OCENA: 5.5 |
Pierwsza rzecz, jaka z pewnością rzuca się w oczy po spojrzeniu na Roman Reloaded, to rozmiar - ale to jest długie! Godzina dziesięć i to bez żadnych bonusów, serio? W dodatku to cholernie zróżnicowane nagranie - na przestrzeni tych siedemdziesięciu minut Nicki z pomocą plejady producentów prezentuje nam wszystkie swoje wersje, odcienie i smaki. Konsekwencje są brutalne - słuchając od deski do deski nie sposób uniknąć momentów budzących to nudę, to frustrację. Nicki Minaj jest wokalistką obdarzoną głosem pozwalającym na szerokie spektrum możliwości i trików, którymi zdarza jej się szafować zupełnie na pokaz. Dlaczego więc w kilku utworach w okolicach połowy albumu zrzeka się swoich atutów na rzecz nijakich wykonań lub - co gorsza - zrzynania z Britney Spears? Przecież taki Automatic brzmi jak pozbawiona polotu podróbka Femme Fatale. Końcowa część albumu (pomijając closer) - balladowa, też niespecjalnie mnie przekonuje. Choć Young Forever napisane przez Dr Luke'a jest ładnie wyprodukowane, nada się do pomachania komórkami na koncercie i nawet refren ma miły uchu (choć melodycznie mocno oklepany), to reszta piosenek z tej części płyty niczym specjalnym się nie wyróżnia.
Ok, tyle narzekam i jeżdzę, czemu więc ocena jest tak wysoka? Proste - pierwsza (rapowo-r'n'b) połowa albumu spokojnie daje radę. Nicki nadal jest cholernie dobrą raperką: świetne flow, charakterystyczny (dla niektórych - denerwujący) głos i teksty, sporo fajnych metafor ("I don't give a fuck ho / like we in the friend zone" z HOV Lane) i celnych panczy. Z szeregu wybija się otwierający album "Roman Holiday" - szalona, kilkuczęściowa kompozycja w której Minaj na zmianę wyrzuca z siebie nawiedzone rapsy i śpiewa refren becząc jak John Lydon, a jako mostek funduje nam krótką interpretację pieśni kościelnej O Come Ye Faithful. Słabo? Come On A Cone kontynuuje styl maniakalnych nawijek, w refrenach punktowanych przez kłujące dziabnięcia syntezatora brzmiące niczym pasaże kościelnych organów z horroru. Champion, drugi z moich faworytów, przykuwa uwagę podniosłym bitem, na którym Nicki kładzie najbardziej poruszającą zwrotkę albumu - hołd dla mieszkańców getta, jej koleżanek i tragicznie zastrzelonego młodego kuzyna. Na tracku towarzyszą jej dwa znakomite featuringi - Drake i (zwłaszcza) Nas potwierdzają swoją klasę. W połowie tracklisty okazuje sie też, że jeden wiksowy kawałek zupełnie nieźle się Nicki udał. Singlowe "Starships" - miło przycinająca, słoneczna gitarka (ciekawe, czy jedyny mam tutaj skojarzenie z Neu Chicago?) sprawia, że refrenu zaskakująco przyjemnie się słucha. Od reszty kompozycji dziwnie odstają momenty kliszowego "napierdalania" - co prawda dają się przecierpieć, ale szkoda że producent nie postarał się tutaj o gustowniejsze rozwiązanie.
Płytę Nicki postanowiła zamknąć wersem "I am the female Weezy". W naturalny sposób zwrociło to moją uwagę - zacząłem zastanawiać się: co chciała w ten sposób przekazać? Po przemyśleniach mam wrażenie, że porównując się do jednego z najpopularniejszych obecnie raperów chciała podkreślić swój znaczący status na scenie hiphopu amerykańskiego. Jakby nie patrzeć, udało się jej wyrobić skillsy, a przede wszystkim równie wielką co Wayne rozpoznawalność będąc kobietą, a to nie ułatwia przecież zadania w tym środowisku. Taką deklaracją Nicki stawia więc stopę na szczycie i wbija weń dumnie swoją flagę - niech każdy zobaczy, jak wiele osiągnęła jako MC!
I błagam, niech w przyszłosci podąża właśnie tą ścieżką.
wypowiedź dłuższa niż 140 znaków :O
OdpowiedzUsuńbp, mspanc
i to niemal bez żadnych anglicyzmów!
OdpowiedzUsuńCo to za szit, ludzie.
OdpowiedzUsuń