Ostatni dzień festiwalu stał pod znakiem ulewnego deszczu, burzy i błota. Więc pod wieczór spokojnie można było zrobić mini-woodstock. Na szczęście, oprócz pojedynczych wyskoków, żadna większa grupka nie wpadła na ten pomysł. Z powodów atmosferycznych ominął mnie koncert Paris Tetris, bo w strefie gastro miałem miejsce siedzące i miło było obserwować, jak w koło wszyscy muszą się męczyć na stojąco. W sumie to ciekawe, że wszyscy ewakuowali się do namiotu piwnego, a nie do eksperymentalnego. Jak stać, to chyba lepiej na koncercie? Na swoje usprawiedliwienie dodam, że ja tam zasiadłem, gdy świeciło piękne słoneczko. Koncertowo był to dzień przeciętnego popołudnia i bardzo udanego wieczoru. Więc mimo początkowego mojego zrzędzenia, nie zrażajcie się, bo potem będzie się działo. Tak więc, zapraszam na relację z dnia trzeciego.
Na zegarku już 17:50, a nad Doliną Trzech Stawów wciąż leje. Ale ile można siedzieć? Na szczęście dzień wcześniej przy kupnie piwa dostałem pelerynkę i mogłem w miarę sucho przetransportować się do Trójkowego Namiotu. Tam wystąpiło angielskie Frankie & The Heartsrings. Mamy 2011 rok, a ci debiutanci właśnie wydali płytę, która brzmi jakby powstała w 2005 roku. Typowe brytyjskie indie spod znaku NME, które było wtedy grane przez 1000 zespołów, o których nikt już nie pamięta. Nie wiem, może tak jak teraz wszyscy się inspirują latami osiemdziesiątymi, to oni mówią, że inspirują się latami zerowymi? Kilka lat minęło, to może już tak można. Było monotonnie. Wszystkie piosenki brzmiały tak samo, każda próbowała być na siłę skoczna. Sam Frankie był jakiś drażniący. Zniewieściałe ruchy, machanie nóżką, rozmarzony wzrok w stronę sufitu. Zresztą, pozostali członkowie zespołu wyglądądali jak klasa robotnicza, czego potwierdzeniem były nieśmieszne kawały, m.in o katowickich domach publicznych. Strata czasu, nie wiem czemu taki zespół został zaproszony na OFF-a. Bardziej by pasował na Coke Live, obok Editors, Interpol czy White Lies. Aha, warto jeszcze wspomnieć, że pomimo tego, że był to namiot, to podłoże i tak zostało zalane. Może za rok trzeba będzie postawić go na prostszym terenie, albo położyć deski jak w Eksperymentalnym?
Trochę się rozpogodziło, więc można było wyjść na świeże powietrze. Szwedzkie Junip Jose Gonzalesa, nie na długo mnie utrzymało pod sceną. Nie ta pogoda, nie ta temperatura. Nie byli mnie w stanie przenieść na Półwysep Iberyjski. Postanowiłem przejść się na Liturgy. Jak na brutal death metal gitarki chodziły przyjemnie. Niestety, wokal Matti Waya, który wciąż brzmiał jak mocny powiew wiatru, szybko zniechęcił mnie do tego występu. Podobno potem pojawił się jakiś fajny instrumentalny kawałek. Niestety, mnie już tam nie było. Tak więc, mając kilkanaście minut do następnego koncertu, postanowiłem dokładnie zwiedzić strefę handlową. Dopiero ostatniego dnia odkryłem, gdzie chowały się kebaby, eko vega żywność i że w namiotach mBanku nie dają kredytów, a sprzedają płyty i koszulki. Gratulacje dla mnie. W tej podróży towarzyszyła mi muzyka zespołu Jose Gonzalesa, więc można powiedzieć, że prawie uczestniczyłem w tym koncercie.
Pogoda wciąż nie dawała o sobie zapomnieć, szczególnie na Scenie Głównej. Z powodu zalanej sceny, został odwołany, a następnie przesunięty koncert Abradaba, a występ Liars odbył się z dwudziestominutowym poślizgiem. Mam z tym wydarzeniem dwa skojarzenia. Pierwsze to dziwne, zacinające się scenki na telebimie, na którym ukazywały się trójkąty. Drugie to Angus Andrew, który wyglądał jak Dave Grohl. Dlatego też zaczęły mi się w głowie pojawiać myśli, że Liars to takie lepsze Foo Fighters. Chyba oczekiwałem trochę więcej, ale w sumie przed wyjazdem przesłuchałem tylko Drum's Not Dead, więc bez znajomości materiału jak miałem czerpać radość? Zawsze sobie powtarzam, że przed koncertem powinienem lepiej poznać wydawnictwa artysty, a potem się okazuje, że zabrakło czasu. Życie.
