sobota, 27 czerwca 2009

Szczecin Rock Festival: Relacja

Jak wiecie, redaktorzy Uchem w Nutę, chcieliby dla waszej licznej grupy czytelników relacjonować wszystkie najważniejsze wydarzenia muzyczne w Polsce. Ale, że nasz szanowny redaktor naczelny nie płaci nam pensji, ani nie ma budżetu na rozwój działalności, tak więc 99% tych wydarzeń omija nas wielkim łukiem. Nie wiem czy Szczecin Rock Festiwal zalicza się do grona najważniejszych muzycznych wydarzeń 2009 roku, ale na bezrybiu i rak jest rybą, tak więc ten debiutujący Festiwal zapewne będzie największym wydarzeniem zrelacjonowanym na tym blogu.

Nie od razu zbudowali Glastonbury czy Open'era, na którym w czasie pierwszej edycji wystąpili tylko The Chemical Brothers, tak więc sprowadzenie do Szczecina Limp Bizkit, Kaiser Chiefs, Manic Street Preachers i Chrisa Cornella można uznać za pewien sukces. Za pewnie, bo w końcu Limp Bizkit to tylko wyblakła gwiazda sprzed 10 lat, Cornell stacza się z płyty na płytę, a Kaiser Chiefs czy MSP większej grupie szczecińskich słuchaczy nie są znani. Dlatego też na tłumy liczyć nie można było i tych tłumów nie było. Mimo, że na oko wydawało mi się, że z frekwencją nie jest tak źle, to jak podała PR Manager SRF biletów na dwa dni sprzedali tylko ok. 10 tysięcy. Co z pewnością jest rozczarowującą liczbą.

Osobiście byłem tylko na dniu drugim i ilość publiczności z pewnością nie była imponująca. Podobno dzień wcześniej były większe tłumy, bo w końcu wszyscy przyjechali tylko dla Limp Bizkit i Comy (Uświadamiacie to sobie?! Wielka Coma przyjechała do Szczecina! WOOOOOOW!). Na szczęście dzień pierwszy opuściłem, bo fanem obu tych zespołów oraz happysad nie jestem. No ale przecież ważne, żeby większość była szczęśliwa, a że organizatorzy na tym zarobili jakąś sumkę, to pewnie są zadowoleni, co nie? Jedynie mogę żałować, że nie zobaczyłem Kaiser Chiefs, który zdobył sławę dzięki mało ambitnej piosence Ruby Ruby Ruby (które à propos zostało też hitem całego Festiwalu) i muzykę ogólnie gra przeciętną, ale koncertowo robią różnicę, a przecież takie zespoły lubimy.

Tak więc po krótkim wstępie, można przejść do dnia drugiego na którym byłem i na pewno wiem o nim więcej, niż o dniu pierwszym. Na pewno pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest przeciętna organizacja. Już przy wejściu właściciele karnetu dostają papierową opaskę (!) która w każdym momencie się może oderwać. A oczywiście, żeby wejść na drugi dzień, trzeba posiadać tę opaskę, oraz bilet, co jest nie do pomyślenia na innych festiwalach...

Posiadacz biletu jednodniowego nie dostał opaski, przez co wchodząc na teren festiwalu, do końca dnia nie mógł go opuścić. Kolejnym nagannym niedociągnięciem był Ogródek Gastronomiczny, w którym po piwo czekało się pół godziny (podobno w pierwszym dniu zdarzało się nawet stać w kolejce przez półtorej godziny!), a następnie z piwem w ręku nie można było opuścić terenu gastronomicznego. Tak więc cały koncert Myslovitz spędziłem na czekaniu i na piciu piwa. W sumie to niewielka strata, bo 2 lata temu byłem na koncercie Myslovitz, a od tego czasu nic nowego nie nagrali i z tego co słyszałem, koncert prawie niczym się nie różnił. Zdążyłem tylko na Mickeya, który trwał z dobre 20 minut, przez co nie było bisów, a zespół się nawet nie pożegnał z widownią, przez co na pewno sobie nagrabił u sporej ilości ludzi.

Następnym wykonawcą który pojawił się na scenie był jeden z ważniejszych brytyjskich zespołów lat '90 Manic Street Preachers. Zespół dla którego w sumie pojawiłem się na tym festiwalu. Nie jestem ich fanem, ale od czasu do czasu lubię posłuchać. Niestety na koncercie rozczarowali, nie porwali tłumu który w większości nie znał piosenek i nawet im za bardzo na tym nie zależało. Zagrali i sobie poszli, ich utwory po prostu za mało się różniły w porównaniu do studyjnych nagrań.

Gwiazdą wieczoru miał być Chris Cornell. Chris Cornell, kto to jest? Wszyscy moi znajomi się pytali kim jest do cholery Chris Cornell? Uspokajałem ich, żeby się nie przejmowali, że gwiazda wieczoru jest jedną z ważniejszych postaci grunge lat 80 i chociaż o tym nie wiedzą, muszą go znać. Chociaż sam nie byłem pewny tego występu, obawiałem się, że człowiek który z płyty na płytę się stacza, po raz kolejny rozczaruje. Na szczęście były wokalista Soundgarden nie zawiódł i pokazał, że wciąż posiada rockowe zacięcie. Oszczędził nas od nowych kawałków, prezentując tylko z 2-3 które przy rockowej aranżacji trochę zyskały. Reszta utworów to hity Soundgarden, Audoslave i poprzednich solowych dokonań amerykańskiego wokalisty. Tak więc, mimo że nie wszyscy znali jego utwory, zrobił o wiele większe show niż MSP i publiczność zapamięta go na długo. Co na pewno potwierdza wiwatowanie jego imienia i nazwiska po koncercie.

Podsumowując, mimo niedociągnięć organizacyjnych, oraz małej ilości artystów pierwszą edycję festiwalu można uznać za udaną. Jak wiadomo, każdy uczy się na błędach, a najlepiej nauka wychodzi po własnych. Więc mam nadzieję, że w następnych latach będziemy widzieli w Szczecinie jeszcze większe gwiazdy, oraz inne polskie zespoły, mniej mainstreamowe o już chyba każdego nudzi, jak co pół roku do Szczecina wpada Coma, happysad i Myslovitz? Tylko czy szczecińską publiczność zainteresują zespoły pokroju Łąki Łan czy Benzyny? Jest to wątpliwe, bo w końcu według nich bez Comy nie ma zabawy. Ale mam nadzieję, że dzięki takim festiwalom gusta publiczności się zmienią, ale podobno nadzieja matką głupich...

2 komentarze:

  1. Haha, specjalnie żeby Ci dopiec wynajdę kogoś, kto zrelacjonuje Open'era. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Lepiej się zajmij relacją z koncertu Radiohead cwaniaku. ;>

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.