piątek, 20 listopada 2009

The Bird and the Bee: Ray Guns Are Not Just The Future

Zbliża się koniec roku. Oj, zbliża się. Z tej okazji sam umowny Redaktor Naczelny Waszego ulubionego bloga muzycznego (heh), wziął się za odrabianie zaległości i swe ostre pióro skierował w stronę jakże wychwalanego albumu ze... stycznia.

Hej, ale w zasadzie czemu nie? Był styczeń, była zima, wyszło nowe The Bird and the Bee. Jest listopad, za chwilę będzie zima, a więc nastrój ten sam, co jak wychodziło (już nie)nowe The Bird and the Bee. Ktoś ma wątpliwości? :)

No. Także zaczyna się od Fanfare, które jest po to, by irytować lanserów, że im nie nabije utworu na last.fm, bo trwa o sekundę krócej niż najkrótsza możliwa do zaskroblowania ścieżka. No, ma też drugą funkcję - buduje nastrój przed przystąpieniem do słuchania płyty na serio. Zresztą, początek My Love to właśnie zgrabne przejście z intra płyty do prawdziwej uczty artystycznej. Fantastyczny wokal Inary George przy zgrabnym bicie Grega Kurstina czyni to jednym z przyjemniejszych początków płytowych w tym roku.

Diamond Dave rozwiewa wszelkie wątpliwości: tak, Greg pracował z Lily Allen. Tak, to on tam wymyślał wiele tracków. Tak, te lepsze zostawił dla swojego zespołu. Jest to jakiś fenomen, że koleś ot tak sobie czyni w ciągu roku dwie rzeczy na poziomie listy rocznej gatunku, jakby zupełnie się nad tym nie zastanawiając. I to w tak ostatnio nudnej dyscyplinie jak pop. Szacun. Trochę się przywołują skojarzenia z Ussainem Boltem, nie?

No ale z drugiej strony, ej. Współpracowało się z Lily Allen, Flaming Lips i boską Kylie, więc coś już trzeba sobą reprezentować. Na przykład bardzo spójną płytkę, na której tracki od Fanfare do Ray Gun naprawdę dają radę i trzymają się mniej więcej tego samego pomysłu, ale różniąc się jednocześnie na tyle znacząco, byśmy wszyscy nie ziewali tylko szukali kolejnych smaczków, by zaspokoić wszystkie te młoteczki i błony, co tam mamy w uchach. Uszach właściwie, ale uchach brzmi tak fajnie nastrojowo. Albo nie brzmi, nie wiem.

I nagle wtem spośród dziwnej kombinacji dźwięków pojawia się wreszcie on. Po pięciu trackach pachnących Lily Allen, ale wyżej i lepiej, pojawia się początek, który pokazuje, że Kurstin bezczelnie także motywy dla Kylie staranie segregował, by najlepsze sobie zachować na album własny (bezczelny!). Ten cudowny refren i równie wspaniała zwrotka sprawia, że już się ślinię, patrząc na listę tegorocznych singli. Pop ma znów silnego przedstawiciela, wspaniale. Love Letter To Japan, dostałeś powołanie. Nie od Majewskiego. Od Fergusona.

Płyta biegnie, a my mamy coraz wyraźniejsze chórki i bity. A przynajmniej tak było do ósmego utworu, kiedy to przy ledwo słyszalnych popisach Grega, Inara trochę nas rozczula, by w refrenie wejść w dialog z masą swoich własnych głosów. Baby zresztą sam opisuje doznania, jakich dostarcza. Yeah, it was magic.

No, to teraz pobujamy. Polite Dance Song - bardzo dobra rzecz. Dzieje się w tle, dzieje się z przodu, jest wypas. Kolejna ścieżka, którą warto mieć na nośniku/w folderze, nie wnikam. Aż mi brak słów właściwie. To się wyróżnia, wybija, to trzeba, jak się lubi pop. Albo trzeba, żeby wiedzieć, że się dużo traci, jak się nie lubi.

I znowu sobie trochę Greg poświrował. Niektórym się mogło wydawać, że temu panu przyszedł pomysł na zwykłą piosenkę, to on nagle zasunął nam solówką w You're A Cad. Bynajmniej nie na gitarze. Mniej złudzeń pozostawił w kolejnym utworze. Witch jest już mocniejszy, zdecydowanie bardziej niż pierwsza część albumu. Tutaj już wokal jest zdecydowany, bit twardszy (rotfl, co ja wygaduję, jakieś bzdury totalne. Twardszy bit? Dobre.), co nie znaczy, że twardy.

Hej, świetne jest też Birthday. Chociaż zupełnie nie mam pomysłu już, jak to opisywać. Nie że Greg czy Inara, nie że świetne, nie że mocne, nie że rozwala. Choć rozwala, choć mocne, choć świetne, choć Greg i Inara... no ale chciałem inaczej. Bo i track jest trochę inny. Na szczęście dla mej reputacji i nieszczęście dla uszu, Lifespan Of A Fly to już utwór ostatni. Spokojny, wyciszony, wokalistka już prawie szepcze, a bit robi to samo. Nagle po 3:14, a w zasadzie już na wysokości 3:10, wszystko milknie. Się wyrwało. I cisza jakaś, mistrzowie poszli spać.

Generalnie teraz zepsuję cały nastrój i napiszę, że The Bird and the Bee są fajni, a gdyby grali w piłkę równie dobrze, jak tworzą muzykę, to Fabregas, Xavi i spółka mogliby czuć się na ostrej presji. Dla tych jednak, co nie lubią piłkarskich metafor, bądź nie lubią metafor słabych, w których mam absolutne mistrzostwo świata wszystkich możliwych wag, informuję zwyczajnie, że ta płyta jest znakomita i musi trafić na każdą listę roku robioną przez trzeźwych ludzi.

1 komentarz:

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.