wtorek, 28 grudnia 2010

L.Stadt: EL.P

Zespół L.Stadt od wrześniowego koncertu z 2008 roku kojarzył mi się źle. Nie do końca było to ich winą, bo przecież ręka wokalisty w gipsie mogła być przypadkiem, ale możliwe, że sam poszkodowany mógł być również sprawcą. Jako, że Łukasz Lach jest również jedynym gitarzystą w zespole, można domyślić się konsekwencji. Na scenie zatem ujrzałem dwie perkusje, bas, a frontman jedną ręką grał na keyboardzie, który miał zostać substytutem gitary. Mimo wielkich starań, było mdło, nudno, a w głowie pozostała tylko podwójna dawka perkusji. Karą było to, że do debiutanckiego krążka łodzian już nie powróciłem. 

Minęły dwa lata i zespół postanowił powrócić do Szczecina z nowym materiałem. Zadowolony z nowego singla, oraz zaciekawiony, czy zespół tym razem dojedzie w całości, wybrałem się na koncert. Co do kompletu kończyn muzyków, to były chyba wszystkie, ale za to zmienił się jeden z perkusistów. Więc do wymiany poszedł cały zestaw rąk i nóg. Zostały zagrane jedynie nowe piosenki, być może z małym wyjątkiem, a, że przy pierwszym przesłuchaniu zazwyczaj wszystko brzmi dla mnie tak samo, dlatego płynnie przejdę teraz do studyjnych wykonań.

Na początek chciałbym zaznaczyć, że płyta powinna nosić tytuł L (EP), bo długość materiału predysponuje go do epki, a nie do pełnoprawnego albumu. Łącznie dostajemy 29 minut. Ostatni minialbum Animal Collective trwa 27 minut. Chciałem w ramach przykładu, podać też Sufjana Stevensa, ale jego 59 minutowy album KRÓTKO GRAJĄCY trzeba uznać za wybryk natury. Tak więc dostajemy jedynie 9 piosenek, które z osobna mają długość piosenek radiowych. Dlatego w potencjalnych singlach można przebierać i chyba faktycznie każdy miałby szansę namieszać na listach przebojów. Amerykańskie podboje, zdobycie tam rzeszy fanów (to mnie akurat ciekawi, ilu tak na prawdę jankesów teraz siedzi po kostki w śniegu i scrobbluje piosenki polskiego zespołu), osłuchanie się z tamtejszą muzyką, oraz współpraca z byłym producentem Radiohead i od razu widać efekty. Na śmietnik historii została porzucona średnio udana zabawa w polskie Blur, co wyszło zespołowi na dobre. Teraz jest słonecznie, kalifornijsko i jak za lat siedemdziesiątkach. 

Świetne Smooth z motywem gitarowym, który przynosi mi na myśl kręcące się koło rozbitego motocykla. Za pomocą Ciggies wokalista wyraża radość z powodu rzucenia palenia, a cały materiał otwiera chwalony już wcześniej przeze mnie Death Of A Surfer Girl. Jest inny od reszty materiału, bardziej w stylu lat osiemdziesiątych, co zostaje potwierdzony również teledyskiem, który jest nagrany w ówczesnym klimacie. Obecnie płytę jednak promuje inny kawałek. Mumms Attack jest jednak według mnie najgorszymi dwoma minutami na płycie. Szaleńcze tempo fortepianu, zapętlony refren, oraz dziecięcy chórek. Do trailera kolejnej części Mumii być może i by się nadawało, ale ja jestem na nie. Na szczęście zaraz pojawia się jedyna spokojna piosenka na tej płycie. Spotkałem się z porównaniem, że Sun jest albarnowe. Na pewno nie tak, jak kilka piosenek na poprzedniej płycie. Po prostu jest to sympatyczna ballada, idealnie pasująca do zachodu słońca. Album zostaje zamknięta utworem, który od razu skojarzył mi się z dokonaniami Jeffa Buckleya. Dopiero po kilku przesłuchaniach zorientowałem się, że nosi ona tytuł Jeff. Więc wszystko jasne. Myślę, że konfrontacja z tym niewątpliwie wielkim artystą okazała się udana. Pewnie wielcy fani dokonań młodszego Buckleya mogą się oburzyć, ale mi się podoba, tym bardziej, że łodzianie dorzucili też coś swojego.

W konsekwencji okazuje się, że długość nie ma znaczenia, a krótsza płyta może okazać się lepszą, od na siłę wydłużonej. Nie usłyszymy na tej płycie takich wpadek jak Londyn, co na pewno wpływa dobrze na ogólną ocenę. Jest znaczny postęp w porównaniu do debiutu. Po nim wielu podzieliło się się na fanów i na tych, co pukali się w czoło, gdy ktoś mówił, że L.Stadt dobrym zespołem jest. Teraz krytycy powinni dać drugą szansę zespołowi, bo każdy na nią zasługuje. Ja dałem i nie żałuję. 

2 komentarze:

  1. trafna recenzja.
    szczegolnie podoba mi sie porownanie wstepu smooth do krecocego sie koła rozbitego motocykla.
    najlepszego w nowym roku
    Adam

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja bardzo lubię "Londyn" :P

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.