niedziela, 12 lutego 2012

Afro Kolektyw: Piosenki po polsku

OCENA: 9.5
Narzekanie na kondycję dziedziny sztuki zwanej muzyką jest nudne jak ziemniaki, ale ciężko zacząć inaczej jakąkolwiek recenzję świetnej płyty, zwłaszcza jeśli w poszukiwaniu sensacji okołomuzycznej spoglądasz na okładkę książki Bogusława Kaczyńskiego i widzisz tytuł Dzikie orgie i dopiero towarzyszka wyprawy uświadamia Ci, że nie, nie orgie, a orchidee. (Teraz - dzięki, Aniu! - ta sama dziewczyna znalazła to. Nie rozumiem świata.)

Żyjemy w czasach, w których człowiekowi zainteresowanemu muzyką na poziomie innym niż czytelnictwo Teraz Rocka lub ślepe podążanie za zajawkami dziennikarzy Trójki pozostało jedynie picie do lustra bądź przeczesywanie Soundclouda w poszukiwaniu już nawet nie ognia, ale przynajmniej iskry. Że niby nie jest tak źle i można? Jasne, że można, ale słuchanie muzyki dzisiaj to walka nie z wiatrakami, a z kalkami, kserokopiami, kopiuj-wklejami i miałkością.

Takie jest tło premiery płyty mojego - przyznaję bez bicia - ulubionego zespołu. Tu mała dygresja - jestem jednym z nielicznych ludzi, którzy stawiają Płytę pilśniową najniżej w dotychczasowym dorobku bandu, traktując ją bardziej w roli epickiej ciekawostki, swoistej Genesis pasjonującego projektu, który rozwinie się potem w coś dostarczającego nam i diagnoz społeczno-egzystencjalnych, i zwykłej, kurwa, rozrywki: zabawnych i błyskotliwych tekstów, skocznej i chwytającej za ucho muzyki, łącząc to wszystko z niebywałym show, zabawą. Z Afro Kolektywem po prostu nie można się nudzić - co stawia go w opozycji do kondycji dzisiejszej sceny muzycznej; ta zaś swym sapaniem i nieruchliwością uwydatnia nam zalety warszawskiej formacji. Płyta pilśniowa była więc momentem narodzin kultowego zespołu, acz zbyt mało było tam smaku, na zbyt raczkującym poziomie produkcji był ten krążek, by móc go na serio zestawiać z późniejszymi dokonaniami Afroków.

A jednak da się. A jednak jest w narodzie tęsknota i potencjał do takiego zestawiania - pokazuje to wyraźnie fanpage grupy i posty jakie się tam pojawiają. No, nie jest dobrze, patrząc na opinię tamtejszych tłumów: Afro Kolektyw właśnie się sprzedał, właśnie się zrobił komercyjny i frajerski. Afro Kolektyw powinien już do końca życia nagrywać pieśni o frustrucjach seksualnych, problemach licealistów i wygrubaszeniu. Malkontentów tego rodzaju odsyłam do wybitnej poetki Sylwii Grzeszczak, która w swym dziele Tęcza wyjaśnia: bo wszystko się zmienia, bo wciąż panta rhei.

Z drugiej strony jednak - jest to pomysł na ukazanie ewolucji zespołu. W przypadku Płyty pilśniowej wkładając krążek do odtwarzacza spotykaliśmy się z bandą młodych chłopaków, która dopiero wchodziła na rynek muzyczny, mając świeże głowy pełne pomysłów, acz bez warunków do ich szlifowania. Grali organiczny hip hap jazz, co w sumie streszcza się w grali nie wiadomo co. To było bardzo fajne nie wiadomo co, świeże, ale wymagało szlifu. Nawet kultowe dziś teksty pozostawiają miejsca do poprawy - linijki niepotrzebne, niedoszlfowane leżą jedna na drugiej. Jasne, okoliczności i kontekst czynią z tych wad zalety, ale nie możemy zapominać o tych faktach patrząc na poziom obu dokonań.

I wreszcie (tak, zaczynam o płycie!) mamy Piosenki po polsku. Album w pełni świadomy, skomponowany od początku do końca, aranżowany w profesjonalnym studiu przy użyciu umiejętności ludzi znających się na muzyce i obdarzonych wyjątkowym wyczuciem. Jak bardzo bym nie uwielbiał klasyków w Płyty pilśniowej, tak nie ma tam tak świadomych i doskonałych kompozycji. Muzyka, muzyka i jeszcze raz muzyka - to ona winduje Piosenki ponad Płytę. Jakkolwiek by te skróty nie brzmiały w świecie, w którym większość ludzi woli pojedyncze utwory od longplejów.

