Ostatnio tak się cieszyłem z tego wielkiego zaszczytu. Pisać wstęp, to jest coś. Niestety przy czwartym wstępie zabrakło mi pomysłów. Na szczęście, to najmniej ważna część podsumowania. Dlatego nie zostało mi nic więcej do napisania, jak tylko zaprosić Was do lektury. Tak więc: zapraszam. [SimonS]
Godspeed You! Black Emperor
Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas To Heaven
[Kranky; 2000]
Dobra, przyznam się. O Godspeed You! Black Emperor usłyszałem parę dni temu, gdy wszem i wobec ogłosili, że postanowili się reaktywować. Mam nadzieję, że jedyną przesłanką nie był cel zarobku. Słuchając tego zespołu ta teoria szybko upada. Widać, że muzyka jest tworzona z pasji, a nie dla mamony. Ilość utworów, oraz ich długość w pierwszym momencie może odstraszać. Cztery kawałki, każdy trwający ok. 20 minut. Na pewno to nie jest odpowiedni zespół do scrobblowania na last.fm. Ale przecież to nie istotne. Liczy się to, co leci z głośników, a nie to, co zapisuje się na serwerach Last.fm ltd. A na prawdę warto poświęcić 80 minut, żeby posłuchać tych dźwięków. [SimonS]
29
The Flaming Lips
Embryonic
[Warner Bros; 2009]
Recenzja [Piąty Bitles]
Co więcej można powiedzieć o The Flaming Lips? Przecież zostało już powiedziane chyba wszystko. Zespół który jest jak wino. Im starsi, tym lepsi. Embryonic nie jest ich najlepszą płytą, ale jest Ich wisienką na torcie lat zerowych. A wczoraj premierę miał teledysk do singla Powerless. Obczajcie. Jeżeli nie rozumiecie wielkości tego zespołu, to może ten wideoklip wam w tym pomoże. Ja na szczęście już zrozumiałem. [SimonS]
28
Max Tundra
Parallax Error Beheads You
[Domino; 2008]
Niedawno pewna zasługująca na autentyczny szacunek kobieta zajmująca się pisaniem o muzyce zasugerowała, że w Japonii od paru lat sporo jest już popu spod znaku Parallax Error Beheads You. Nie mam pojęcia, prawdę mówiąc, jak się sprawy mają i nie wiem czy koniecznie chcę je mieć. Japońce to jednak Japońce, a Max Tundra to Max Tundra i - sorry - nigdy o żadnym Japońcu nie powiem "autor Which Song". Z drugiej jednak strony Ben Jacobs (dla niewtajemniczonych: Tundra = Jacobs, powaga) musi mieć w sobie coś z idioty, skoro nie posłał owego tracka na singla. No cóż, szkoda, ale jeśli macie konto na Twitterze i staracie się obserwować tylko największych z największych, to weźcie Bena (kolejna prawda objawiona - Ben = Max) se dodajcie. [Yeti]
27Air
Talkie Walkie
[Astralwerks; 2004]
Naiwnie ujmującemu, wielkomiejskiemu chilloutowi bardzo łatwo odjąć domniemanych wartości, ale wypolerowane i błyszczące Talkie Walkie to niepospolity reprezentant nurtu pięknej nudy. Przede wszystkim, zobowiązują trzy słowa: Alpha Beta Gaga, które aż powodują, że elegancja-Francja „chciałoby się rzec”, ale to trochę sztampa i siara, więc darujmy sobie i „posurfujmy na rakietach”. [Piąty Bitels]
26
The New Pornographers
Mass Romantic
[Mint; 2000]
Carl Newman pisze najlepsze piosenki pop w Kanadzie, a może i na całym globie. Najbardziej to słychać na Mass Romantic. Power Pop w pełnej krasie. Wystarczy, że przytoczę A Letter From an Occupant. Singiel który był u nas na 30 miejscu. Zespół wyznaczył, że tę płytę będzie promował tylko ten singiel. Dlatego w rankingu pojawił się tylko on. Szkoda, że tylko jeden, ale dobrze, że w ogóle był jakiś. Bo jakby nie było żadnego, to w naszym rankingu mogło by się pojawić aż 12 piosenek z tego krążka. W końcu wszystkie tak samo zasługują na wyróżnienie. Dlatego też powstał ranking płyt. [SimonS]
Ariel Pink's Haunted Graffiti
Worn Copy
[Rhystop; 2003]
