Z Holy Fuck pierwszy raz zetknąłem się niedawno, bo jakoś na początku tego roku. A stało się to, kiedy jeden z moich przyjaciół pokazał mi jeden z miksów (klik) autorstwa tych niezwykle zdolnych Kanadyjczyków. Dlaczego zdolnych? Ponieważ mają momenty, które się pamięta i to dłużej niż zwykło się pamiętać w naszych czasach.
Do całości wprowadza nas niemal ambientowe 1MD. W ciągu 4 minut stopniowo narasta siła dźwięku, w tle słychać zawodzenia, uderzenia w talerze. Rytm zdaje się utrzymywać chropowaty bas będący w istocie niejednostajnym szumem o zmiennym natężeniu, który po wygładzeniu staje się podstawą do jednego z najlepszych kawałków Latin, Red Lights. Nerwowego klimatu dopełniają klawisze i inne kosmiczne dźwięki. Zresztą najlepiej zobaczyć jak oni grają: klik. Obsługa elektroniki już od dawna nie była tak zajmująca. Równie smakowita jest kolejna ścieżka, Latin America. Matt Schulz, osoba odpowiedzialna za bębny m.in. w The Year Before The Year 2000 LSF, z Holy Fuck robi dobrą robotę. Nie jest może tak dobry jak Zach Hill (ta nowojorska scena…), jednak Latin America jest jednym z jego najlepszych momentów. Stay Lit na tle reszty wydaje się niczym nie wyróżniać, ot taki przerywnik. Wrażenie całkowicie mylne – bas rozrasta się do monstrualnych rozmiarów, rytm na początku przewidywalny, pod koniec łamie się by wrócić ze zdwojoną siłą. Za ewolucje na basie odpowiada Matt McQuaid, którego nazwisko można zapamiętać. Linie basu, które tworzy, są na Latin siłą nośną. Jak żelbetonowa konstrukcja wysokościowca, która potrafi unieść cały ciężar kompozycji. Niekiedy schodzi na drugi plan, przykryta kolorową i przykuwającą uwagę elewacją, za którą odpowiadają Brian Borchedt oraz Graham Walsh. Ich umiejętności potwierdzają się w utworze SHT MTN, gdzie tną i zapętlają dźwięki z niezwykłą lekkością, choć to zdecydowanie jeden ze słabszych numerów płyty. Stielttos to popis prędkości. Wszystko jest tu dwa razy szybsze, aczkolwiek utrzymane w klimacie całości. Ostatni numer jest dopełnieniem, iglicą dzięki której drapacz chmur naprawdę drapie chmury.
Zapewne w dobrym tonie byłoby zaprezentowanie się z dość niekonwencjonalną nazwą grupy na t-shirtcie w indie-światku. W ciągu kilku ostatnich lat Holy Fuck zdążyli wrzucić do worka znanego pod nazwą „indie” swoje pięć groszy i osobiście cieszę się, że udało im się tego dokonać. Po znakomitym debiucie sprzed pięciu lat, pokazali, że ten debiut to nie przypadek. A ostatni album trzyma równie wysoki poziom i to nawet pomimo tego, że kapela naprawdę dobre wrażenie robi dopiero, kiedy gra na żywo.
http://vimeo.com/10387288 Stay Lit.
OdpowiedzUsuńI od razu małe sprostowanie: co prawda, Zach Hill jest z zachodniego wybrzeża, ale razem ze Stern grają w NY.
OdpowiedzUsuńDzisiaj wieczorem opierniczę tę płytę! Ps. z 'Black Noise' trafiłeś w 11. Świetny minimal.
OdpowiedzUsuń- Miki