Po deszczu przychodzi słońce, a w raz z nim uśmiechnięci Islandczycy z FM Belfast. Ten dzień po prostu lepiej nie mógł się zacząć. Trzech facetów, jedna kobieta, laptop i konsoleta. Tylko tyle wystarczyło, żeby wprawić cały namiot w szał zabawy. Po koncercie ktoś rzucił opinią, że ta czwórka powinna codziennie w telewizji prowadzić poranny trening fitnessu. Sami tyle w miejscu wybiegali kilometrów, że aż musieli z utworu na utwór pozbywać się kolejnej części garderoby. Jedynie wokalistka twardo trzymała się w swojej sukience. Nie ma co tutaj się rozpisywać, bo kto nie był i tak nie zrozumie fenomenu tego zespołu. To trzeba przeżyć i tyle. Jeśli nie macie takiej okazji, to przynajmniej przesłuchajcie ich płytę, w jakimś stopniu odda tę atmosferę. W jakimś.
Po tym koncercie miałem się wybrać na Tides From Nebula. Niestety, między Sceną Trójki a Eksperymentalną znajduje się strefa gastronomiczna i tam zabłądziłem. Zrozumieć to jednak trzeba, bo po fitnessie należy się długi odpoczynek. O zeszłorocznym odkryciu polskiego post-rocka wiem tylko tyle, że zagrali dobrze i zaprezentowali dwie piosenki, które zapowiadają nową płytę. Podobno ma się ukazać w tym roku. Wspominałem już o długim wypoczynku, więc po pit-stopie znalazłem się w pozycji leżącej przed sceną główną, gdzie grać miały Muchy. Prawdą okazało się, że na scenach dużych wypadają blado i ich naturalnym środowiskiem są zadymione kluby. Mnie za to przyda się od nich długi odpoczynek, bo to już był mój trzeci koncert w tym roku i teraz przerzucam się na komary. W sumie mogłem się wybrać na Pink Freud, ale w namiocie nie było słońca.
Kolejna przerwa, a po niej Archie Bronson Outfit. Trzech zarośniętych facetów, przebranych w kolorowe komże i grających jakąś odmianę rocka. Nie znałem i nie mam ochoty poznawać, bo się nieźle wynudziłem. A pomyśleć, że w tym samym czasie grało Mouse On Mars. Trudno, takie to już wybory zdarzają się na festiwalach. Tunng widziałem we fragmencie. Koncert wywołał wielką falę entuzjazmu i gdzie się nie odwróciłem, słyszałem pozytywne opinie. Może dlatego, że nie było mnie od początku, a końcówkę też opuściłem, nie poczułem tego co inni. Było miłe granie na dwóch akustykach, a wokalistka pogrywała na tamburynie, ale mnie to jakoś nie porwało. Jedynie zapamiętałem fragment, gdy przy By Dusk They Were In The City jeden z gitarzystów zamienił swoją gitarę na elektryka i udawał gościa dla którego najważniejsze są jego genialne riffy. Sympatyczne.
Czasoumilczem przed koncertem Mew zostało Hey. Gdzieś w tle, bo zespół Kasi Nosowskiej widziałem dwa miesiące wcześniej na szczecińskich Dniach Morza. Zagrali całą nową płytę, na bis dorzucając trzy stare kawałki. Scena ozdobiona LED-ami niczym ta zeszłoroczna Radiohead. Fajnie to wygląda, może mało oryginalnie, ale dobrze, że inspiracje biorą od najlepszych. Świetnie to współgra z nową elektroniczną odsłoną zespołu. Cieszy mnie, że właśnie tak wyglądają koncerty najpopularniejszego zespołu w Polsce.
