Jak to w zespole nie ma kobiety?! Ta pani w tle to pan? A może zatrudnili kogoś specjalnie do nagrywania z nimi tej płyty, a nie jest on(a) oficjalnym członkiem składu? Umiejętności wokalne tego kogoś są niewiarygodne, ale nie jest to najbardziej niewiarygodna rzecz, jaka związana jest z tym zespołem. Pominę już fakt hipsterskiej nazwy ze znakiem interpunkcyjnym, jakich teraz (Does It Offend You, Yeah?) wiele (Los Campesinos!) i jakich było wiele od zawsze (Godspeed You! Black Emperor), ale...
(w tym momencie recenzja zaczyna się robić chaotyczna, bo ogarnia mnie zażenowanie)
Ludzie, opamiętajcie się. Może to wina tego, że nie słyszałem poprzednich dokonań zespołu, ale chmura tagów Portugal. The Man na Lascie wydaje mi się najbardziej bzdurną w historii tej strony. „Experimental”? Autentycznie się zaśmiałem. „Progressive”? No co ty nie powiesz. Ich notka zawiera jeszcze wzmiankę o bluesie. Nie oszukujmy się. Nigdy nie byłem znawcą i pewnie nigdy nie będę, ale mam uszy i wiem, co słyszę. Wszyscy znamy brytyjską scenę „niezależną” (tak, mnie też bawi to określenie) – The Kooks, Arctic Monkeys, rozumiecie, o czym mówię? To wyobraźcie sobie te zespoły, kiedy dodają trochę więcej gitary w tle i grają trochę trudniej, niż zwykle plus dorzucają damski (to nie może być głos mężczyzny!) głos jako chórek. Brzmi to lepiej, niż wyżej wymienione grupy, ale nazwanie tego bluesem to faux pas.
Ci, którzy chcieli posłuchać czegoś nowego i odkrywczego niech ominą ten album szerokim łukiem. Bo – nie przesadzajmy – niedługo dodanie jednego instrumentu więcej ponad gitarę, bas i perkusję będzie eksperymentem. Ten album eksperymentem nie jest, powiem więcej – jest antyeksperymentem. Mamy tu zestaw ładnych melodii i dobrego tła, ale nic nas nie zaskakuje i wszystko słyszeliśmy już wcześniej.
Już na początku, w najlepszym na płycie People Say, otrzymujemy chwytliwą, poprockową mieszankę klimatów Oasis i jakiegoś Weezera (Say It Ain't So, chyba nie tylko mi się kojarzy). Później dostajemy coś, co zaczyna się jak Gorillaz, a kończy jak utwór z debiutanckiej płyty kolejnego brytyjskiego zespołu z „The” na początku. Następny utwór, Lovers In Love, brzmi jak nowe odkrycie NME z kobietą na wokalu wspierającym. Z The Sun nie pamiętam nic, ale z całą pewnością nie jest to nic ponad standard młodej brytyjskiej grupy (który to już razy, panowie eksperymentalni?). The Home nie zaskakuje niczym, prócz frusciantowej gitary koło 1:25 i minutę później, oprócz tego jest niemrawe. Podobnie sprawa ma się z The Woods – taki sobie kawałek, broniony tylko przez radiowy refren.
Ci, którzy chcieli posłuchać czegoś nowego i odkrywczego niech ominą ten album szerokim łukiem. Bo – nie przesadzajmy – niedługo dodanie jednego instrumentu więcej ponad gitarę, bas i perkusję będzie eksperymentem. Ten album eksperymentem nie jest, powiem więcej – jest antyeksperymentem. Mamy tu zestaw ładnych melodii i dobrego tła, ale nic nas nie zaskakuje i wszystko słyszeliśmy już wcześniej.
Już na początku, w najlepszym na płycie People Say, otrzymujemy chwytliwą, poprockową mieszankę klimatów Oasis i jakiegoś Weezera (Say It Ain't So, chyba nie tylko mi się kojarzy). Później dostajemy coś, co zaczyna się jak Gorillaz, a kończy jak utwór z debiutanckiej płyty kolejnego brytyjskiego zespołu z „The” na początku. Następny utwór, Lovers In Love, brzmi jak nowe odkrycie NME z kobietą na wokalu wspierającym. Z The Sun nie pamiętam nic, ale z całą pewnością nie jest to nic ponad standard młodej brytyjskiej grupy (który to już razy, panowie eksperymentalni?). The Home nie zaskakuje niczym, prócz frusciantowej gitary koło 1:25 i minutę później, oprócz tego jest niemrawe. Podobnie sprawa ma się z The Woods – taki sobie kawałek, broniony tylko przez radiowy refren.
Druga część płyty zaczyna się dla mnie, kiedy kończy się trylogia the-piosenek – wraz z Guns And Dogs. To drugi, po People Say, mój ulubiony kawałek na płycie – oczywiście, nie znajdziemy tu nic progresywnego (nie mogę się opanować, nadal mnie to bawi), ale wokal poboczny może się podobać. Są tu jeszcze klawisze w stylu Muse, choć i to brzmi komicznie, zważywszy, że i Muse zbyt twórcze nie jest. Do You to słaba zwrotka i refren, który został zanotowany w moim notesiku jako dobry, ale w tym momencie go nie pamiętam. Everyone Is Golden ma spory potencjał popowy – łatwe słowa i łatwa, przyjemna melodia, coś kontrastującego z Let You Down, najsłabszym muzycznie kawałkiem (dobrych piosenek zwykłem nie nazywać kawałkami) na płycie. Takich utworów, opartych na prostym plumkaniu, jest na tyle dużo, że ten nie musiał wcale powstawać. Ja rozumiem, że trzeba mieć przynajmniej jedną taką piosenkę na płycie, ale, proszę, nigdy nie róbcie tego w takim wydaniu. Nie róbcie też drugiego Mornings, bo nic z niego nie pamiętam. Koniec płyty, nie ma odzwierciedleń dla chmury tagów.
Satanistyczny Satanista podłamał mnie psychicznie – zobaczyłem, co teraz traktuje się jako progresję. To solidna płyta, momentami bardzo dobrze się jej słucha, naprawdę. Ale inaczej bym ocenił te twory, gdyby miały tagi: indie, indie rock, rock, pop rock, pop. Przykładowo. Nie pastwiłbym się nad nimi w poszukiwaniu upragnionych eksperymentów i czegoś świeżego. Ale to wy, przeklęci użytkownicy Lasta, zgotowaliście tej płycie takie przyjęcie w moich uszach. Wstydźcie się za siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.