Wszędzie słyszę i wyczytuję, że Deerhoof dało jeden z lepszych koncertów na feście. Ja niestety tego nie poczułem. Może to znowu pobieżna znajomość dyskografii, albo to moje uczulenie na azjatycką kulturę, w tym też na akcent. Powtarzane w kółko przez Satomi Matsuzaki dzieńkuję bardzo może i było sympatyczne, ale żeby rozpływać z tego powodu przy każdej relacji? Bez przesady. Podobno na scenie działo się dużo, więc i z bliska odbiór mógł być lepszy. Ja stałem w oddali, widząc niewiele, więc po jakimś czasie postanowiłem usiąść i zregenerować siły przed ostatnimi trzema koncertami.
Jeszcze nie spotkałem się z relacją z dEUS. Możliwe, że reszta uważa, że ten zespół jest za mało alternatywny, że to takie belgijskie Myslovitz, a może nawet i U2. Dla mnie był to jeden z najlepszych koncertów tej edycji i nie mam zamiaru się z tego powodu wstydzić. Było czuć jakąś atmosferę wielkiego wydarzenia, a przecież na takim małym festiwalu zdarza się to bardzo rzadko. Może to przez to, że wylądowałem pod barierkami, wpływ na to mogła mieć też dziwna sytuacja z ludźmi, którzy znaleźli się przed nimi. Ochroniarze nagle zniknęli, a pod samą sceną pojawili się ludzie z czarnymi opaskami artystów. Byli radośni, popijali piwo i palili papierosy. Dziwna sytuacja, dopiero gdzieś w połowie koncertu zostali wywaleni przez ochronę, wraz z fotoreporterami. Oczywiście, znowu zaczął padać deszcz. Techniczni zaczęli zakrywać sprzęt, zespół przez dziesięć minut nie pojawiał się na scenie i znowu pojawiła się obawa, że kolejny na tej edycji koncert zostanie przesunięty. Na szczęście w końcu się pojawili i zagrali znakomicie. Zabrzmiały oczywiście ich największe przeboje, takie jak Instant Street czy Suds & Soda, które przypominają o największych dokonaniach zespołu. Jednak nowe, dość popowe kawałki na żywo zabrzmiały równie dobrze. Dlatego też z przyjemnością usłyszałem The Architect czy Slow, a Bad Timing czy Favourite Game zabrzmiały na poziomie utworów z lat dziewięćdziesiątych. Wspomnienia pozostaną na długo.
Koncert Belgów się przedłużył, dlatego też nie usłyszałem Hardcore Pops Are Fun, a Round and Round towarzyszyło mi w drodze pod Scenę Leśną. W ogóle, było dużo czynników, które przeszkadzały mi w odbiorze występu Ariel Pink's Haunted Graffiti. Deszcz był coraz bardziej uciążliwi, a znajomi zrobili spore zamieszanie. Jedni postanowili już się pożegnać z festiwalem, przez co się z nimi nie pożegnałem. Szukałem dobrego miejsca do odbioru koncertu. Więc teraz publicznie, przed całą Polską chciałbym ich przeprosić: Przepraszam! Reszta mych towarzyszy porozdzielała się na jakieś grupki i co chwilę dostawałem sms-y albo, co gorsza, połączenia, z pytaniem gdzie jestem. Do cholery, tu gra Ariel Pink! Na szczęście coś udało mi się wyciągnąć z tego koncertu. Po streamie z Pitchfork Festival obawiałem się, że Rosenberg znowu wyskoczy z jakimś mikrofonem od komputera i że po trzydziestu minutach puści focha, bo za zimno i mokro. A tu miłe zaskoczenie. Normalny mikrofon, dobra jakość dźwięku i główny bohater w znakomitym humorze. Przechadzając się po scenie swoim zgarbionym krokiem, a to machał do publiczności, a to się do niej uśmiechał. Szkoda, że było tak mało materiału ze starszych płyt, bo na żywo brzmią znakomicie. Mogliśmy usłyszeć Helen, Flying Circles czy For Kate I Wait, które wieńczyło koncert. Z nowego materiału zabrakło mi jedynie Butt-House Blondies, które na żywo zabrzmiałoby pewnie świetnie.
