wtorek, 2 lutego 2010

Toro Y Moi: Causers Of This

Pan Borys Dejnarowicz - po raz kolejny - bardzo sprytnie wziął w kleszcze każdego, kto próbuje pisać o muzyce. Pisząc ten tekst i lejąc swoje przemyślenia przez kilka pierwszych akapitów honorowy prezydent Porcysa z jednej strony sprowokował do poznawania Toro Y Moi, jednocześnie - podkreślając wartość osobistego pojmowania muzyki - zakończył dyskusję na temat jakości albumu, o którym mowa.

Nie zamierzam jednak podejmować rękawicy. Nie chcę wdawać się w polemiki z panem Dejnarowiczem, którego niezmiernie szanuję. Nie chcę podejmować tez tam zawartych. Chciałem tylko pokazać spryt pana Borysa. To wszystko.

Inną kwestią jest, oczywiście, odbiór albumu Toro Y Moi. Trwa on mniej więcej 30 minut, co interpretować można na miliony sposobów. Jedni będą głosili, że jest to zabieg celowy, służący podkreśleniu braku czasu na wpatrywanie się w siebie w okresie kryzysu na amerykańskiej giełdzie. Inni, że Chaz chciał w ten sposób jedynie sprowokować do pewnych przemyśleń, nie ingerując w nie przesadnie - stąd jedynie krótkie podjęcie tematu i pozostawienie z nim słuchacza. Jeszcze ktoś inny może postawić na pragmatyzm i uznać, że w ten sposób ten materiał lepiej brzmi, bo a) nie rozmywa się w pamięci tudzież b) sprawia wrażenie niedosytu i zmusza do reapetów. Wszystkie one mogą być równie bzdurne (najbardziej durnowata wydaje się jednak teoria pierwsza, ta o kryzysie) lub prawdziwe. Zasadniczo nie jest to istotna kwestia.

Starannie opisałem już długość albumu, czas więc omówić okładkę. Przede wszystkim rzuca się w oczy jej staranność. Tak, jest staranna. Na delikatnym, choć niepokojącym tle w morskich, a w zasadzie silnie oceanicznych klimatach, rysują się przeróżne kształty, trochę przypominające kubistyczne zamykanie rzeczywistości w geometrii, a trochę nie. Całość przyozdabia bardzo ładny, raczej biały, choć noszę pewne znamiona daltonizmu (jestem bowiem facetem), paseczek, nad którym jawi się pseudo naszego kochanego Chaza, no i tytuł. Bardzo fajna okładka, jednym słowem.

Miałem tak wygłupiać się jeszcze parę akapitów, ale uznałem, że wtedy byłbym zbyt przewidywalny, dlatego teraz ryję własny koncept i jednak przechodzę do muzyki, która jest przecież tu najważniejsza.

Wszyscy lubią Animal Collective, lubi ich i Toro. Wyraźnie słychać to, gdy z głośników płynie Blessa. A że należę do grona ścisłych fanów Zwierzaków, nie widzę w tym problemu, a nawet pewną wartość. Czerpać bowiem z Animali tak, by nie dostać się na festiwal Plagiaty 2010 to sztuka. Pierwiastek tego bandu jedynie ubogaca, jest przepuszczany przez wrażliwość Chaza. I wychodzi to znakomicie.

Podobnie jest w Minors (ci, co słuchali Fall Be Kind (EP) pewnie to doskonale wychwycą). Imprint After czerpie z kolei falset a'la Max Tundra, czyli kolejny z mych 'och-jakże-ja-to-kocham' artystów, będąc przy tym bogatą, choć stosunkowo lekką, trzyminutową dawką elektroniki na wysokim poziomie.

Najkrótszy utwór na płycie (heh, jak to brzmi, gdy najdłuższy utwór trwa 3:44?) - Lissoms - kontynuuje obecnie modny trend na pulsujące podkłady. A w zasadzie ten trend rozwija, czyniąc z zapętlonego motywu świetnym bitem, który gładko przechodzi w Fax Shadow. A Fax Shadow to już podkład, który trzylatek nazwałby 'niezdecydowanym', a należy przecież do najbardziej przemyślanych. Każdy ułamek sekundy pasuje tu do siebie, tworząc niespełna trzy minuty konkretu, cokolwiek byśmy przez to nie zrozumieli.

Pierwsze sekundy Thanks Vision kojarzy mi się, co nieco głupie, z Usłyszeć śpiew w wykonaniu Esmi. I choć mam uznanie dla Anny Stanisławskiej, bo to dobra wokalistka jest, to nie sądzę, by jej projekt dotarł aż do Chaza. Nie zajmujmy się tym jednak, bo mowa tu wyłącznie o pierwszych chwilach, a przecież Thanks Vision to znacznie więcej. Tak dużo, że aż nie jestem w stanie tego opisać, chyba. Następnie słyszymy Freak Love i ponownie czujemy, że jest cudownie. Cudownie, doprawdy cudownie.

Talamak i You Hid w zasadzie należałoby chyba opisać razem. Ten pierwszy kończy się z wokalem przyczajonym niczym echo. Ostatni dźwięk staje się motywem przewodnim You Hid, co potem rozwija się, wraz z dochodzeniem wokalu i, stopniowo, kolejnych elementów bitu.

Po tym leniwym momencie, rozpoczyna się - aż, wręcz - lajtowe Low Shoulder. Bit zostaje w uszach, by po chwili się oddalić, a w międzyczasie nieustannie się zagęszczając. Wydaje się, że nie robi to żadnej różnicy na wokalu, który pozostaje niemal niezmienny. W końcu bit powraca do swych poprzednich gabarytów, by przerodzić się w permamentny eksperyment.

Całość wieńczy tytułowe Causers of This, o którym chciałbym, żeby wypowiedział się Bitels, któremu sprzątnąłem tę reckę sprzed nosa. Czuję, że on - literat pierwszej klasy - lepiej ująłby w słowa, jak doskonale track ten splata całość albumu. Cóż, może wypowie się w komentarzach. Dawaj, Paweł, dawaj.

Podsumowując moje wypociny - cały ten tekst miał Was przekonać, że ten krążek należy do stwarzających olbrzymi niedosyt. Nie jest to jednak rozczarowanie związane z poziomem albumu, bo jest on kosmiczny. Jeśli ktokolwiek nie jest bowiem zadowolony, to już po przesłuchaniu, a nie w trakcie. I co robi? Odkłada na półkę?

Nie, ponownie zaczyna, od Blessy. By za pół godziny ponownie się rozczarować. Że to już. Że to już wszystko.

4 komentarze:

  1. Korzystając z okazji, że Yeti to wazeliniarz i wplótł mnie w Toro zupełnie znikąd, powiem coś druzgocąco grzesznego. Ale ostrzegam, że – choć nie umniejsza to oczywistego bajecznego poziomu albumu – może zaboleć.

    Wolę EP-kę.

    OdpowiedzUsuń
  2. haha jemu chodzilo o link do RSa

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.