OCENA: 6 |
Myślenie o tym włącza się
nie bez powodu: kłopotliwe jest ocenianie marek z jednej strony (słusznie) uznanych,
z drugiej – „grających swoje”, tj. takich, o których raczej nie mówi się: „Nie
tego się spodziewałem” (naświetlę: singer/songwriterzy mają płytoteki bogate w albumy
na tyle podobne, że laicy – do których się zaliczam – nie potrafią wyjaśnić,
skąd różnice w ocenie, itd.). Nadążacie? (Nie pisałem pół roku = pewnie nie.)
Do rzeczy: nowe Sigur Rós to Sigur Rós grające Sigur Rós dla
fanów Sigur Rós (i było to pewne przed przesłuchaniem, naturalnie). Ale: Valtari – przy całym „byciu starym Sigur Rós” – nie sposób zestawić z… Nie, inaczej. Podczas
gdy Ágætis byrjun jest reakcją: „2001: Odyseję kosmiczną” na pytanie: „Co
oglądasz?”, odpowiedź na to samo pytanie w przypadku Valtari to: „Jakiś film o
kosmosie”. Czyli: są albumy, których słuchasz czując, z czym masz
do czynienia („uczestnictwo w czymś wielkim”, etc.). I jest Valtari. Albo jeszcze
raz, mniej chaotycznie:
Chociaż nie, bo nie ma o czym. Nikt nie zacznie „przygody” z SR
od tego albumu (sugeruję od filmu Heima – ciarki na karku / chronologicznie – łzy w uszach), a ci, którzy zespół
znają – znają go właśnie takim. Więc to recenzja dla nikogo. Nie ma tej
recenzji. Asdasdqwerty. „Ani słowa o muzyce tutaj, nie rozumiem”. O czym to ja?
Wdzięczny album.
Islandia to jedno z najpiękniejszych miejsc świata. Jak
bardzo podziwiam osoby, które za pisanie o Sigur Rós w 2012 dostają wierszówki. Post scriptum sześć – tak: spokojnie można słuchać, bo: nie, nie jest to solowy Jónsi.
pierdoły
OdpowiedzUsuń