Mamy zimę, miesiąc styczeń, a za oknem wciąż leży śnieg. Niby nic nadzwyczajnego. Ale w ostatnich latach biały puch padał raz na miesiąc, a po dwóch dniach już go nie było. Teraz jak spadł na początku roku, tak leży po dziś dzień. Nawet chyba go przybyło. Dzieci się cieszą, bo pierwszy raz w życiu widzą tę owianą legendą porę roku. Młodzież się wkurza, bo "po co im śnieg". Starsi wspominają zimę stulecia z lat osiemdziesiątych. Ja zaliczam się do tych zastanawiających się po co mi to białe gówno. Więc z niecierpliwością oczekuję na suche chodniki. Ale na to niestety się nie zanosi. Gdyby nie nowa płyta Vampire Weekend to w ogóle bym zapomniał, że istnieje jakaś inna pora roku oprócz zimy.
Podobno zrobili furorę już dwa lata temu, lecz na debiutancki krążek natrafiłem zapewne w czasie ostatnich wakacji. Słoneczne promienie świecą prosto w okno, nie widzę nic na monitorze. Termometr pokazuje 35 stopni Celsjusza. Przesłuchałem płytę jeden raz i rzuciłem w kąt. Nie będę przy takiej temperaturze katował się jakimiś południowymi klimatami prosto z Afryki i Ameryki Południowej. Ale przyszedł styczeń, pojawiła się Contra i zorientowałem się czemu obie płyty ukazały się w tym miesiącu. W czerwcu by nie miały żadnych szans, ale na zimowe wieczory są świetnymi antydepresantami dającymi nadzieję, że kiedyś lato do nas powróci. A jedynym czerwcem w którym ta płyta się sprawdzi być może będzie tegoroczny. Czemu? Ponieważ w tym czasie odbędzie się piłkarski Mundial w RPA. Wtedy chcąc wkręcić się w klimat piłkarskiego święta, będzie można posłuchać tej płyty. Tylko czy po całodniowych relacjach nie będziecie mieli dosyć afrykańskich rytmów i ochoty na posłuchanie czegoś o bardziej klasycznym brzmieniu? Bardzo możliwe, więc znowu wracamy do opcji listopad-marzec.
Teraz mogę zacząć rozważać, czy bardziej odpowiedni będzie listopad, czy może luty, ale po co? Na pewno to zwiększy długość tej recenzji, ale na pewno was to nie zainteresuje. No ale co innego mogę napisać o tym zespole? Mogę pochwalić za oryginalność, ale powinienem to zrobić w przypadku pierwszej płyty. Wtedy naprawdę zaskoczyli czymś nowym. Ale teraz? Pisząc tę recenzję przesłuchałem Contrę, a w tym momencie jestem w połowie Vampire Weekend i różnicy za wielkiej nie słyszę. Podobno dojrzalsze brzmienia, może teraz jest bardziej latynoamerykańko, a wtedy było afrykańsko. Nie mam ochoty tego rozbijać na czynniki pierwsze, bo już nawet nie pamiętam na której płycie była ta Afryka, a na której Ameryka. Przy pierwszym przesłuchaniu miałem wrażenie, że ta płyta mi się podoba. Niestety im więcej jej słucham, tym bardziej sobie uświadamiam, że oprócz ogrzewania mnie w zimne dni nic innego nie ma do zaoferowania.
Wielkie dzięki za poprawianie humoru gorącymi utworami, gdy na dworze temperatura dochodziła do ponad -20 stopni Celsiusza. Za trzecim razem jednak ten patent chyba już nie przejdzie. Obstawiam, że wtedy zespół przerzuci się na klimaty kangurka Kao, ale większej różnicy nie zauważymy. Mam jednak nadzieję, że tegoroczna zima to tylko taki wypadek przy pracy. Że znowu powrócą ciepłe zimy. Że przeżyję je bez słuchania kolejnych płyt wampirowego weekendu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.