czwartek, 11 sierpnia 2011

OFF Festival 2011: Piątek


Z festiwalami tak już jest, że praktycznie niemożliwe jest pojawienie się na wszystkich koncertach, które planowało się zobaczyć. Dlatego też lista zespołów, które przegapiłem, jest równie imponująca, jak ta, na której pojawiają się najlepsze koncerty tegorocznej edycji. Wyobrażałem sobie, że maraton rozpocznę od wyśpiewania z The Car is on Fire: sunshine, yeah!, ale z powodów logistycznych w Dolinie Trzech Stawów pojawiłem się dopiero w czasie występu Lecha Janerki. Sobotni koncert Kamp! był w porze śniadaniowej, bo kto daje o 15:00 koncert najlepszego tanecznego zespołu w Polsce? Do tego trwający zaledwie pół godziny. Z grupy, która na dniach wydaje debiutancki album, można chyba wycisnąć więcej? Zdążyłem zaledwie na półtora piosenki i – widząc reakcję publiki – wiem, że straciłem jeden z lepszych tegorocznych koncertów. W niedzielę za to spóźniłem się na Ringo Deathstarr, dlatego za rok będę musiał wybierać się na koncerty wcześniejsze, to być może wtedy zdążę na te, które chcę zobaczyć. W ogóle, w tym roku było mi nie po drodze z polskimi zespołami i trafiłem tylko na Kyst, o czym później. Ale to nie tak, że Polaków nie chciałem słuchać i oglądać, tylko zazwyczaj grali o tych nieszczęsnych, porannych porach. Trudno, zawsze jest szansa, że wpadną do mojego miasta. Dobra, po tym ogólnym wstępie lecimy z relacjami z poszczególnych dni. Zaczynamy oczywiście od piątku.

Wspominałem, że na terenie festiwalu pojawiłem się w czasie, gdy na Scenie Leśnej grał Lech Janerka, ale tak na prawdę pierwszym koncertem, na którym się pojawiłem, był występ Glasser. Cameron Mesirow towarzyszył koleś, który na samplerze odgrywał wszystkie utwory, co może wydawać się trochę słabe, bo to zawsze milej, jak są żywe instrumenty. Jednak w tym przypadku ma to małe znaczenie, bo głównym bohaterem tego eventu był głos Pani Mesirov, co zostało nawet podkreślone w jednym z kawałków, który został odśpiewany a capella. Fantastyczny wokal, który unosił się po całej Scenie Prezydencji, znakomicie nas wprowadził w ten piątkowy wieczór.

Początek festiwalu należał do kobiet, bo następnie na Scenie Leśnej pojawiły się dziewczyny z Warpaint. Nie wyglądały tak wyzywająco jak Dum Dum Girls, które w zeszłym roku zawitały w offowym namiocie, ale muzycznie wypadły chyba lepiej. Albo po prostu teraz bardziej mogłem się skupić na muzyce. Chociaż Therese Wayman i tak uważam za uroczą dziewczynę, która swoimi powabnymi ruchami na scenie dodaje temu feministycznie wyglądającemu zespołowi trochę kobiecości. (To feministki nie są kobietami?! Skandal!). Było trochę psychodelicznych zagrywek i wokali, kilka fajnych riffów i muszę przyznać, że dały radę. Było dobrze.

Pod Sceną Główną po raz pierwszy pojawiłem się przy okazji koncertu Junior Boys. Tutaj znowu muszę napomnieć o złym wyborze godziny. Było przed dwudziestą, na niebie jeszcze jasno, a wiadomo, że takie taneczne występy najlepiej wypadają po zmroku. Najwyraźniej dla organizatorów ważniejszy był Czesław Mozil, który wystąpił o 22:00. Na początku koncertu dopadło mnie ogólne zmęczenie spowodowane całodniową podróżą, ale z minuty na minutę muzyka Kanadyjczyków powoli mnie pobudzała. Chociaż to nic przy grupce, prawdopodobnie obcokrajowców, która obok mojej ekipy rozkręciła prawdziwą imprezę. Tylko pozazdrościć takiej wesołej pogody ducha. U mnie występuje za rzadko. Setlista była mocno taneczna, co nie wszystkim się podobało, ale wg mnie to był dobry wybór, bo ja osobiście nie jestem fanem tegorocznej płyty, która jest bardziej nastrojowa.