Oczywiście, jak na debiut w nowej stylistyce przystało, nie obyło się bez wpadek. Tych jednak jest zaskakująco mało - z utworów wyrzuciłbym jedynie indeks czwarty, bo Człowiek guma jest tu zupełnie niepotrzebną miniaturką (z drugiej strony - fajna gitarka w "refrenie"). O solidne WTF przyprawiać może też - zwłaszcza przy pierwszych odsłuchach - produkcja Żałosnego wieczoru z czarnoksiężnikiem: zdecydowanie przesadzono tu z ilością autotune'a.

I co? To już? Tak, to już: ciężko znaleźć mi inne słabsze momenty płyty. Poczynając od rockowego openera Nasza doskonałość aż po beachboysowe nieco Jeżeli kiedyś zabraknie mnie - dostajemy tu wysmakowane piosenki o niesamowicie szerokim wachlarzu inspiracji, czasem zahaczające o Kombi (znakomite Mało miejsca na dysku) i Papa Dance (utwór bonusowy), przez Radiohead (Niemęskie granie to przecież idealny utwór na radosnego Amnesiaca, jakkolwiek by to nie brzmiało), Maanam i "wszystkie te takie", po odpryski bluesowe (Idź i obmyj w sadzawce Syloe) i mnóstwa innych rzeczy, które skądś znam, ale chwilowo nie odczytałem. Jednocześnie połączenia te wynikają zapewne z niesamowitego wyczucia, smaku kompozytorów - choć gdybym miał wybierać, to show kradnie jednak duet Zawadzki-Szturomski. Wymowne, że akurat wybrałem dwóch najbardziej płodnych.

W sprawie tekstów tradycyjnie dostaliśmy zestaw minidziełek, tym razem przystosowanych do realiów piosenkowych. Zdania są krótsze, mniej tu storytellingu a więcej zwrotów-kluczy, zrobiło się też bardziej ponuro. Całość hoffmanowskiej poezji przybiera formę konceptualnej opowieści o kondycji człowieka w mieście, o kondycji mężćzyzny - sprecyzowałbym - wciąż lękającego się porażki, acz coraz częściej chyba z nią oswojonego. Użycie zwrotów znanych każdemu z liceum jest tu celowe: Afrojax bowiem osiągnął już dawno status poety pełną gębą, który po prostu musi znaleźć się w podręcznikach do polskiego - i lepiej, żeby stało się to wkrótce.

Zachwyt ten, tak obficie wylewany w poprzednich akapitach, potęguje uczucie, które towarzyszy mi od premiery Krawata, a z którym wcześniej spotykałem się podczas debiutu Nerwowych Wakacji. Po raz bodaj czwarty czy piąty w życiu czuję, że ktoś robi coś idealnie pod mój gust tak lirycznie (sam czasem staram się coś pisać, dwa koncepty z tej płyty pokrywają się z moimi niepublikowanymi szkicami), jak i muzycznie - to, wraz z przekonaniem, iż jest to płyta muzycznie lepsza od Płyty pilśniowej (którą oceniam na osiem), winduję ocenę do poziomu, który znamy. Hejterów biorę na siebie, szalik Afro Kolektywu dzierżę wysoko nad głową i śpiewam Jeżeli kiedyś zabraknie mnie jako hymn nasz, amen.

8 komentarzy:

  1. O, w końcu ktoś napisał to co myślę o Pilśniowej. Fajnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. szkoda gadać, lepiej usuńcie tego bloga. Przecież jest Porcys

    asia

    OdpowiedzUsuń
  3. I usuńmy Porcysa, bo jest Pitchfork.

    OdpowiedzUsuń
  4. Raczej Screenagers, bo oni dali dziewiątkę, a Porcys siódemkę. I ta druga opcja mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
  5. o jaaaa! co za laurka! ale zasłużona w 85%!

    OdpowiedzUsuń
  6. Raczej w 75%. Płyta nierówna, a Nerwowe Wakacje mi się bardziej podobały.A im bym dziewiątki nie dawał, tylko silną ósemkę. Dam głowę, że będą lepsze płyty w tym roku, a ostatnio w Polsce mamy lata dobre.

    OdpowiedzUsuń
  7. A ogólnie kupiliści płytę, czy ściągneliście w sieci?
    http://www.youtube.com/watch?v=ffRPPxyJW5o

    OdpowiedzUsuń
  8. Domyślam się, że to nie jest pytanie serio - ale ja kupiłem.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.