piątek, 12 sierpnia 2011

OFF Festival 2011: Sobota


Sobota była najbardziej aktywnym dniem pod względem koncertów. Uczestniczyłem aż w dziewięciu z nich, a gdyby nie Polvo przesunięte na 2:40, to byłoby by ich dziesięć. Brak możliwości zobaczenia tej nojsowej grupy było dla mnie największą stratą tegorocznego OFF-a. Wiadomo, sam zespół w końcu pojawił się na scenie, ale nie widziało mi się czekanie do trzeciej nad ranem na rockowy występ. To nie pora na gitary. Ale oprócz tej wpadki organizacyjno-logistycznej reszta dnia minęła pomyślnie, więc możemy już przejść do omawiania sobotnich koncertów.

Zacząłem dzień od tej jedynej polskiej wisienki, czyli od Kyst. Godzina plumkania, gdzie najważniejszą rolę odgrywa wokal na trzy głosy, okraszony dobrą perkusją. Wiadomo, była jeszcze gitara do brząkania, drugi bęben i laptop, ale odegrały one drugorzędną rolę. Koncert z momentami, nawet bardzo dobrymi, ale często za dużo było spokojnych fragmentów, które przeobrażały się w monotonię. Ode mnie plus dla wokalisty za krasnoludzką brodę. Od moich koleżanek dla perkusisty za to, jak wyglądał.

Dry The River na swoim koncie mają zaledwie jedną EP-kę i singiel, ale jeżeli na debiutanckiej płycie utrzymają poziom z koncertu, to zapowiada się nam niezła płyta. Gdy tych pięciu kolesi pojawiło się na scenie, od razu zaczął padać deszcz, co na pewno dodało klimatu temu występowi. Z folkowymi predyspozycjami, bo z wokalistą na akustyku i ze skrzypkiem na prawej flance, dali koncert pełen pozytywnej energii. Było na pewno głośniej i bardziej żywiołowo niż na epce, ale w żadnym wypadku utwory nie zatraciły swojego oryginalnego charakteru. Zespół miał świetny kontakt z publiką i na pewno nie jestem odosobniony z opinią, że był to jeden z najlepszych występów na tegorocznej edycji. Czekamy na debiutancki krążek.

Blonde Redhead miało być jedną z większych gwiazd szóstej edycji OFF-a, ale z różnych względów chyba nią nie zostało. Po pierwsze, znowu zły dobór pory, ale to już podobno wina samego zespołu, czy też managementu, który za długo się decydował na występ w Katowicach, co skończyło się jednym wolnym terminem. Po drugie było fatalne nagłośnienie i tak po tej kumulacji, wielu ludzi ocenia ten koncert za jeden z tych gorszych. Wytrzymałem tylko trzy piosenki, bo początkowa elektronika zupełnie nie pasowała mi do obecnej na zegarku godziny osiemnastej. Faktem jest, że wychodząc z pod sceny widziałem Artura Rojka, radośnie postukującego nóżką i że później się zrobiło bardziej sonic youthowo, ale i tak nie żałuję, że zdezerterowałem. (A w piątek na Dezerterze przecież nie byłem, heh).

Największą niespodzianką tego sierpniowego weekendu był występ zespołu Yacht. Znam jedynie ich tegoroczny krążek, ale miałem problem z przesłuchaniem go do końca. Takie gorsze MGMT. Wkurzające wokale, mało ambitne melodie. Byłem przekonany, że wyjdę zażenowany po jednej piosence. Okazało się zupełnie fajnie. Gitary i sekcja rytmiczna dodały piosenkom charakteru, a śpiew na żywo już tak nie bolał. Chociaż sama wokalistka i tak mnie drażniła swoim zachowaniem. Jakimś takim arystokratycznym. A bardziej współcześnie, to przypominała córeczkę bogatego tatusia. Chociaż show zrobiła, bo wraz ze swoim partnerem z zespołu tworzyli jakieś układy, a pod koniec nawet znalazła się na wielkim głośniku. Ich też nie ominęły problemy techniczne, a dokładniej usterka oświetlenia i telebimu. Dlatego też musieliśmy pożegnać się z wizualizacjami prezentującymi trójkąty. Cóż to była za strata! Wracając jeszcze do samej muzyki, to pod sceną impreza była przednia, a już po samym koncercie uradowany tłum wyśpiewywał ajajaja - uuuu - ajajaja - uuuhhhuuuu! Porównywania z zeszłorocznym koncertem FM Belfast na pewno się pojawiają i mimo, że oba koncerty były dobre, to jednak wolałbym się wybrać po raz drugi na występ Islandczyków. Byli sympatyczniejsi.