Nie wiem jak Wy, ale ja autentycznie kocham świrów. Uwielbiam, gdy ktoś pierdzieli od rzeczy; wykonuje absurdalne gesty, szaleje. Świrów autentycznie kocham, wszystkich. Są dla mnie świadectwem, jakąś tam esencją radości. I teraz: pojawia się człowiek imieniem Ariel, nazwiskiem Pink i zaczyna mieszać. Spójrzcie tylko, jakie inspiracje dla swej twórczości wymienia pan Pink: Mozart, Metallica, Madonna, Bach, Jackson i Entombed. Ariel najpierw coś tam nagrywa, potem cofa, dodaje kolejną partię i znowu cofa, by nagrać jeszcze następną. Jeśli dalej macie wątpliwości: gość robi to na przestarzałym sprzęcie. Jeszcze nie kumacie? To okej, powiedzmy tak: siedzi Ariel Pink, nagrywa sobie coś i nagle stwierdza, że potrzebuje perkusji (w sumie logiczne). Siada za bębnami? A skąd! Kłapie dziobem, klaszcze łapami, whatever może robić. Właśnie, bo jeśli w pierwszej dekadzie XXI wieku możemy mówić o człowieku, który JEST SWOJĄ MUZYKĄ i jest nią w pełni - to jest to właśnie ten świr, Ariel Pink. Ten nasz kochany świr, to nasze słoneczko. [Yeti]
Boards of Canada
In a Beautiful Place Out in the Country EP
[Warp; 2000]
Sprawa jest dyskusyjna, bo ja jestem fanbojem Boards of Canada, a ty pewnie nie, więc poruszy cię, że dla mnie In a Beautiful Place to EP-ka dekady. Rajcuje mnie, że cztery fantastyczne pejzaże wystarczą i zawsze będą czule odstawać od dwunastu czy trzynastu rozmemłanych, a bardziej to, że apogeum możliwości Boards w minonej dekadzie nastąpiło jeszcze troszeczkę później. Solucja: nocą, jak wszystko od nich, brzmi lepiej. [Piąty Bitels]
23
Unwound
Leaves Turn Inside You
[Kill Rock Stars; 2001]
A co to gra? Radio. Radio gra, a Kasia słucha. No to dobry gust ma Kasia, skoro słucha. Za sampel z kasety do nauki polskiego należy się szufla-piątka-strzała, a to przecież tylko przedsmak głównego punktu imprezy - powykręcanego jak filofany post-rocka, eksperymentalnej sieczki i wpływów rocka niezależnego, co „na papierze” i za pierwszym przesłuchaniem może nie bawić, ale, koniec końców, pozostawia nas z otwartą paszczą i rozłożonymi rękoma. [Piąty Bitels]
22
Dizzee Rascal
Boy in Da Corner
[XL; 2003]
Stereotyp rapera: Murzyn, łańcuch, bluza z kaputem, pochodzi z USA, nie ma nic do powiedzenia poza tym, jak szanuje swoje pochodzenie i "się nie wypina". Tymczasem bodaj jedyny rodzynek autentycznej nawijki na całej tej liście (no ja próbowałem, miejcie pretensje do Pawełka i Szymka) burzy jedną z najpotworniejszych bzdur w społecznej świadomości: że raper, by być raperem, musi nie tylko nawijać, ale i pochodzić z biednej dzielnicy jednego z miast Ameryki. Boy in da Corner jest bowiem - według tego, co mi mówiono - jednym ze szczytów europejskiego rapu ever. Sam Mills, jako Brytol, jawić się musiał po wypuszczeniu takiego materiału jako zbawca nawijki z Wysp i pewnie tak też został odebrany. Nie wiem, "ważne k*rwa czym jest", jak pewien gorzowianin. A czym jest, trwają spory - od "uduchowionej płyty gówniarza z Wielkiej Brytanii" po - po prostu - "świetną nawijkę". Reasumując - cały ten opis "wygląda tak nierozsądnie, to niestotne" - liczy się, że musisz to lubić. [Yeti]
The Microphones
Mount Eerie
[K; 2003]
Próbowałem do tego opisu poszukać inspiracji u Kolegów po fachu. Niestety, w Polsce nikt nie zrecenzował tej płyty. Mógłbym też poszukać łyku inspiracji w herbacie Lipton. Jednak nie wiem, czy picie herbaty tuż przed snem jest zdrowe. Z tej patowej sytuacji można wyciągnąć na szczęście optymistyczne wnioski. Jeżeli nikt w kraju nad Wisłą nie opisał tego albumu, to znaczy, że warto nas czytać. Okazuje się, że nasze gusta nie zawsze są kalką innych serwisów i nie jesteśmy po prostu ich marną podróbką. A że często nasze gusta pokrywają się z innymi, to oznacza to tylko tyle, że ta muzyka jest po prostu dobra.
