziej uznanych zespołów.

środa, 4 lutego 2009

Kazik: Silny Kazik pod Wezwaniem

Kazimierza zawsze lubiłem. Bo i za poglądy i za styl życia, i za koncerty, bo mimo wieku, dalej w wielkiej formie jest i całe swe zatłuszczone serce w nie wkłada. No i wiadomo, za muzykę również. Przede wszystkim za KNŻ (reaktywowali się!), potem KULT (koncert w Krakowie 04.03, Studio!), na końcu za jego Kazikowanie. Bo i to takie jęczenie zawsze było prawie nie do wysłuchania albo trzeba było mieć dużą wenę w danym dniu, żeby daną porcję przeboleć. No, chyba, że dzień bardziej procentowy był. Wtedy sama przyjemność.

I tak, patrząc na twórczość Kazika pod szyldem "Kazik" to trzecia płyta, która traktuje o twórcach inniejszych. Najpierw był se Kurt Weill (płyta znakomita), potem był se Tom Waits (też fajna ale bardziej po pijaku, z resztą, sam Waits swój śliczny zachrypnięty głos odpowiednim dawkom alkoholu zawdzięczał przecież) no i przyszła pora na Silną Grupę. Popularna bardzo swoją drogą za ciemnych czasów głębokiej komuny.

Super jest. Od płyty Sidneya "2000" Polaka nie było dobrej płyty do spotkań towarzyskich spod znaku tych zakrapianych. Kaziowi się nie spieszy, wszystko tam tak powoli leci, płynie sobie, układa się w całość. Oryginałów słuchać nie miałem okazji, pomimo wszystko, podoba mnie się. Chociaż "Południca" w wykonaniu KNŻ'etu dla mnie lepsza. Ta tutej bardziej surowsza.

Płyta nie dla każdego. Bo przecież nie każdy spotkania zakrapiane musi lubić. Siądźcie sobie kiedyś w zaufanym gronie, które Kazikiem nie gardzi, odkręćcie nakrętkę i...delektujcie się.