Powoli odkrywamy najważniejsze karty. Codziennie pojawia się główny kandydat do wygranej, a liderzy zespołów wzdychają, że ich płyty już teraz opisujemy. Chociaż dobrze wiedzą, że w rękawie mają jeszcze kilka asów. Jednak ta niepewność zwycięstwa, nie daje im spać. [SimonS]
40
Mew
Frengers
[Epic; 2003]
Każdy ma w swojej kolekcji jakiś przehajpowany zespół, którego wielkości wytłumaczyć nie umie. Ja mam akurat taki problem z Mew. Bo ja wiem, że nie zrewolucjonizowali muzyki, nie mieli żadnego wpływu na obecną dekadę, ani nie wymyślili nowego instrumentu. Tym bardziej można to powiedzieć o płycie Frengers. Bo na kolejnych dwóch krążkach pojawiło się trochę więcej psychodeliki i progresywnego rocka. Co oczywiście niczym nowym nie jest, bo każdy znał to już wcześniej. Ale album z 2003 roku, to już w ogóle podstawy rocka. Gitary, perkusja i zniewieściały śpiew wokalisty. No dobra, zdążyłem wam wytłumaczyć, czemu ta płyta nie zasługuje na miejsce w tym rankingu. To czemu tutaj jest? Bo znajdują się na niej takie utwory jak Am i Wry? No, 156, Snow Brigade, Symmetry, She Came Home For Christmas i She Spider. [SimonS]
39
Animal Collective
Sung Tongs
[Fat Cat; 2004]
Najważniejsze postaci dekady mają to do siebie, że po prostu nie opłaca im się wydawać słabego materiału. Pojawią się tu jeszcze, bo trzy czwarte rankingu składa się z ich płyt, co w pewien sposób jest chyba uzasadnione, ale to tutaj jest Who Could Win a Rabbit (łapa w górę, kto nie lubi i wynocha mi stąd w podskokach). [Piąty Bitels]
Circulatory System
Circulatory System
[Cloud Recordings; 2001]
Oprócz tego, co w temacie Circulatory System oczywiste, czyli szeroko rozgrzebywana jej jakość, frapujący jest pewien nie do końca ogarnięty przeze mnie moment z takich moich rozmyślań przy śniadaniu, otóż: szesnasty na trackliście The Pillow, wydany - przypominam - w 2001 roku, ma bliźniaczą melodię z refrenem tego hitu Makowieckiego o zmienianiu świata, Spełni się (rok 2002). Nie sugeruję niczego, ale wśród jego „pięciuset płyt przesłuchanych w ciągu dwóch miesięcy” musiał się znaleźć self-titled Circulatory System, chyba, że potwornym zbiegiem okoliczności, ten sam - bardzo, swoją drogą, dziarski - temat wpadł na myśl dwóm różnym songwriterom, co zdarza się mniej więcej co jeden przelot komety Halleya. [Piąty Bitels]
MGMT
Oracular Spectacular
[Columbia; 2007]
Misie moje, lubię ich za wszystko, za co powinienem nienawidzić. Są pewnym symbolem pełnogębnej hipsterki, pitchforkowości, „noszenia się na indie” i paru innych rzeczy, które umownie nie istnieją. A przy tym mają kilka radio-friendly prze-singli (bujający Electric Feel vs. hymniczny Time to Pretend vs. zgarniający stawkę, potwornie wpływowy na społeczność YouTube'a, Kids - wsio przynajmniej bardzo dobre), pozytywnie zamotaną drugą część płyty, jeden teledysk z gościnnym występem Asi Newsom (nie wiem czy fajny, nie skupiałem się), a kolejny zwyczajnie definiujący „cool”. Drugi album już nie tak korzystny, o czym - być może - wkrótce. [Piąty Bitels]
Animal Collective
Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished
[Animal; 2000]
Jak ta płyta dziwnie brzmi. Słyszymy tutaj zwykłe gitary akustyczne, zwykłą perkusję, zwykły fortepian. Rozumiecie? Przecież to Animal Collective. Widać, że to debiutancki krążek. Evey Tare i Panda Bear byli duetem zwykłych chłopaków z Baltimore. Wyczuwali już swoje wielkie zdolności, ale jak młodzi superbohaterowie, bali się tej nieokiełznanej mocy. W pierwszych dwóch kawałkach słyszymy zapowiedź przyszłości, ale jednak później jest tak bardziej pospolicie. Oczywiście jak na Animali, bo i tak ta pospolitość już była niepospolita w porównaniu z innymi zespołami. Bo wszędzie gdzieś wplątywał się zarodek tej późniejszej genialności, z którego narodził się ten kolektyw super zwierzaków. [SimonS]
