Rok 2007: Szwedzi z The Tough Alliance wydają płytę w klimacie marzycielskiego electropopu. Rok 2008: Szwedzi z Air France wydają płytę w klimacie marzycielskiego electropopu. Rok 2009: zgadnijcie, co robią muzycy jj, Szwedzi? Rozumieją, że to ciągle się sprzedaje i że ktoś jeszcze chce tego słuchać, więc kontynuują tradycję.
Kiedy za pierwszym razem opowiadasz kawał, nie możesz się powstrzymać, żeby się nie śmiać. Przy drugim podejściu dajesz się pośmiać osobie słuchającej. Za trzecim razem nie jest do śmiechu nikomu: pointa jest przewidywalna i banalna, a żart zdaje się mieć poziom Kaczora Donalda. Co innego, jeśli dowcip jest na tyle zabawny, że bawi cię pomimo powtarzania. Jeszcze inna historia, kiedy kawał jest – dochodzimy do sedna – średni.
Dreamy, jako gatunek, to cudowna sprawa. Lubię być robiony w balona, czuć słońce w głośnikach pomimo ulewy. Rajcuje mnie wirtualna wycieczka nad jeziorko, wyimaginowane ździebełko trawy wtykane w moje usta. Ekscytują mnie ptasie efekty, cymbałki, chórki. Pranie wakacyjnych mózgów wakacyjnym proszkiem do wakacyjnego prania, tworzenie iluzji i robienie nadziei. I nieprzewidywalność. I to dlatego jj mnie nie satysfakcjonuje, wiem, co, gdzie i kiedy się wydarzy jeszcze przed przesłuchaniem.
Zanim płyty nie rozłoży się na pojedyncze utwory, to twór bardzo solidny. Szybko mija zanim pierwsza piosenka się zacznie, a ostatnia skończy i wrażenie zostawia po sobie bardzo dobre. Ale słabe elementy tę układankę tworzą, bo tylko w ecstasy (jeśli istnieje ktoś, kto czekał, aż wyznaczę highlight, niech zapisze tytuł) i from africa to málaga zapamiętałem coś więcej, niż tytuł. Jeśli to ma być płyta klimatyczna, a nie piosenkowa, to co w tym złego? – zakładam, że ktoś zapyta. Właśnie dlatego wspomniałem o Air France, zespole, który nagrał coś parokrotnie bardziej klimatycznego, jednocześnie tworząc każdą kolejną piosenkę melodyczną i chwytliwą.
Wiem, wiem, porównywanie jest głupie. Ale jj sami się na nie skazali, nie ukrywając swoich inspiracji – mieli być czymś w rodzaju Air France, są czymś w rodzaju B-side'ów Air France. A to i tak dobry poziom.
PS Liść konopi indyjskiej to najbardziej cliché i passé symbol, jaki kiedykolwiek istniał. Do tej pory zdążył się znudzić nawet dziesięcioletnim quasi-legalizatorom, którzy nadal myślą, że THC to jakiś klub sportowy. A jednak, w Szwecji pod postacią liścia potrafi się ukryć niezły projekt muzyczny. Tak tam jest magicznie.
Kiedy za pierwszym razem opowiadasz kawał, nie możesz się powstrzymać, żeby się nie śmiać. Przy drugim podejściu dajesz się pośmiać osobie słuchającej. Za trzecim razem nie jest do śmiechu nikomu: pointa jest przewidywalna i banalna, a żart zdaje się mieć poziom Kaczora Donalda. Co innego, jeśli dowcip jest na tyle zabawny, że bawi cię pomimo powtarzania. Jeszcze inna historia, kiedy kawał jest – dochodzimy do sedna – średni.
Dreamy, jako gatunek, to cudowna sprawa. Lubię być robiony w balona, czuć słońce w głośnikach pomimo ulewy. Rajcuje mnie wirtualna wycieczka nad jeziorko, wyimaginowane ździebełko trawy wtykane w moje usta. Ekscytują mnie ptasie efekty, cymbałki, chórki. Pranie wakacyjnych mózgów wakacyjnym proszkiem do wakacyjnego prania, tworzenie iluzji i robienie nadziei. I nieprzewidywalność. I to dlatego jj mnie nie satysfakcjonuje, wiem, co, gdzie i kiedy się wydarzy jeszcze przed przesłuchaniem.
Zanim płyty nie rozłoży się na pojedyncze utwory, to twór bardzo solidny. Szybko mija zanim pierwsza piosenka się zacznie, a ostatnia skończy i wrażenie zostawia po sobie bardzo dobre. Ale słabe elementy tę układankę tworzą, bo tylko w ecstasy (jeśli istnieje ktoś, kto czekał, aż wyznaczę highlight, niech zapisze tytuł) i from africa to málaga zapamiętałem coś więcej, niż tytuł. Jeśli to ma być płyta klimatyczna, a nie piosenkowa, to co w tym złego? – zakładam, że ktoś zapyta. Właśnie dlatego wspomniałem o Air France, zespole, który nagrał coś parokrotnie bardziej klimatycznego, jednocześnie tworząc każdą kolejną piosenkę melodyczną i chwytliwą.
Wiem, wiem, porównywanie jest głupie. Ale jj sami się na nie skazali, nie ukrywając swoich inspiracji – mieli być czymś w rodzaju Air France, są czymś w rodzaju B-side'ów Air France. A to i tak dobry poziom.
PS Liść konopi indyjskiej to najbardziej cliché i passé symbol, jaki kiedykolwiek istniał. Do tej pory zdążył się znudzić nawet dziesięcioletnim quasi-legalizatorom, którzy nadal myślą, że THC to jakiś klub sportowy. A jednak, w Szwecji pod postacią liścia potrafi się ukryć niezły projekt muzyczny. Tak tam jest magicznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.