Jednak co tam jakieś Jot, gdy na Scenie Leśnej już się pojawił Neon Indian. Był to jeden z tych koncertów, które najbardziej chciałem zobaczyć i nie było możliwości, żebym mógł się rozczarować. Godzina świetnej zabawy, rozpoczęta od Local Joke. Następnie zabrzmiał najnowszy kawałek, czyli Polish Girl, co oczywiście wywołało euforię wśród publiczności, szczególnie tej damskiej. Alan Palomo wystąpił z żywym zespołem, dzięki czemu piosenki nabrały jeszcze większej mocy i lepszego brzmienia. Sam wokalista w kółko skakał między keyboardem a samplerem, przy którym unosząc dłonie zmieniał tony dźwięków. Świetna zabawka, chciałbym mieć taką w domu. Występ minął zdecydowanie za szybko i mam nadzieję, że Neon Indian wraz z nową płytą szybko powróci do Polski.

Gang of Four oglądałem w dziwnej pozycji jak na koncert dance-punkowy, bo w leżącej, ale muszę przyznać, że było wygodnie. Miło było usłyszeć utwory z Entertainment!, ale niestety było słychać, że od premiery tej płyty minęły już 32 lata. Przypominały trochę tępy nóż, a na płycie są przecież ostre jak żyletka. Wpływ na to mogła mieć oczywiście odległość od sceny, czy gorsze nagłośnienie, ale myślę, że wieku nie da się oszukać. Gdyby Ian Curtis wciąż żył, a Joy Division by wystąpiło na OFF Festival, to myślę, że po ich występie też czułbym takie rozczarowanie.

Koncert Destroyer był już drugim tego dnia, który opuściłem po 3-4 kawałkach. Kaputt jest na serio miłą, chilloutową płytą, ale, no właśnie, jest za leniwa. Fajnie by było tego posłuchać w klubie, gdzie mógłbym się wygodnie rozsiąść, mieć pod ręką piwo, zamknąć oczy i popłynąć wraz z tą muzyką. A tak, to tylko stałem, gapiłem się na Daniela Bejara, który co zwrotkę klękał po butelkę piwa i czułem się znudzony. No fajnie, że jakieś saksofony, trąbki i inne miłe instrumenty, ale w tym momencie zupełnie tego nie czułem. Zresztą później i tak ta muzyka towarzyszyła mi w strefie gastronomicznej, bo na Xiu Xiu nie udało mi się dopchać.

Nigdy nie mogłem się przekonać do Screamadeliki i koncert tego nie zmienił. Chociaż muszę przyznać, że Movin' On Up zabrzmiało perfekcyjnie i odpowiedniejszego rozpoczęcia koncertu nie jestem w stanie sobie wyobrazić. W ogóle te gospelowe kawałki były najlepsze i miło było się pobujać przy Loaded czy Don't Fight It, Feel it. Reszta zwykłych rockowych kawałków przeszła gdzieś koło mnie i jedynie pamiętam jakąś czterominutową rywalizację na riffy. Zresztą, takie Symphathy For The Devil The Rolling Stones jest z 1968 roku, a Primal Scream dwadzieścia-trzy lata później zabrzmieli tak samo. Nie widzę różnicy. A Mick Jagger swoim zachowaniem i wyglądem drażni mnie mniej niż Bobby Gillespie. Wybór prosty.

Na koniec tego wyczerpującego dnia wybrałem się do namiotu eksperymentalnego, żeby zobaczyć zespół Suuns. Początkowe dwa utwory były bardzo, ale to bardzo głośne i już myślałem, że ten koncert może okazać się klapą. Na szczęście im dalej, tym było lepiej. Nie wiem, czy było to spowodowane tym, że moje uszy się przystosowały, czy był to skutek picia Jacka Danielsa przez muzyków, ale dałem się wkręcić w ten dźwiękowy trans. Dużo elektroniki dającej po bębenkach, sporo gitar i psychodeliczny wokal. Na mało którym tegorocznym koncercie dałem się tak ponieść muzyce lecącej z głośników. Znakomite zakończenie soboty.

1 komentarz:

  1. Nie żałujcie Polvo, nie dało się słuchać, wszystko zlewało się w jedną gitarową plamę. Wyszedłem po dziesięciu minutach, niestety.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.