wtorek, 9 listopada 2010

Avey Tare: Down There

Ojej, Animale potrafią wykrzesać z siebie resztkę iskierek kreatywności i nagrać ładną płytę! Mając w pamięci ich dokonania z poprzedniej dekady można powiedzieć, że: "jeszcze freak-folk nie zginął póki my żyjemy, co nam Avey Tare nagrał z chęcią zrepeatujemy". Sprofanowanie hymnu na potrzeby recenzji może nie jest zbyt estetycznym zabiegiem, jednak w tym przypadku słowa to oddają wszystko, co myślę o nowej płycie Portnera.

Pamiętacie dwie nośne ep-ki wydane przez Animal Collective pod koniec ubiegłej dekady? Solówka Avey'a jest od nich lepsza. Nie brzmi jak odrzuty, nie denerwuje próbą dołączenia się do sukcesu poprzedzających krążków (jak było w przypadku Fall Be Kind oraz Water Curses). "Down There" daleko jest od okupowania list przebojów czy indie-zestawień "super-piosenek", a ja przecież w dalszym ciągu reaguję alergicznie na wszechobecne po premierze Merriweather podniecanie się "My Girls". "My Girls tu, My Girls tam, My Girls sram" (a przecież to świetna piosenka). Czy nie jest lepiej, gdy członkowie Animal Collective zamiast do supermarketu z rodziną udają się do lasu z instrumentami? (pedofile).

Jest, o ile efekt końcowy nie nudzi. Avey'owi się to udało. Pozornie monotonny, żeby nie powiedzieć "nudny" materiał zachęca do repeatu za każdym razem, gdy wybrzmią ostatnie dźwięki "Lucky". A zaczyna się na podobieństwo największego jak na razie (i chyba "największego w ogóle") wyczynu Portnera, czyli nagranego wraz z Pandą "Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished" z 2000 roku. Nawet instrumentarium jest podobne, nie mówiąc już o wokalu głównego bohatera.

Drugi utwór, 3 Umrellas urzeka skoczną melodią i znowu śpiewem Avey'a, który nie jest przerysowany i nie denerwuje tak, jak to było momentami przy ostatnich wydawnictwach Animal Collective. A sama piosenka przywołuje na myśl "Water Curses", ale raczej w stylu "mam wyjebane" niż "patrzcie jacy jesteśmy zajebiści".

W "Glass Bottom Boat" ambientowe tło przeplata się z dziwnymi dźwiękami otoczenia. Avey uciekł do opuszczonego rezerwatu indian, rozpalił ognisko i wymyślał piosenki, a gdzieś w oddali słychać było przejeżdżający pociąg? Dyktafon cały czas był włączony. Czemu nie.

Dla kontrastu reszta płyty jest już bardziej elektroniczna, a syntezator w ostatnim utworze skojarzył mi się początkowo z "Tribulations" LCD Soundsystem. Ale przecież elektronika nie musi brzmieć nowocześnie i miejsko. Tutaj nie brzmi. Inspirowane ambientem utwory przeplatają się z rytmicznymi, folkowymi, a te z kolei nawiązują do wyczynów Animal Collective z okresu 2007-2010. Do jednego worka został wrzucony zarówno debiut jak i bardziej wyciszone fragmenty Feels, zarówno Strawberry Jam jak i przetworzone a'la Avey 2010 popowe fragmenty AC. Klimat płyty sprawia, że widzimy Avey'a w momencie chwilowego wycofania, melancholii, odosobnienia, tak jakby chciał odpocząć od tego, co go ostatnio otaczało.

Na liście rocznej się nie zobaczymy, ale moja wiara w umiejętności Aveya zrodziła się na nowo. High five, dobra płyta.

2 komentarze:

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.