OCENA: 6 |
Rok 2009 przyniósł nam dwa ciekawe debiuty na polskiej scenie post-rocka. Było to Tides From Nebula oraz New Century Classics. Jeżeli czytacie nas od zamierzchłych czasów, to zapewne pamiętacie, że większą aprobatę zyskał u nas ten drugi zespół. Dowodem na to była recenzja oraz piąte miejsce w podsumowaniu polskich płyt. Co nie świadczyło o tym, że Aura była gorszą płytą, bo uważam ją za równie dobrą, ale za gorszą od piwa, bo gdy miałem okazję usłyszeć ją na żywo na OFF Festivalu, to z pragnieniem nie miała szans. Natural Process wygrała, bo było na niej czuć powiew świeżości, a jak wiadomo, w tym gatunku bywa to bardzo trudne. Minęły dwa lata i nadszedł czas na rewanż.
Niestety, New Century Classics nie stawili się jeszcze na ringu, a szkoda, bo muzycy z Nebuli wzięli sobie głęboko do serca porażkę na gali Uchem w Nutę. Niczym Rocky Balboa zaszyli się w leśnej chatce, a w rolę ich trenera wcielił się sam Zbigniew Preisner. O przygotowaniach możecie posłuchać tutaj, a ja już przejdę do samej płyty. Po dwóch pierwszych przesłuchaniach odczułem lekkie rozczarowanie. Oczekiwania były spore. Udany debiut, zagraniczna trasa koncertowa i uznana osoba w roli producenta. Jednak to jest post-rock, więc wiadomo, że na odbiór takiej muzyki wpływa wiele czynników. Czas, miejsce, klimat, pogoda itd. Dlatego też wybrałem się w miejsce, w którym była tworzona ta płyta, czyli do lasu. To i tak nie dawało idealnych warunków, bo był środek upalnego, słonecznego dnia. Ale bądźmy szczerzy, nie chciałbym się znaleźć w doskonałej konstelacji, bo pewnie wiązało by się to z przebywaniem w lesie po zmroku, być może nawet w czasie poważnej burzy. Warunki były jakie były, ale ta puszcza faktycznie zmieniła odbiór tej płyty. Oczywiście w sposób pozytywny. Przyznam nawet, że mimo tego słońca, odczuwałem czasem pewien niepokój, co na pewno powinno być komplementem dla tego albumu.
Płytę otwiera These Days, Glory Days, które w niektórych momentach, szczególnie tych z klawiszami, przynosi mi na myśl Sigur Rós z najlepszych lat. Więc otwarcie można uznać za udane. Na następnym indeksie znajduje się wg. mnie zdecydowany faworyt tej płyty, czyli The Fall of Leviathan. Tak jak na Aurze wyróżniało się Purr, tak tu ten oto kawałek. Wirujący początkowy riff, wyciszenie około drugiej minuty, które powoli ustępuje gitarom, fortepianowi i perkusji oraz upust emocji następujący po szóstej minucie, na pewno doskonale wprowadzają w klimat całego materiału. Wracając do skojarzeń, to Waiting For The World To Turn Back, który jest jednym z najkrótszych na płycie, w rejonach drugiej minuty przypomina mi Adagio for Strings, oczywiście w oryginalnej kompozycji Samuela Barbera. Za to Caravans, któremu tylko sekundy brakuje do dziecięciu minut, rozczarowuje, brzmiąc jak setka takich samych post-rockowych piosenek. No może po siódmej minucie jest lepiej, więc można by było wywalić ten początek i powstał był przyjemny trzy minutowy przerywnik. W który jednak wciela się Hypothermia, ale nie należy ona do najciekawszych momentów na płycie. Ostatnim w pełni udanym utworem jest Siberia, która wśród tajgi i tundry mogła by zabrzmieć jeszcze lepiej, chociaż Sybiracy pewnie by się ze mną nie zgodzili. Wieńczące całość Cemetery Of Frozen Ships znowu przenosi mnie na Islandię, a White Gardens tylko pod koniec brzmi ciekawie.