Jeżeli chciało się mieć na Mew dobre miejsca, to trzeba było przyjść wcześniej i postać swoje. Warto było. Zespół zaczął od mej ulubionej trójcy z Frengers: Snow Brigade, Am I Wry? No oraz 156. Do pełni szczęścia zabrakło She Spider. Duńczycy ubrani w płaszcze i szale, z pewnością zaskoczyli wszystkich swoim tancerzem. Czarnoskóry młodzieniec ubrany w garnitur, ni stąd ni zowąd wyskoczył w czasie jednej z piosenek i zaczął tańczyć do tych połamanych kompozycji. Zaskoczenie było spore, ale trzeba przyznać, że układy świetnie pasowały do utworów. Koncert standardowo został zakończony dłuższą wersją Comforting Sounds. Jedynie tutaj miałem drobne zastrzeżenia, bo na siłę wyciągnięte końcówki falsetowych partii były po prostu męczące. Po krótkiej przerwie wrócili jeszcze na bis. Zagrali Special oraz The Zookeeper's Boy, a te zabrzmiały jeszcze potężniej niż poprzednie utwory. Koncert został przedłużony, a człowiek i tak miał niedosyt, że to już koniec. Mew jest kolejnym zespołem trafiającym na listę wykonawców, którzy pokazali klasę na festiwalu i teraz powinni ją udowodnić na własnym koncercie.
Na Scenie Głównej Dinosaur Jr., a ja znowu zabłądziłem w punkcie gastronomicznym. Trochę szkoda, bo przeżycia przed sceną pewnie większe, jednak grali głośno i wszystko słyszałem. Patrzeć to ja na nich nie muszę. Zagrali to co trzeba, w tym kilka moich ulubionych kawałków z Farm, niestety Said The People nie dosłyszałem. Grali? Klasycy indie zeszli ze sceny, a ja postanowiłem w końcu ruszyć się na Scenę Eksperymentalną. Takiego finału dnia na pewno się nie spodziewałem. Zs, bo o nich mowa, grają rocka eksperymentalno-awangardowego i zagrali to, czego moje uszy jeszcze nie słyszały. Czterech zwariowanych gości, grających na dwóch gitarach, saksofonie i bębnach. Na początku myślisz, że to jakiś muzyczny bełkot, że nic ze sobą nie współgra. Następnie rozkmina, czy ci faceci, niczym ci z reklamy odkurzaczy, nie są jedynie testerami wytrzymałości strun. Które, nawiasem mówiąc, często przegrywały walkę. Jednak im utwór trwa dłużej - a pierwszy miał z 45 minut - tym bardziej zaczynasz się wkręcać. Zgrzytanie strun, uderzenia w bęben i ryk saksofonu, czujesz magię! Przerwa. Papierosek, winko i wódka. To czynności wykonywane przez zespół, a nie przeze mnie. Można grać dalej, została jeszcze chwila, więc dwa utwory jeszcze zagrali. Ponownie moc saksofonu, ciągłe machanie głową przez gitarzystę i bębny nawołujące na wojnę. Teraz było już krótko, więc i przeżycia proporcjonalnie mniejsze. Jednak wrażenia muzyczne niezapomniane, bezcenne. A, bo bym zapomniał, koncert odbywał się w ramach Inspired by Chopin. Trudno się było tego dosłyszeć.
Dzień zamykał William Basinski. Bardzo chciałem usłyszeć, jednak na poprzedni koncert zużyłem już całą energię. Ta i tak już wcześniej była na wyczerpaniu. Trzeba było więc wrócić do namiotu i po dniu pełnym wrażeń naładować akumulatory. Dnia następnego czekała mnie kolejna dawka przeróżnych koncertów. Oczywiście, z tym najważniejszym, który był wisienką na wspaniałym torcie urodzinowym, z okazji piątej edycji OFF-a.
