Pisząc o wisience na torcie, nie miałem na myśli tego koncertu. Owiana w pewnych kręgach legendą moja recenzja Pulled Apart By Horses odbiła mi się czkawką. Zostałem siłą zaciągnięty na ich koncert i mogę powiedzieć tyle, że było to ciekawe zjawisko socjologiczne. Chociaż, czy na pewno ciekawe? Nie było ono ani odkrywcze, ani zaskakujące. Po prostu grupka offowiczów poczuła w sobie moc Woodstocku - który odbywał się tydzień wcześniej - i postanowiła popogować. W sumie reakcja normalna na taką muzykę. Ja jednak na serio bym ten zespół wysłał na festiwal Owsiaka. Większa scena, tysiące pogujących ludzi, a nie garstka 30 osób i wszyscy byliby zadowoleni. Sam koncert to darcie ryja, oblewanie publiczności wodą oraz skakanie ze sceny lub nagłośnienia. Żaden z członków zespołu nie trafił do szpitala, więc podobno występ należał do tych słabszych.
Coś mi nie po drodze z tymi legendami polskiej alternatywy. Koncert Happy Pills zaczął się od pokazowej gry członków zespołu i zapowiadało to ciekawy koncert. Niestety, po chwili pojawiła się na scenie Natalia Fiedorczuk i nadzieja prysła. Wywijała się, okręcała wokół siebie kabel od mikrofonu, robiła kwaśne miny. Co najważniejsze, jej głos ginął w ścianie dźwięku, a jak udawało się już przebić, to i tak nie pasował on do granej muzyki. Po trzech kawałkach wyszedłem znudzony i zażenowany. Na szczęście szybko na pomoc przyszło Bear in Heaven. Trudno określić ten koncert jednym z największych zaskoczeń tegorocznego OFF-a, bo potencjał zespołu jest znany, jednak po prostu muszę go tak nazwać. Występ pełen klimatu, mocy i świetnej atmosfery. Wielu ludzi wychodziło wyraźnie znudzonych, najwyraźniej oczekujących zupełnie czego innego. Nie czują tego, ich strata. Ja za to przeżyłem tam jedną z przyjemniejszych godzin na festiwalu, otoczony wspaniałą muzyką.
FM Belfast swym koncertem poprzeczkę zawiesił wysoko, a Casiokids z tą wysokością musiało się zmierzyć. Muzyka może inna, bo Norwedzy – w przeciwieństwie do Islandczyków – używają prawdziwych instrumentów, ale porównywania obu zespołów się zdarzały. Grywali kiedyś po przedszkolach i najwyraźniej dzieciakom zawinęli kilka zabawek. Na scenie oprócz standardowego zestawu muzyka, można było dostrzec gruszkę-grzechotkę i jakieś cymbałki. Nie rozczarowali, zagrali z pełną werwą i z uśmiechem pani przedszkolanki. Na koniec zaserwowali Fot i Hose, co wywołało wielki entuzjazm wśród roztańczonego tłumu. Szkoda, że nie wystąpili w namiocie Trójki, ale na Leśnej też sobie poradzili. Jak już jesteśmy przy Offensywnym namiocie, to tam wystąpiły Dum Dum Girls. Nigdy nie byłem na koncercie w 100% kobiecego zespołu, dlatego się wybrałem. Wzrokowo było dobrze, artystki w czarnych strojach prezentowały się zacnie. Muzycznie tak nie powalały, ale było w porządku. Pewnie trochę pomarudziły na facetów, akcentując to ostrym szarpnięciem struny i postanowiły skończyć przedwcześnie.
Problemem The Raveonettes było to, że występowali bezpośrednio przed Flaming Lips, więc nieważne jakby zagrali i tak chciałbym, żeby skończyli jak najszybciej. Pojawiło się kilka przebojów, znanych z jakichś reklam i tym podobnych. Ogólnie było poprawnie, jakieś różne kombinacje, raz Sharin Foo na perkusji, za moment Sune Rose Wagner poza sceną. Fajnie, ale błagam, już kończcie, bo wielki Wayne już czeka za sceną!
Problemem The Raveonettes było to, że występowali bezpośrednio przed Flaming Lips, więc nieważne jakby zagrali i tak chciałbym, żeby skończyli jak najszybciej. Pojawiło się kilka przebojów, znanych z jakichś reklam i tym podobnych. Ogólnie było poprawnie, jakieś różne kombinacje, raz Sharin Foo na perkusji, za moment Sune Rose Wagner poza sceną. Fajnie, ale błagam, już kończcie, bo wielki Wayne już czeka za sceną!
