Tegoroczna odsłona katowickiego OFF Festiwalu może i była w moim odczuciu najsłabszą spośród dotąd odwiedzonych przeze mnie (a była to trzecia z kolei), ale bynajmniej nie znaczy to, że nie mam czego po niej wspominać! Oto jak zapamiętałem pierwszy weekend sierpnia 2012 roku:
DZIEŃ I
Pierwszym z koncertów na które zdołałem wyrobić się czasowo (cóż, piątek tradycyjnie dniem przyjazdu, dniem zmęczenia i niewyspania) był występ Nerwowych Wakacji. Nerwowi to marka dobrze wyrobiona koncertowo - zgodnie z oczekiwaniem zastałem idealne wykonanie kawałków, w kilku przypadkach z podrasowanymi aranżami ("Wpół drogi"!). Idealne otwarcie dnia!
Rzadko kiedy zdarza mi się z własnej woli słuchać drone'ów, dlatego chętnie skorzystałem z okazji do wpadnięcia na koncert Demdike Stare. Co prawda, dźwiękowiec dał za dużo basu jak na namiot z drewnianą podłogą (rezonans!), ale i tak miałem swoje 40 minut specyficznej frajdy, tonąc w powoli ewoluującym buczeniu, które czasem bywało podszyte bitem. A, fajny był ten grecki film akcji w charakterze wizualizacji pod ostatnie 15 minut koncertu.
Na występ anbb - przyznam szczerze - przegonił mnie głównie deszcz (nie mnie jedynego - namiot uginał się od tłumu), ale cieszę się że przekonałem się że minimal techno to nie dla mnie rzecz.
Złą stroną pierwszego, przyjazdowego dnia na festiwal zawsze jest zmęczenie. Zmusiło mnie ono do wycofania się do hotelu i przegapienia sporej części koncertów umiejscowionych środkowej części rozkładu. Ale kiedy tylko odzyskałem nieco sił - ruszyłem z powrotem na teren Offa, aby załapać się na Shabazz Palaces. Ich zeszłoroczny album raczej mnie rozczarował, ale wiedząc o tym że szum wokół zespołu utworzył się bo ich występie na żywo (SXSW 2009, spytajcie Chrisa Weingartena) byłem pełny nadziei. Nadziejom stało się zadość - koncert był świetny! Nawet problemy z nagłośnieniem (eksperymentalna, wiadomo - bas) nie zdołały zdławić świetnych, obfitych w perkusjonalia (perka + sampler) bitów.
Ostatnim koncertem jaki doświadczyłem w piatek był set Containera - zmęczenie plus repetytywne, z rzadka modyfikujące się bity zaskutkowały u mnie specyficznym transem który, nie powiem, był dość przyjemny, ale trzeźwiej na rzecz patrząc, to raczej zawiodłem się.
DZIEŃ II
Drugi dzień festiwalu otworzył dla mnie występ Crab Invasion - chłopaki rozpędzają się z koncertu na koncert, niedługo będą nie do zatrzymania! Kto z Was ma okazję, niech leci na ich występ czym prędzej. Oprócz hiciorów, zespół zaprezentował nowe piosenki, które są równie świetne, co te dotychczas znane (już tam przysłonię uszko na próbę podrobienia vibe'u "Sentimental Man", 's alright).
Napszykłat - okazuje się, że bardzo nie doceniłem ich potencjału koncertowego! Na żywo chłopaki rozkręcają dużo mocniejszą wiksę niż wskazywałby na to ostatni album. Akustyk umył uszy, więc mocno UK-inspired bity nareszcie mogły odetchnąć pełną piersią, a schowany wokal uznaję za celowy zabieg artystyczny - w końcu rapsy to zaledwie mniejsza połowa muzyki NP.
Pissed Jeans z kolei zapewnili dokładnie to, na co liczyłem - fajne show, zespół rozsadzający namiot swoją energią, nakurw na gitarach, młyn pod sceną, etc. I cóż, że piosenki podobne jedna do drugiej?
