OCENA: 7 |
Mogę się założyć, o cokolwiek - a nie jestem hazardzistą - że żaden z utworów nie zostałby hitem, nawet jeśli nagle przez kilka dni wszyscy słuchali by tylko tego. I to wcale nie z powodu domniemanej "niesłuchalności" czy wywoływania ciężkiej niestrawności. Nie dlatego, że Idealism mogą docenić tylko ludzie z wyrobionym słuchem. Nic z tych rzeczy. Owszem, jest tu parę kawałków, które dają trochę patosem po nosie. Corridors of Sand uderza na samych początku głębokimi bębnami i zmasowanym atakiem wszelkiej maści klawiszy, co może nieco onieśmielać, a sam początek już mówi czego można się dalej spodziewać. I rzeczywiście mówi, ale tylko trochę. Damian Bończyk, wokalista, radzi sobie naprawdę dobrze; ma interesujący akcent i naprawdę lubię słuchać jak śpiewa. Mocarna perkusja i bardzo soczysty bas wylewają się, pochłaniają, otumaniają i jest naprawdę bardzo przyjemnie od samych tylko dźwięków. Co prawda, nie zachwyca mnie singlowy numer Odyssey, ale przyznaję, że może się podobać. Jest czegoś za dużo, jak na mój gust (choć te post rockowe gitary gdzieś daleko w tle są całkiem przyjemne) i po zastanowieniu, odstręczają mnie nieco te klawisze, które przewijają przez cały utwór. Natomiast dalej jest jeden z najjaśniejszych punktów: Black Cat. Nie dość, że świetnie operuje klimatem i nastrojem, to w połowie staje się wręcz parkietowym wymiataczem, pełnymi garściami czerpiącym np. z Justice, z czasów kiedy jeszcze było to dobre.
Potem również jest dobrze. Colours of Light znowu zaczyna od charakterystycznej perkusji i znowu mamy genialne operowanie klimatem. Do tego dochodzi wyśmienita partia znakomicie brzmiącego basu i fajnie zaśpiewany, dobrze brzmiący tekst. Tak się powinno robić piosenki, no! To jeden z tych numerów po których robi się człowiekowi dobrze na sercu. Potem instrumentalnie - faktycznie po wysłuchaniu Mermaid Song trafiamy gdzieś w morskie głębiny. Clever Eyes to typowa mroczna ballada będąca początkiem kolejnego świetnie zaśpiewanego (choć może nieco patetycznie) i wpadającego w ucho False Lovers, który jest chyba najbardziej gitarowym utworem albumu. Jest w nim kilka volt i niespodziewanych zwrotów akcji, które brzmią w tym wypadku nadzwyczaj naturalnie.
Ktoś mógłby się przyczepić, że coś za dużo w głosie Bończyka maniery jakiejś nieokreślonej, jak w Linne albo False Lovers. Ale ja się nie przyczepię. Tutaj słyszę to czego m. in. frontmanowi z pewnego znanego brytyjskiego stadionowego zespołu bardzo brakuje. Tak, chodzi o autentyczność. Choć wiem, że w showbiznesie i w robieniu kariery wcale to nie pomaga i tylko dlatego nie będą mieli hitów w radiu. A mnie, muzycznemu zboczeńcowi wypada się tylko cieszyć, że mamy u nas takich zdolnych i wrażliwych muzyków.
PS. +1 za okładkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.