Moja prośba została wysłuchana i pożegnaliśmy się z Duńczykami. Teraz zaczął się okres półtoragodzinnego wyczekiwania na finał, a kto myślał, że się wynudzi, ten był w wielkim błędzie. Mijała minuta po minucie, a pod sceną pojawiało się coraz więcej ludzi. Godzinę przed koncertem było już tylu, co zwykle na reszcie występów. Wraz z nimi pojawiły się małe baloniki, które rozbudziły towarzystwo, ale prawdziwa zabawa zaczęła się, gdy w stronę publiczności został rzucony wielki balon. Rozpoczęła się walka niczym o krzyż. Każdy chciał go odbić, niektóre niezdary aż tak bardzo, że wyrzucały go w stronę ochroniarzy. Ci jednak nie zawiedli i go odrzucali, co kwitowane było wybuchem radości ze strony widzów. Gdy zniknął, rozszalały tłum zaczął krzyczeć: gdzie jest balon, gdzie jest balon?. Ten wrócił, ale po pewnym czasie pękł. Podobna historia spotkała dwa następne. Kolejnego nie dostaliśmy, bo w takim tempie zabrakło by ich na koncert. Podobny entuzjazm wywołało cykliczne pojawianie się Wayne Coyne'a, który robił rozradowanej publiczności zdjęcia, a ta w zamian odśpiewała mu Panie Janie. On mógł to jedynie skwitować głupim uśmieszkiem. W miłej atmosferze minął czas oczekiwania i po chwili zaczęło się dziać na scenie.
Wielki ekran, na nim animacja nagiej kobiety i obraz który przybliżał się do jej narządu rozrodczego. Ten zaczął pulsować światłem, a po chwili wyszli z niego nowo narodzeni członkowie zespołu. W tym czasie Coyne wlazł do dmuchanej kuli i wskoczył w tłum. Tak się zaczął koncert The Flaming Lips, a w raz z nim utwór The Fear. Wayne przebiegł się po publiczności i mogę się pochwalić, że też miałem go na swoich rękach. Powrót na scenę nie oznaczał końca show. Wraz z rozbrzmieniem Worm Mountain pojawiły się balony i konfetti, w nieopisanie dużej ilości. Wywołało to duże zamieszanie wśród publiczności i walkę o przetrwanie, jednak mimo tych niedogodności było to wspaniałe przeżycie. Nie oszukujmy się, to wielkie przedstawienie widowiskowe, do którego dodatkiem była świetnie dopasowana muzyka. Wizualizacje, kolory, wielkie łapy z laserami i wybijanie przez wokalistę rytmu w podstawiony bęben. Poza tym wraz z publicznością odśpiewane I Can Be a Frog, które dało sporo śmiechu obu stronom. Czas jednak leciał nieubłaganie i dotarliśmy do mety koncertu. Do You Realize?? było wydłużane do oporu, bo najwidoczniej i sam zespół nie chciał kończyć koncertu. Wielokrotnie odśpiewany refren i nagle nastała cisza. Na nic błagania i prośby, bisów już nie było, jedynie Coyne czterokrotnie wracał na scenę, żeby pokłonić się polskiej publiczności.
W takim pięknym stylu zakończyła się jubileuszowa, piąta edycja OFF Festival. Po takim występie nachodzą myśli, co musi się pojawić w następnych latach, żeby dorównać Flaming Lips? Pod względem widowiska, będzie to trudne, prawie niemożliwe, ale przecież chodzi też o muzykę. W tym roku było znakomicie, wydaje się, że usłyszeliśmy wszystko to, co obecnie jest na czasie. Chwila namysłu i po chwili w głowie pojawią się artyści, którzy będą w stanie po raz kolejny przyciągnąć tłumy do Doliny Trzech Stawów. Modest Mouse, Ariel Pink czy Animal Collective - tym razem na odpowiednim feście. Młodszych wykonawców może reprezentować Wavves czy Rangers. Pixies mają być dopiero za klika lat, bo jak sam Artur Rojek mówi, gdyby ich zaprosił, to dalej by już niczego nie było. Więc perspektywy przed nami wspaniałe, a przeprowadzka do Katowic wyszła tylko na dobre i dała jeszcze większe możliwości. Tak więc, mam nadzieję, że do zobaczenia za rok!
Mi się wydawało, że Wayne z 5 razy wychodził. ^^
OdpowiedzUsuńPulled Apart By Horses ma supportować Muse. WTF?!
ale że co, za dobrzy?
OdpowiedzUsuńkiedy rojek mówił to o pixies
OdpowiedzUsuńW Wyborczej. Na pytanie, kiedy zaprosi Pixies, odpowiedział, że mógłby nawet i teraz, ale chce, żeby festiwal rozwijał się stopniowo, a Pixies jest na końcu tej drabinki.
OdpowiedzUsuńA może Sonic Youth? To było by COŚ
OdpowiedzUsuńNa Openerze już byli, a chyba jeszcze żaden zagraniczny artysta nie wystąpił na Openerze i Offie. Chociaż to chyba żaden ogranicznik, więc kto wie, może za kilka lat pojawią się i na Offie.
OdpowiedzUsuń