Potem na chwilę wpadłem na Igora Boxxa, ale puszczanie muzyki z laptopa i wizualizacje przedstawiające dramat pt. Breslau jakoś mnie nie wciągnęły. Poszedłem więc wydać ostatnie kupony. Tak, nie byłem na Public Image Ltd. Możecie mnie hejtować. Z oddali słyszałem tylko bas i zawodzenie Johna Lydona. Skojarzyło mi się to z zeszłorocznym The Fall, które z pola namiotowego brzmiało identycznie. Domyślam się, że oba koncerty z bliska mogły brzmieć zupełnie inaczej, dlatego też nie mam zamiaru się na ich temat wypowiadać. Tegoroczny festiwal zakończyłem udziałem na Sebadoh. Początkowo było pustawo, bo reszta publiki znajdowała się jeszcze na PIL, z powodu czego nastąpił moment refleksji. Pojawiały się myśli, że to już koniec, że następna edycja dopiero za rok i o tym, jak te trzy dni szybko minęły. Jednak z minuty na minutę zaczęło się robić coraz tłoczniej, dzięki czemu nastała lepsza atmosfera. Miło było usłyszeć utwory z Bakesale. Fajne zakończenie festiwalu. Chociaż w tamtym roku moim ostatnim koncertem było Flaming Lips, więc w tej rywalizacji wypada blado.
Podsumowując. Byłem na dwóch edycjach z rzędu, więc mam już jakieś porównanie oraz nadzieję, że będzie już to coroczna wyprawa do Katowic. Chyba zeszłoroczna edycja podobała mi się jednak bardziej. Line-up był dla mnie lepszy i sam rozkład koncertów jakoś lepiej się ułożył. Było sporo przerw, co jeden-dwa koncerty, a w tym roku zdarzały się maratony po 3-4, przez co przy tym ostatnim człowiek miał już dosyć. Jeżeli jednak w przyszłym roku powtórzy się sytuacja z tego roku, to po prostu przed samym festiwalem będę musiał rozpocząć jakiś trening kondycyjny. A przecież na telebimach wyświetlały się napisy: OFF Festival - letni chillout. Jasne. Wymarzone zespoły na przyszły rok? W relacji z 2010 roku zgadłem Ariela Pinka, więc wciąż czekam na Modest Mouse i Animal Collective. Tym drugim odwołali solowe koncerty, więc festiwal jest chyba jedyną szansą, żeby ponownie ich zobaczyć w Polsce. Wciąż czekają na zaproszenie zespoły z naszej rocznej listy. Tame Impala, Violens czy Class Actress. A przecież po tym roku jeszcze dojdzie Gang Gang Dance czy John Maus. Ogólnie mam nadzieję, że za rok będzie trochę mniej geriatrii i rocka, a więcej wykonawców w stylu Neon Indian. No i może powinienem więcej czasu spędzać w namiocie eksperymentalnym, bo podobno się działo, a ja tam trafiałem co najwyżej pod wieczór. Szkoda też, że nie po drodze mi było w tym roku z polskimi zespołami, ale jakby dawali im czasem szansę o późniejszej porze, to miałbym możliwość ich zobaczenia. Dobra, dosyć tych dywagacji, wszystko okaże się za rok. Relację też już czas zakończyć. Do zobaczenia za rok.
Trochę się rozpogodziło, więc można było wyjść na świeże powietrze. Szwedzkie Junip Jose Gonzalesa, nie na długo mnie utrzymało pod sceną. Nie ta pogoda, nie ta temperatura. Nie byli mnie w stanie przenieść na Półwysep Iberyjski. Postanowiłem przejść się na Liturgy. Jak na brutal death metal gitarki chodziły przyjemnie. Niestety, wokal Matti Waya, który wciąż brzmiał jak mocny powiew wiatru, szybko zniechęcił mnie do tego występu. Podobno potem pojawił się jakiś fajny instrumentalny kawałek. Niestety, mnie już tam nie było. Tak więc, mając kilkanaście minut do następnego koncertu, postanowiłem dokładnie zwiedzić strefę handlową. Dopiero ostatniego dnia odkryłem, gdzie chowały się kebaby, eko vega żywność i że w namiotach mBanku nie dają kredytów, a sprzedają płyty i koszulki. Gratulacje dla mnie. W tej podróży towarzyszyła mi muzyka zespołu Jose Gonzalesa, więc można powiedzieć, że prawie uczestniczyłem w tym koncercie.