Potem miałem prawie dwugodzinną przerwę od koncertów, bo pogować na Meshuggah przecież nie będę, a Czesław Śpiewa, chociaż ze swoim najlepszym materiałem, i tak za bardzo mnie nie interesował. Mimo próby ucieczki, muzyka obu zespołów była słyszalna wszędzie, dzięki czemu wiem, że raczej nic nie straciłem. Ale podobno interesujący występ dał Gangpol & Mit, a szczególne wrażenia miały dawać wizualizacje. Ja jednak zawsze przegapiam takie eventy, czego potem mogę jedynie żałować.

Jednak na Omara Souleymana się wybrałem i muszę powiedzieć, że było to nietypowe wydarzenie. Coś, czego nie da rady słuchać na co dzień, zrobiło furorę w namiocie eksperymentalnym. Godzina syryjskiego techno i gość w przebraniu szejka, który tak naprawdę jest tylko wodzirejem. Tłum oszalał i co piosenkę wykrzykiwał imię i nazwisko artysty. Po półgodzinie jednak wyszedłem, bo zrobiło się to monotonne i zacząłem odnosić wrażenie, że wciąż leci to samo. Co najwyżej mogą się zmieniać słowa, które przecież i tak przy takiej muzyce nie mają żadnego znaczenia. Ale nie żałuję, że wybrałem się na występ Omara, bo to takie wydarzenie, które warto zobaczyć. Jednocześnie śmieszne, ciekawe, absurdalne i zostające w głowie zapewne na lata. Nasze wnuki będą miały taką muzykę na co dzień, my za to zacznijmy przygotowywać się na emeryturę w takich rytmach (oby to był tylko suchar).

Piątkowy dzień kończyła grupa Mogwai. Byłem negatywnie nastawiony do tego koncertu, bo po pierwsze ostatnią w miarę dobrą płytę nagrali osiem lat temu, a po drugie wszyscy powtarzali jak to zostali wynudzeni na koncercie w 2008 roku. W tym roku okazało się być zupełnie inaczej. Było głośno, a wybór utworów był dobry. Oczywiście najwięcej było z najnowszej płyty, ale były to te lepsze, jak Rano Pano czy San Pedro. Pojawiły się też smaczki ze starszych płyt, jak Auto Rock czy Mogwai Fear Satan z debiutanckiej płyty. Ten ostatni utwór teoretycznie zamykał koncert, chociaż potem jeszcze pojawiła się jakaś mocno elektroniczna piosenka z wokalem, która wg. mnie była już niepotrzebna. Ale nie jestem w stanie teraz powiedzieć, co to było. Koncert Mogwai okazał się największą niespodzianką piątkowego dnia i teraz mogę powiedzieć, że do końca festiwalu pozostał w moim tegorocznym Top5. Chyba każdy lubi, gdy zespół, który zaczął nas zawodzić, jest jeszcze raz w stanie nas zaskoczyć.

W pierwszym dniu festiwalu byłem tylko na pięciu koncertach, więc myślę, że to odpowiedni moment, żeby napisać o sprawach organizacyjnych, bo potem już nie będzie czasu. Na pewno na plus była wymiana ochrony. Zeszłoroczna przechodziła ludzkie pojęcie grzebiąc w namiotach, wywalając z plecaków jakieś kanapki czy zakazując wnoszenia na teren festiwalu wody. W tym roku pełna kultura. Ochroniarze traktowali festiwalowiczów jak ludzi, a nie jak bandytów. Legalnie można było wnieść pół litra wody, a już mniej legalnie przemycić jakieś batony, czy inne skromne pożywienie. Drugą sprawą jest strefa gastronomiczna. Też na plus, chociaż ja praktycznie ograniczałem się tylko do hot-dogów, bo były w miarę tanie i można było się na chwilę nimi najeść. Ale każdy mógł znaleźć coś dla siebie, nie to, co rok temu. Były pizze, kebaby, jedzenie dla wegetarian, czyli tak, jak powinno być od zawsze. Wiadomo, że drogo, a porcje małe, ale tak to już jest na takich imprezach. Więc, organizacyjnie, w tym roku było bez zarzutu. Na dzisiaj to tyle, jutro relacja z soboty.

1 komentarz:

  1. No czekam na więcej! Ja ta biedna osoba co na Offie nie była....

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.