Mniej więcej tym punkcie dnia urządziłem sobie przerwę, która zaskutkowała wyrwą w harmonogramie koncertowym. W efekcie, załapałem się jedynie na końcówkę występu Dominique Young Unique. W sumie szkoda, bo usłyszałem ze dwa i pół zupełnie w porządku bangierka.
Wieczorem podjąłem próbę dostania się na koncert Mikołaja Trzaski. Masy narodu ogarnięte nagłym zapałem do free jazzu niestety skutecznie uniemożliwiły mi dopchnięcie się w zasięg słyszalności muzyki granej przez zespół, mam nadzieję jednak, że bawili się świetnie ("co za sieczka")!
Co do koncertu gwiazdy wieczoru: zarówno Iggy, jak i (zwłaszcza) The Stooges mocno dawali radę, zespół przedzierał się z niesamowitą swadą (Watt!) przez kolejne kawałki, a Iggy skakał, rzucał się po scenie etc. - wszystko czego można było po jego show oczekiwać. Watt ogólnie został bohaterem drugiego planu (podczas "Fun House" otrzymał zresztą od Iggy'ego całe 5 minut na przejęcie rolu frontmana), kawał frajdy miałem też z jego wściekłego, niemal freejazzowe impro na basie. a, w pewnym momencie na scenę wpuszczono garstkę osób z widowni, ale to stały punkt programu, więc nie ma co się tu rozwodzić.
Sobotę, podobnie jak poprzedni dzień, zakończyłem wizytą przy scenie eksperymentalnej, gdzie swój materiał prezentował Kuedo. Jego występ pozostawił mnie równie ambiwalentnym, co kolejne odsłuchy Severanta; trochę szkoda, że momenty bez beatu były aż tak rozciągnięte.
DZIEN III
Niedzielę również otworzył dla mnie koncert polskiego wykonawcy, tym razem był to Afro Kolektyw. Zespół nie zawiódł moich oczekiwań: świetny materiał i doskonała egzekucja - AK osiągnęli już wysoki level profesjonalizmu, jeśli chodzi o występy. Zamykający set nieoczekiwany cover Gospela zamiótł namiotem.
Po Afro Kolektywie urwałem się z teranu festiwalu na parę godzin, aby zagrać własny minikoncert dla znajomych w pobliskim lasku; po powrocie udałem się na set Dam Funka. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę - to mój ulubiony moment weekendu! Bezbłędnie wykonany, bujający fanczor, który przykuł moją uwagę i nie pozwolił jej na odpłynięcie w żaden inny punkt. Basista Damona to robot nie człowiek, bez zawahania wycinał zajebiste, groove'ujące bassline'y zarówno na gitarze jak i klawiszu (w którym zdążyłem się zabujać na śmierć). O ile basiście mógłbym żartobliwie zarzucić to, że był ZBYT mechaniczny, to perkman nadawał sekcji ludzkiego, żywego sznytu. A sam Dam Funk w fedorce przypominał Zbigniewa Hołdysa i przycinał żarliwe solówki na emulującym gitarę elektryczną syntezatorze.
Ciekawostką dnia był występ Henry'ego Rollinsa. Niby nie siedzę w standupach, zawsze wręcz zdawało mi się że nie przepadam za tą formą ekspresji, a jednak występ Rollinsa zupełnie mi się spodobał. Żarcik o Jamesie Brownie był fajny, aż szkoda że nie mogę sobie nijak przypomnieć kontekstu w jakim padł.
Headlinerem trzeciego dnia byli kochani przez polską alternatywę Swans. Bardzo głośny, dostojny noise rock robił ogromne wrażenie, ale o północy w ostatni dzień festiwalu długie, głośne formy możesz już tylko uwielbiać albo się na nie wkurwiać - ja sam wytrzymałem z 1/3 koncertu pod sceną zanim udałem się na tył myśleć nad własnymi piosenkami (a strugi hałasu zaskakująco dobrze się do tego celu nadają!).
Festiwal zamknął dla mnie set Forest Swords: posępna muzyka taneczna oparta na samplach, okazała się soundtrackiem w sam raz na szwendanie się wczesnym świtem po zamglonych Katowicach. Świetnym zabiegiem była krótka sekcja d'n'b, która weszła znikąd i zamiotła obecnymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.