Earthshine jest zupełnie inną płytą niż Aura. Teraz zespół bardziej skupił się na przestrzennym brzmieniu, któremu musiały ustąpić melodie, których na pewno jest mniej niż na debiucie. Mimo to, w głowie pozostawią dźwięki The Fall of Leviathan czy Siberii, więc nie jest źle. Fani Nabuli, a takich zapewne trochę już jest w Polsce i również na świecie, będą bronili tego albumu. Ludzie, którzy już przed przesłuchaniem nastawią się negatywnie, powiedzą, że jest nudno, przewidywalnie i że każdy już to grał, więc wolą powrócić do Young Team. Ja stoję gdzieś w połowie, ale bardziej ze wskazaniem na obronę tej płyty. Nie jest to na pewno materiał, do słuchania na co dzień, ale przychodzą takie momenty, że ukazują się wszystkie walory tych nagrań. Na trzy nudne przesłuchania, może zdarzyć się te idealne i wszystkim tym, którzy słuchają Earthshine, życzę, żeby jak najczęściej znajdowali ten idealny moment do słuchania tej płyty.
Płytę otwiera These Days, Glory Days, które w niektórych momentach, szczególnie tych z klawiszami, przynosi mi na myśl Sigur Rós z najlepszych lat. Więc otwarcie można uznać za udane. Na następnym indeksie znajduje się wg. mnie zdecydowany faworyt tej płyty, czyli The Fall of Leviathan. Tak jak na Aurze wyróżniało się Purr, tak tu ten oto kawałek. Wirujący początkowy riff, wyciszenie około drugiej minuty, które powoli ustępuje gitarom, fortepianowi i perkusji oraz upust emocji następujący po szóstej minucie, na pewno doskonale wprowadzają w klimat całego materiału. Wracając do skojarzeń, to Waiting For The World To Turn Back, który jest jednym z najkrótszych na płycie, w rejonach drugiej minuty przypomina mi Adagio for Strings, oczywiście w oryginalnej kompozycji Samuela Barbera. Za to Caravans, któremu tylko sekundy brakuje do dziecięciu minut, rozczarowuje, brzmiąc jak setka takich samych post-rockowych piosenek. No może po siódmej minucie jest lepiej, więc można by było wywalić ten początek i powstał był przyjemny trzy minutowy przerywnik. W który jednak wciela się Hypothermia, ale nie należy ona do najciekawszych momentów na płycie. Ostatnim w pełni udanym utworem jest Siberia, która wśród tajgi i tundry mogła by zabrzmieć jeszcze lepiej, chociaż Sybiracy pewnie by się ze mną nie zgodzili. Wieńczące całość Cemetery Of Frozen Ships znowu przenosi mnie na Islandię, a White Gardens tylko pod koniec brzmi ciekawie.
Earthshine jest zupełnie inną płytą niż Aura. Teraz zespół bardziej skupił się na przestrzennym brzmieniu, któremu musiały ustąpić melodie, których na pewno jest mniej niż na debiucie. Mimo to, w głowie pozostawią dźwięki The Fall of Leviathan czy Siberii, więc nie jest źle. Fani Nabuli, a takich zapewne trochę już jest w Polsce i również na świecie, będą bronili tego albumu. Ludzie, którzy już przed przesłuchaniem nastawią się negatywnie, powiedzą, że jest nudno, przewidywalnie i że każdy już to grał, więc wolą powrócić do Young Team. Ja stoję gdzieś w połowie, ale bardziej ze wskazaniem na obronę tej płyty. Nie jest to na pewno materiał, do słuchania na co dzień, ale przychodzą takie momenty, że ukazują się wszystkie walory tych nagrań. Na trzy nudne przesłuchania, może zdarzyć się te idealne i wszystkim tym, którzy słuchają Earthshine, życzę, żeby jak najczęściej znajdowali ten idealny moment do słuchania tej płyty.
Dobra recenzja. Fakt trzeba się załapać na klimat żeby słuchać tej płyty. Szkoda że nie wydali tego późna jesienią. Wchodziła by bez popity :)
OdpowiedzUsuń