O, o Mogwai wszystko / wszystko możliwe jest, gdy Ty... / O, o jesteś blisko, / dla Ciebie kwitną moje sny – śpiewał niegdyś tak, albo zupełnie podobnie, kultowy L.O.27. Mogwai wszystko – to znaczy Explosions in the Sky, God Is an Astronaut, Do Make Say Think, Verticals i tak dalej, i tak dalej – znalazło godnego następcę w Polsce. Być może lepszego, niż połowa sceny Mogwai wszystko™, której reprezentanci zwykle brzmią solidnie, niektórzy nadzwyczajnie solidnie, ale jednak nieświeżo.
Szymon był trochę zdziwiony, że znam zespół z polskiej sceny muzycznej (on – obeznany z nią tak bardzo, jak to tylko możliwe; ja – fatalnie, mam fundamentalne braki, w tym największy: brak czasu na odrabianie braków), którego on nie zna, ale to głównie dzięki zamieszaniu z wytwórnią FDM, która jako „symbol (...) sprzeciwu wobec polskiego oraz światowego przemysłu muzycznego, napędzanego w większości przypadków pieniędzmi, tępotą, wulgaryzmami i seksem”, czyli tak naprawdę w słusznej sprawie, rozdała płyty za bezcen.
To, plus pochlebne recenzje ze strony anglojęzycznego Silent Ballet, dało efekt promocyjny, któremu uległem i chyba słusznie, bo jego rozmiar jest równy, a nawet mniejszy, niż faktyczny lans, na jaki New Century Classics zasługują. Mam nadzieję, że każda z pięciu osób czytająca tego bloga, da im jeszcze większy rozgłos, są warci.
Przede wszystkim plusik u pana recenzenta za zminimalizowanie patosu, bo nic mnie tak w dzisiejszej muzyce post-rockowej nie denerwuje, jak banda śmiesznych ludzi, którym wymarzyło się nagrać coś epickiego i stwierdzili, że dadzą radę. Pełen luz – a może tylko ja to odbieram w ten sposób? – Sandbox Love jest czymś głaszczącym moje uszy. Może powiecie, że są mało wymagające i głaskać je może byle co, ale powiecie tak tylko wtedy, gdy Sandbox Love po prostu nie słyszeliście. A powinniście, no, kurczę, stary, zwróć uwagę na te dzwonki.
Momenty typu „raz, dwa, trzy, teraz brzmimy poważniej” są jakby w cieniu tych radosnych, pewnie ze względu na to, że są oklepanym patentem, ale i tak się bronią – muzycy postawili na melodie łatwe do wychwycenia, trudne do zapamiętania, ale jednak nie takie, które znikają w niebycie pamięci (pozdro pan komentator) – po prostu dobre. Nie, że genialne, fantastyczne i specjalnie odkrywcze, ale na pewno w jakiś sposób ujmujące i pasujące takiemu odbiorcy, jak ja.
No i cały materiał, począwszy od Post-Cards, przez mocny – ale nie najmocniejszy na płycie, jak mogłoby się wydawać po recenzjach Silent Balletu – Congratulate You, Where?, do samego końca jest zbudowany tak, że nawet jeśli utwór nie porywa całą swoją długością, to przynajmniej ma momenty. Album jest więc bezusterkowy, dobrze wyprodukowany, niezaskakujący, ale z całą pewnością warty twojej uwagi. Niech się tak stanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.