Wypadało by coś napomknąć o samej płycie. Na pewno wrażenie robi openerowe The Sun. Utwór 17 minutowy. W pierwszych 11 minutach najważniejszą rolę odgrywają bębny. Później się uspokaja, a władzę nad piosenką przejmuje wokalista. Tak jest do 16 minuty, kiedy na czele wychodzi wielki szum. Przez który musiałem ściszyć głośniki. Wiem, mięczak ze mnie. Po resztę materiału zapraszam do sklepu. [SimonS]
git podsumowanie jak na razie, z radością stwierdzam, że większość z tych wydawnictw rozpracowałem, ale:
OdpowiedzUsuń- debiut AC nie jest najzwyczajniejszą ich płytą - przeciwnie, dopiero na kolejnych płytach jakoś ogarniali ten chaos, więc kompletnie nie kumam komentarza
-"Third" za cholerę nie jest podobna do dwóch poprzedniczek (które nota bene są do siebie bardzo podobne). Przeciwnie - "Third" to próba zrobienia czegoś innego, co zadecydowało o dość skrajnych opiniach na temat tego wydawnictwa (sam raczej nie jestem zwolennikiem)
-m83 z debiutu niewiele ma wspólnego z dream popem (przynajmniej w najpowszechniejszym rozumieniu tego terminu, czyli upraszczając - jako scheda po Cocteau Twins). Jak już, to prędzej shoegaze, choć i ten termin jest zbyt wąski by oddać ducha "Dead Cities..."
Dzięki za krytykę. Każdy popełnia błędy i po to jesteście, żebyście na nie zwracali uwagę. Postaram się z tego wyciągnąć wnioski i nie fochać z tego powodu. Chociaż na pewno nie jest przyjemne, że tylko mi się oberwało. ;) Postaram się jakoś wytłumaczyć:
OdpowiedzUsuń- Nie znam całej dyskografii AC. Wiem, że jak zabieram się za podsumowanie dekady, to powinienem ją przesłuchać w całości. Niestety zabrakło czasu. Nie słuchałem: Danse Manatee, Campfire Songs, Here Comes the Indian, Sung Tongs. Czyli początków zespołu praktycznie nie znam. W takim przypadku powinienem nie bawić się w porównywanie debiutu do całej dyskografii. Mógłbym porównać tylko do najnowszych dzieł. Wtedy nie było by tych nieporozumień.
- Third. Mogłem źle to obrać w słowa. Bardziej chodziło o to, że zespół wciąż brzmi jak zespół z lat 90, mimo, że to już była końcówka lat zerowych. A mimo tego, płyta brzmiała dobrze. Pytaniem jest, czy ktoś w ostatniej dekadzie wprowadził coś świeżego do trip-hopu?
- Z pewnością ten opis bardziej by się nadawał do Saturdays = Youth, który najbardziej cenię w dyskografii M83 i który już w jakimś sensie można nazwać dream popem. Zresztą tego określenia użyłem z perspektywy pięciu płyt zespołu, a nie drugiego krążka w dyskografii. Wiadome jest, że współczesne zespoły czerpią inspiracje z różnych gatunków, dlatego ryzykowne jest ich szufladkowanie. Zaryzykowałem i mi to wytknąłeś. Bywa.
Dzięki za komentarz.
e tam, nie chodzi o wytykanie - "warto rozmawiać" (ugh, jak to brzmi;)
OdpowiedzUsuńz tym trip hopem to nie wiem, nie znam się, ale słyszałem od takich co mają to w jednym palcu, że jest kwestią dyskusji czy ten album to jeszcze w ogóle trip-hop
pozdrawiam, czekam na resztę listy