piątek, 6 maja 2011

Odkopane wiosną


Miałem co najmniej pięć pomysłów na odkopanie odkopanych i – co całkiem logiczne – wybrałem szósty: połączenie wszystkich w jeden. O niektórych zjawiskach szykuję osobne pasma i nie mam pojęcia, ile z nich doczeka się publikacji (pewnie żadne) – ale w tym momencie jest istotne nie to, a dziesięć wałków tam niżej, po dwa do każdego z tematów: disco późnych lat siedemdziesiątych, zaginione klasyki indie, instrumental hip-hop przed instrumental hip-hopem, Bitelsi po Bitelsach i Pixies po Pixies. Będzie luźno i szybko, bo „my tu mamy maj, to do nas świat wygina się” – a maj spędza się milej słuchając muzyki niż proponując innym słuchanie twojej. Jazda, jazda, jazda, jazda!


The Millennium – Prelude
posłuchaj


Zaczynam od Prelude (skończę na Codzie – doceńcie klamrę), a Prelude zaczyna Begin – jeden z „najmniej słusznie” przemilczanych albumów sunshine-popowych. Wejście jest mocne o tyle, że pani perkusja wprasza się na albumy trip-hopowe jakieś trzydzieści lat przed ich premierami, a sama konstrukcja sprawia mylne wrażenie utkanej z sampli – paręnaście lat przed My Life in the Bush of Ghosts. W minutę dwadzieścia dookoła wszystkiego. Chciałbym (to na) nowych Avalanches.

Simian – La Breeze
posłuchaj

Ryzykownie jest zestawiać cokolwiek z Bitelsami, a nawet próbować, w roku 2011, cokolwiek odkrywczego o nich napisać, dlatego nie mam zamiaru rozwodzić się nad tym, na co wpłynęli – bo na co nie? – ale raczej wybrać dwie, bo tę i następną, piosenki, które „brzmią jak Bitelsi”. La Breeze przywołuje jednocześnie echa tytułowego z Sierżanta Pieprza, jak i Wild Honey Pie – w sposób, który absolutnie wymusić by musiał uśmiech mięśni twarzy McCartneya. A to wszystko w towarzystwie wokalisty kończącego co drugi wers jak Yorke circa single z The Bends, więc ci z Simian to niezłe ancymony i chociaż na papierze „słucha się ich” lepiej niż w rzeczywistości – La Breeze to wciąż jedno z najbardziej sympatycznych pośród najbardziej bezpośrednich nawiązań do...

The Apples in Stereo – Strawberryfire
posłuchaj

...Bitelsów, którzy od Apples in Stereo otrzymali chyba najmocniejszy w swojej dosłowności wyraz czci, bo Strawberryfire już nie tyle „brzmi jak Bitelsi”, co jest – no właśnie, czym? Czym mogłoby być? Internetowym żartem: zaginiony utwór Lennona – na który nabrałoby się więcej osób niż na Friday Boba Dylana, bo Strawberryfire czerpie z jego (Lennona, nie Dylana) piosenkopisarstwa i wykonawstwa tak wiele, ile można zmieścić w formacie jednej piosenki – i specjalnie się z tym nie ukrywa, bo samym tytułem podkreśla coverem której piosenki mogłoby – po kosmetycznych zmianach – być. Ale nie tylko Strawberry Fields Forever, bo choćby She Said, She Said, I Am the Walrus i Lucy in the Sky with Diamonds to przykłady nasuwające się au-to-ma-tycz-nie, co czyni z Apples in Stereo osoby o wyjątkowym „uchu”, którego pokaz dali w „nucie”.

Swirlies – Pancake
posłuchaj


Tak jak poprzednio z jednej piosenki machał do nas John, a z drugiej uśmiechał się Paul, tak tutaj mamy tę piosenkę – Kim Deal i kolejną – Franka Blacka. Na świetnym Blonder Tongue Audio Baton może i są piosenki lepsze, przeważnie jednak: świdrujące jak Sonic Youth, rzadziej jak Breeders (co wcale nie jest zarzutem). Pancake brzmi jak rozshoeagazeowione (łał!) Doe, a Doe to jeden z tych utworów, których – jak usłyszałem i się zgadzam – nie da się „wziąć i napisać”. Określenie „Pixies po Pixies” traktować trzeba trochę z przymrużeniem oka, bo w roku wydania Pancake, 1993, nikt się nie głowił czy w roku – na przykład – 2010 Pixies będą koncertować i czy będą to takie koncerty (łał! ²).

