piątek, 24 września 2010

Band of Horses: Infinite Arms

Sprawa wygląda tak: kiedy słucham tej płyty jest nawet przyjemnie. Nie w ten sposób, oczywiście, jednak gdzieś tam w głowie są poruszane jakieś ośrodki przyjemności. To coś jak ze wspomnieniami. Kiedy myśli się o zeszłorocznych udanych wakacjach odczuwa się tą wewnętrzną przyjemność. Albo kiedy jemy coś smacznego, wtedy naprawdę może być przyjemnie. Albo jak z jesienią sprzed lat – spacery po parku, podrzucane w górę kupy ognistoczerwonych i złotych liści – wiadomo, że było przyjemnie, jednak tak jakoś niewyraźnie, nie wiadomo czy to było pięć lat temu, czy siedem i czy w tym roku będzie równie dobrze jak niegdyś.

Cóż, takie mieszane mam odczucia, kiedy słucham tej płyty. Tak naprawdę Infinity Arms nie odbiega daleko od tego co zwykło się nazywać indie-popem, czy indie-rockiem. Pobrzmiewa w tym wszystkim coś z folku i te tak ostatnio bardzo modne harmonijnie wkomponowane wokale. Słychać również jakiś rodzaj wzruszenia, wzbudza to to jakąś tęsknotę za czymś, czego sobie nie uświadamiamy i mówiąc wprost – miejscami jest najzwyczajniej ckliwe. Kilka utworów może wprowadzać lekką zmyłę, bo nie są w typowym bandofhorsesowym balladowym stylu, ale to tylko dwa lub trzy kawałki i następuje powrót do sprawdzonej formuły.

Podsumowywując – Band of Horses smęcą na tyle przyjemnie, że ma się ochotę posłuchać do końca, ale nie na tyle, aby pamiętać o nich przez dłuższy czas. Może nie będę oryginalny, jednak zgodzę się z wieloma opiniami z Ynternetu – poprzednie wydawnictwa naprawdę były lepsze. A jeśli mam być już bardzo szczery, to gdybym chciał powracać w przyszłości do czegoś „w tym stylu”, to powróciłbym raczej do Parachutes Coldplay.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.