35
of Montreal
Satanic Panic in the Attic
[Polyvinyl; 2004]
Karykaturalny, naszpikowany makabrycznie nośnymi motywami Satanic Panic, to najbardziej nicpońska próba dowiedzenia o umiejętności układania piosenek, jakiej w ostatnich latach się podjęto. Świeżość i groteskowość przywołuje na myśl „takie jedne stare zespoły, co to nikt ich nie słucha”, a bezczelnie absolutne refreny Spike the Senses i Rapture Rapes the Muses pokazują, że jednak ktoś słucha (i przedłuża tradycję?). Dodatkowe „więcej niż trzysta” punktów za Lysergic Bliss od 2:30. Jednocześnie zazdroszczę i współczuję wszystkim, którzy jeszcze nie słyszeli. [Piąty Bitels]
34
Wilco
Yankee Hotel Foxtrot
[Nonesuch; 2002]
Podobno ta płyta bardzo pomogła Amerykanom przetrwać traumę po 11 września. Dobrze by było, gdyby i Polacy dostali taki album. Niestety jest to tak samo prawdopodobne, jak pojednanie narodu. Czego najlepszym przykładem jest Doniu. A następny w kolejce zapewne jest Piotr Rubik z Oratorium Kwietniowym.
Przepraszam. Miałem nie poruszać tutaj tego wątku. Jednak ta płyta, od razu skojarzyła mi się z obecną sytuacją w kraju. [SimonS]
33
Kylie Minogue
Fever
[Parlophone; 2001]
Recenzja [Yeti]
Gdybym miał czas i talent, zrobiłbym na pewno taką grafikę, gdzie znalazłyby się płyty popowe lat zerowych. Obok nich byłyby termometry wskazujące odpowiednią temperaturę. Najbardziej po prawej stronie znajdowałby się termometr tejże płyty najfajniejszej Australijki na świecie wskazujący temperaturę tylko trochę niższą od ścinania białek. Fever jest bowiem gorączką nie tylko poprzez tytuł. Mamy tu gorączkę singli; gorączkę popowych kompozycji na najwyższym poziomie; gorączkę komerszjalu, jakiego chce każdy, a kto nie chce, ten jest wyłączony poza zbiór normalnych. Naprawdę, to już nie jest kwestia hajpu - to jest kwestia tego, że jak nie ma Kylie, to nie ma nas. Muzyka kultury masowej bez pani Minogue jest jak krowa bez mleka - do dupy. Musicie to rozumieć. [Yeti]
The Dismemberment Plan
Change
[DeSoto; 2001]
„Nie umiem grać na gitarze, ale gdybym umiał, chciałbym grać właśnie tak” - pisałem w listopadzie o Dismemberment Plan i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Superpowers wciąż highlightem, a Change to nadal minipodręcznik „czym różni się dobra melodia od złej, dlaczego w muzyce gitarowej tak dużo jest złych i co z tym fantem zrobić”. Bębniarz ma u mnie do odbioru co sobie tylko zażyczy za The Other Side. [Piąty Bitels]
31
The Fiery Furnaces
Blueberry Boat
[Rough Trade; 2004]
„Tacy White Stripes, tylko fajniejsi” nagrali Blueberry Boat chyba tylko częściowo zdając sobie sprawę z ponadprzeciętnej jej überfajności, bo hooki, które ją tworzą, ułożone są bardzo chaotycznie - czyli jedna piosenka to najczęściej trzy różne. Całe bossostwo polega na tym, że to tylko z pozoru strzał w stopę, a - jak się okazuje - wyszło... hm, może inaczej, utwór dziesiąty, 1917, od 2:35, kto nigdy nie zaznał, ten stracił. [Piąty Bitels]
:O:O:O Słuchałem tylko... 34. :O Nie wiedziałem, że to aż tak dobra płyta. :D Przypuszczałem (tzn. przypuszczałbym, gdybym się nad tym zastanawiał), że uznalibyście, że to kicz jakich w dobie "indie rocka" niemało. :D
OdpowiedzUsuń