Chokebore – Coat
posłuchaj

Od Debaser po Gouge Away, przez trzynaście innych indeksów Doolittle, można się przejechać w półtorej minuty Coat. Nie gwarantuję takich samych wrażeń, w końcu Doolittle jest albumem niemal kompletnym, absolutnym, totalnym – i Coat, gdyby jakimś trafem chciało się tam znaleźć, to jedynie kosztem Silver – ale zawsze będzie to bardzo dobrze spędzone półtorej minuty: na szukanie takich rzeczy jak gitara w 0:34, którą – wszystko mi mówi – Joey Santiago poprowadziłby identycznie. Klasa.

Fountains of Wayne – Sink to the Bottom
posłuchaj


„Śmieszne, że tu wszystko jest inne, ale wszystko takie same i dawanie temu więcej niż 7.5 to dla mnie przejaw fanatyzmu dla chłopców z gitarą” – napisał Yeti o niebieskim Weezerze i już miałem wyrzucać go z redakcji, po czym zorientowałem się, że to on jest naczelnym i to on mnie do niej przyjął. Dzisiejszy odcinek – a już na pewno ta i następna piosenka – jest niejako poświęcony chłopcom z gitarami, a Sink to the Bottom leży tak blisko niebieskiego Weezera jak to tylko możliwe, więc Yetiemu nie polecam, a reszcie świata „dedykuję” ten uroczy b-side Say It Ain't So. The ocean is big and blue / I just wanna sink to the bottom with you to – co prawda – jeszcze nie morrisseyowski, ale już Riversa Cuomo, poziom wyznawania miłości, który kupuję tak długo jak przypomina o czasach, kiedy spod palców tego drugiego wychodziło jeszcze El Scorcho, a nie Beverly Hills.

Heatmiser – Rest My Head Against the Wall
posłuchaj

Elliott Smith nie przykładał rąk do słabych płyt i nawet jeśli Rest My Head Against the Wall napisał jego kompan, Neil Gust, to wśród top 20 recenzji na RYM-ie, z którymi najbardziej się nie zgadzam, byłoby: „Such a boring and sometimes even embarrassing record. No wonder Elliott Smith nearly never mentioned Heatmiser in interviews” na temat fajniutkiej płytki Dead Air (fajniutkiej, bo Elliott Smith nie przy-kła-dał rąk do sła-bych płyt – „wielkim poetą był”). Szczytem mojego recenzjopisarstwa jest: „Nudzi ci się? Poszukaj słabych momentów na Mic City Sons”, więc: nudzi ci się?

Anita Ward – Ring My Bell
posłuchaj

„Wszystko płynie”, ale nic tak gęsto jak sekcja rytmiczna Ring My Bell, która, jak to w 1979, zażera basem i antycypuje Jamiroquai (ja cię, ten występ). Anita Ward dlatego, że nie Donna Summer – trochę to niesprawiedliwe, jaką sławą cieszy się I Feel Love, kiedy o przerażająco równym mu Ring My Bell jest w Polsce cicho – a o samym refrenie tutaj można się rozprawiać godzinami (ale po co). Rings my bell.

Dinosaur – Kiss Me Again
posłuchaj

Arthur Russell, buk disco, i jego epokowe dzieło – funk-suita Kiss Me Again, to najlepsza spośród dziesięciu propozycji tutaj: ogromnych, nie tylko na długość, rozmiarów dzieło, którego podkład rzęzi momenty totalne: 03:39 – kosmos zalągł się w syntezatorze, 04:49 – i się wykluł. Najważniejszym powodem, dla których tak bardzo lubię Me and Giuliani Down by the School Yard (A True Story) jest Kiss Me Again, a Kiss Me Again uwielbiam dlatego, że przez paręnaście minut nie daje powodu, żeby nie być uwielbiane: z obłędną perfekcją tłoczy dźwięki ekstatyczne; wygrzebane na podwórku George'a Clintona, który też jest bukiem. Counselors, how do you plead?

Czerwone Gitary – Coda
posłuchaj

Drum-breaki z Rytmu Ziemi mogły – bo mają wszystko, co trzeba – mieć dziś status równy amen breakowi: najbardziej rozpoznawalnym sześciu sekundom w muzyce, czyli pozafilmowemu odpowiednikowi krzyku Wilhelma. I choć nic takiego nie miało miejsca, warto Codę – utwór proto-instrumental hip-hopowy – puścić osobom, które z braku zainteresowania dyskografią Czerwonych Gitar, spłycają ich dorobek do takiej na przykład Matury, dla której z kolei nie byłoby miejsca w pierwszej pięćdziesiątce moich ulubionych ich piosenek. „Dużo za mało” mówi się w polskim Internecie o tym, czym Czerwone Gitary są – a są materiałem na jakiś dłuższy materiał, do którego napisania zachęcam.

2 komentarze:

  1. A te Czerwone Gitary to nie z płyty Polish Funk przypadkiem?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, „Coda” (pierwotnie na „Rytmie”) pojawia się tutaj, na Polish Funku: http://bit.ly/kwuvEy

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.