Pogoda wciąż nie dawała o sobie zapomnieć, szczególnie na Scenie Głównej. Z powodu zalanej sceny, został odwołany, a następnie przesunięty koncert Abradaba, a występ Liars odbył się z dwudziestominutowym poślizgiem. Mam z tym wydarzeniem dwa skojarzenia. Pierwsze to dziwne, zacinające się scenki na telebimie, na którym ukazywały się trójkąty. Drugie to Angus Andrew, który wyglądał jak Dave Grohl. Dlatego też zaczęły mi się w głowie pojawiać myśli, że Liars to takie lepsze Foo Fighters. Chyba oczekiwałem trochę więcej, ale w sumie przed wyjazdem przesłuchałem tylko Drum's Not Dead, więc bez znajomości materiału jak miałem czerpać radość? Zawsze sobie powtarzam, że przed koncertem powinienem lepiej poznać wydawnictwa artysty, a potem się okazuje, że zabrakło czasu. Życie.
Wszędzie słyszę i wyczytuję, że Deerhoof dało jeden z lepszych koncertów na feście. Ja niestety tego nie poczułem. Może to znowu pobieżna znajomość dyskografii, albo to moje uczulenie na azjatycką kulturę, w tym też na akcent. Powtarzane w kółko przez Satomi Matsuzaki dzieńkuję bardzo może i było sympatyczne, ale żeby rozpływać z tego powodu przy każdej relacji? Bez przesady. Podobno na scenie działo się dużo, więc i z bliska odbiór mógł być lepszy. Ja stałem w oddali, widząc niewiele, więc po jakimś czasie postanowiłem usiąść i zregenerować siły przed ostatnimi trzema koncertami.
Jeszcze nie spotkałem się z relacją z dEUS. Możliwe, że reszta uważa, że ten zespół jest za mało alternatywny, że to takie belgijskie Myslovitz, a może nawet i U2. Dla mnie był to jeden z najlepszych koncertów tej edycji i nie mam zamiaru się z tego powodu wstydzić. Było czuć jakąś atmosferę wielkiego wydarzenia, a przecież na takim małym festiwalu zdarza się to bardzo rzadko. Może to przez to, że wylądowałem pod barierkami, wpływ na to mogła mieć też dziwna sytuacja z ludźmi, którzy znaleźli się przed nimi. Ochroniarze nagle zniknęli, a pod samą sceną pojawili się ludzie z czarnymi opaskami artystów. Byli radośni, popijali piwo i palili papierosy. Dziwna sytuacja, dopiero gdzieś w połowie koncertu zostali wywaleni przez ochronę, wraz z fotoreporterami. Oczywiście, znowu zaczął padać deszcz. Techniczni zaczęli zakrywać sprzęt, zespół przez dziesięć minut nie pojawiał się na scenie i znowu pojawiła się obawa, że kolejny na tej edycji koncert zostanie przesunięty. Na szczęście w końcu się pojawili i zagrali znakomicie. Zabrzmiały oczywiście ich największe przeboje, takie jak Instant Street czy Suds & Soda, które przypominają o największych dokonaniach zespołu. Jednak nowe, dość popowe kawałki na żywo zabrzmiały równie dobrze. Dlatego też z przyjemnością usłyszałem The Architect czy Slow, a Bad Timing czy Favourite Game zabrzmiały na poziomie utworów z lat dziewięćdziesiątych. Wspomnienia pozostaną na długo.
Koncert Belgów się przedłużył, dlatego też nie usłyszałem Hardcore Pops Are Fun, a Round and Round towarzyszyło mi w drodze pod Scenę Leśną. W ogóle, było dużo czynników, które przeszkadzały mi w odbiorze występu Ariel Pink's Haunted Graffiti. Deszcz był coraz bardziej uciążliwi, a znajomi zrobili spore zamieszanie. Jedni postanowili już się pożegnać z festiwalem, przez co się z nimi nie pożegnałem. Szukałem dobrego miejsca do odbioru koncertu. Więc teraz publicznie, przed całą Polską chciałbym ich przeprosić: Przepraszam! Reszta mych towarzyszy porozdzielała się na jakieś grupki i co chwilę dostawałem sms-y albo, co gorsza, połączenia, z pytaniem gdzie jestem. Do cholery, tu gra Ariel Pink! Na szczęście coś udało mi się wyciągnąć z tego koncertu. Po streamie z Pitchfork Festival obawiałem się, że Rosenberg znowu wyskoczy z jakimś mikrofonem od komputera i że po trzydziestu minutach puści focha, bo za zimno i mokro. A tu miłe zaskoczenie. Normalny mikrofon, dobra jakość dźwięku i główny bohater w znakomitym humorze. Przechadzając się po scenie swoim zgarbionym krokiem, a to machał do publiczności, a to się do niej uśmiechał. Szkoda, że było tak mało materiału ze starszych płyt, bo na żywo brzmią znakomicie. Mogliśmy usłyszeć Helen, Flying Circles czy For Kate I Wait, które wieńczyło koncert. Z nowego materiału zabrakło mi jedynie Butt-House Blondies, które na żywo zabrzmiałoby pewnie świetnie.
