Pomysł wydawania Ariela Pinka przez 4AD wstrząsnął wąskim, acz w miarę inteligentnym środowiskiem słuchaczy owego pana. Człowiek, który chodził na kebaby z twórcą Twittera KochamCieAle, miał ponownie przewrócić muzyczną świadomość wielu za pomocą wydawcy Pixies. W sensie, że kumacie: podjarka tematem gwarantowana u każdego, kto wie kim (lub raczej - czym, sądząc po ilości świetnych utworów) jest Ariel Pink. I równie dużo obaw. Skutkiem czego można było zacząć oficjalnie obgryzać paznokcie i bawić się we wróżby na zasadzie 'czym to się zakończy'.
No. I była premiera, i rzuciły się media i zaczął się wokół Rosenberga szum. Że geniuszem jest. Że potrafi. Że wizjoner. Że pasjonat. Ale, kurcze - myśmy to wszystko wiedzieli już jakiś czas temu i teraz, gdy każdy mający jakiekolwiek pojęcie o muzyce serwis muzyczny (to wcale nie jest takie oczywiste, heh) się Arielem Pinkiem jara, my mówimy im jak dzieci w podstawówce - ale masz zapłon.
I tak powstał dość poważny problem, bo owa nieliczna grupka mająca od lat zajawkę na Pinka i wszystko, co od niego, nagle stała się bardziej kumata, bardziej kultowa i bardziej obeznana w jego twórczości niż cwaniacy, którzy na muzycznej krytyce zjedli nie tylko własne zęby. Hm. Dumni być z siebie możemy, teraz to my jesteśmy dla nich dostarczycielami informacji. Role się odwróciły - i w tym sensie Ariel Pink jest przykładem artysty, który trafia najpierw do słuchaczy, a potem do krytyków - zupełnie inaczej niż bywało to wcześniej. Paradoksalnie więc człowiek człapiący paszczą w mikrofon w celu nagrania perkusji (!) stał się symbolem drogi, jaką podążać mogą muzycy w XXI wieku.
Ale on sam zdaje się mieć na to wyrąbane. Bo w Arielu Pinku nie chodzi o tę paszczę, nie chodzi o jakieś tam magnetofony, nie chodzi nawet o epickość samej postaci. Chodzi o to, że Ariel Pink od wielu już lat wiąże ręce tym, którzy chcieliby za pomocą recenzji przybliżyć słuchaczom jego muzykę. Jego twórczość nie nadaje się do interpretacji; zupełnie jakby osiadł na bezludnej wyspie (oczywiście z usprzętowieniem) i wymyślił muzykę na nowo. Genialną muzykę, dodajmy.
Wszystko więc sprowadza się generalnie do tego, iż o Arielu Pinku mogę napisać tylko tyle, że to zakręcony świr (tak, tak, to żaden błąd logiczny). Ba. To najbardziej zakręcony świr, jakiego mamy w roku 2010 na muzycznej planecie, a do tego człowiek obdarzony wizją i niebywałą wręcz kreatywnością. Miłośnik muzyki, poszukiwacz własnej drogi.
Teraz, dzięki kontraktowi z 4AD, Ariel Pink może zaprosić więcej osób w tę podróż. I warto się w nią udać, a Before Today jest świetnym ku temu początkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.