Potem na chwilę wpadłem na Igora Boxxa, ale puszczanie muzyki z laptopa i wizualizacje przedstawiające dramat pt. Breslau jakoś mnie nie wciągnęły. Poszedłem więc wydać ostatnie kupony. Tak, nie byłem na Public Image Ltd. Możecie mnie hejtować. Z oddali słyszałem tylko bas i zawodzenie Johna Lydona. Skojarzyło mi się to z zeszłorocznym The Fall, które z pola namiotowego brzmiało identycznie. Domyślam się, że oba koncerty z bliska mogły brzmieć zupełnie inaczej, dlatego też nie mam zamiaru się na ich temat wypowiadać. Tegoroczny festiwal zakończyłem udziałem na Sebadoh. Początkowo było pustawo, bo reszta publiki znajdowała się jeszcze na PIL, z powodu czego nastąpił moment refleksji. Pojawiały się myśli, że to już koniec, że następna edycja dopiero za rok i o tym, jak te trzy dni szybko minęły. Jednak z minuty na minutę zaczęło się robić coraz tłoczniej, dzięki czemu nastała lepsza atmosfera. Miło było usłyszeć utwory z Bakesale. Fajne zakończenie festiwalu. Chociaż w tamtym roku moim ostatnim koncertem było Flaming Lips, więc w tej rywalizacji wypada blado.
Podsumowując. Byłem na dwóch edycjach z rzędu, więc mam już jakieś porównanie oraz nadzieję, że będzie już to coroczna wyprawa do Katowic. Chyba zeszłoroczna edycja podobała mi się jednak bardziej. Line-up był dla mnie lepszy i sam rozkład koncertów jakoś lepiej się ułożył. Było sporo przerw, co jeden-dwa koncerty, a w tym roku zdarzały się maratony po 3-4, przez co przy tym ostatnim człowiek miał już dosyć. Jeżeli jednak w przyszłym roku powtórzy się sytuacja z tego roku, to po prostu przed samym festiwalem będę musiał rozpocząć jakiś trening kondycyjny. A przecież na telebimach wyświetlały się napisy: OFF Festival - letni chillout. Jasne. Wymarzone zespoły na przyszły rok? W relacji z 2010 roku zgadłem Ariela Pinka, więc wciąż czekam na Modest Mouse i Animal Collective. Tym drugim odwołali solowe koncerty, więc festiwal jest chyba jedyną szansą, żeby ponownie ich zobaczyć w Polsce. Wciąż czekają na zaproszenie zespoły z naszej rocznej listy. Tame Impala, Violens czy Class Actress. A przecież po tym roku jeszcze dojdzie Gang Gang Dance czy John Maus. Ogólnie mam nadzieję, że za rok będzie trochę mniej geriatrii i rocka, a więcej wykonawców w stylu Neon Indian. No i może powinienem więcej czasu spędzać w namiocie eksperymentalnym, bo podobno się działo, a ja tam trafiałem co najwyżej pod wieczór. Szkoda też, że nie po drodze mi było w tym roku z polskimi zespołami, ale jakby dawali im czasem szansę o późniejszej porze, to miałbym możliwość ich zobaczenia. Dobra, dosyć tych dywagacji, wszystko okaże się za rok. Relację też już czas zakończyć. Do zobaczenia za rok.
hej. Junip jest ze Szwecji. półwysep skandynawski, nie iberyjski! :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Tak, tak, ale Jose Gonzalez ma argentyńskie pochodzenie i jego zespół brzmi bardziej latynosko, niż skandynawsko. ;)
OdpowiedzUsuńa z Liturgy to już kompletnie popuściliście wodze fantazji, to nie ten zespół widzieliście przez te pare minut ;)
OdpowiedzUsuńOjj, ParisTetris żałować trzeba! Na szczęście grają po kraju często i gęsto...! Deerhoof też mnie nie urzekł;c
OdpowiedzUsuń