Czasoumilczem przed koncertem Mew zostało Hey. Gdzieś w tle, bo zespół Kasi Nosowskiej widziałem dwa miesiące wcześniej na szczecińskich Dniach Morza. Zagrali całą nową płytę, na bis dorzucając trzy stare kawałki. Scena ozdobiona LED-ami niczym ta zeszłoroczna Radiohead. Fajnie to wygląda, może mało oryginalnie, ale dobrze, że inspiracje biorą od najlepszych. Świetnie to współgra z nową elektroniczną odsłoną zespołu. Cieszy mnie, że właśnie tak wyglądają koncerty najpopularniejszego zespołu w Polsce.
Jeżeli chciało się mieć na Mew dobre miejsca, to trzeba było przyjść wcześniej i postać swoje. Warto było. Zespół zaczął od mej ulubionej trójcy z Frengers: Snow Brigade, Am I Wry? No oraz 156. Do pełni szczęścia zabrakło She Spider. Duńczycy ubrani w płaszcze i szale, z pewnością zaskoczyli wszystkich swoim tancerzem. Czarnoskóry młodzieniec ubrany w garnitur, ni stąd ni zowąd wyskoczył w czasie jednej z piosenek i zaczął tańczyć do tych połamanych kompozycji. Zaskoczenie było spore, ale trzeba przyznać, że układy świetnie pasowały do utworów. Koncert standardowo został zakończony dłuższą wersją Comforting Sounds. Jedynie tutaj miałem drobne zastrzeżenia, bo na siłę wyciągnięte końcówki falsetowych partii były po prostu męczące. Po krótkiej przerwie wrócili jeszcze na bis. Zagrali Special oraz The Zookeeper's Boy, a te zabrzmiały jeszcze potężniej niż poprzednie utwory. Koncert został przedłużony, a człowiek i tak miał niedosyt, że to już koniec. Mew jest kolejnym zespołem trafiającym na listę wykonawców, którzy pokazali klasę na festiwalu i teraz powinni ją udowodnić na własnym koncercie.
Na Scenie Głównej Dinosaur Jr., a ja znowu zabłądziłem w punkcie gastronomicznym. Trochę szkoda, bo przeżycia przed sceną pewnie większe, jednak grali głośno i wszystko słyszałem. Patrzeć to ja na nich nie muszę. Zagrali to co trzeba, w tym kilka moich ulubionych kawałków z Farm, niestety Said The People nie dosłyszałem. Grali? Klasycy indie zeszli ze sceny, a ja postanowiłem w końcu ruszyć się na Scenę Eksperymentalną. Takiego finału dnia na pewno się nie spodziewałem. Zs, bo o nich mowa, grają rocka eksperymentalno-awangardowego i zagrali to, czego moje uszy jeszcze nie słyszały. Czterech zwariowanych gości, grających na dwóch gitarach, saksofonie i bębnach. Na początku myślisz, że to jakiś muzyczny bełkot, że nic ze sobą nie współgra. Następnie rozkmina, czy ci faceci, niczym ci z reklamy odkurzaczy, nie są jedynie testerami wytrzymałości strun. Które, nawiasem mówiąc, często przegrywały walkę. Jednak im utwór trwa dłużej - a pierwszy miał z 45 minut - tym bardziej zaczynasz się wkręcać. Zgrzytanie strun, uderzenia w bęben i ryk saksofonu, czujesz magię! Przerwa. Papierosek, winko i wódka. To czynności wykonywane przez zespół, a nie przeze mnie. Można grać dalej, została jeszcze chwila, więc dwa utwory jeszcze zagrali. Ponownie moc saksofonu, ciągłe machanie głową przez gitarzystę i bębny nawołujące na wojnę. Teraz było już krótko, więc i przeżycia proporcjonalnie mniejsze. Jednak wrażenia muzyczne niezapomniane, bezcenne. A, bo bym zapomniał, koncert odbywał się w ramach Inspired by Chopin. Trudno się było tego dosłyszeć.
Dzień zamykał William Basinski. Bardzo chciałem usłyszeć, jednak na poprzedni koncert zużyłem już całą energię. Ta i tak już wcześniej była na wyczerpaniu. Trzeba było więc wrócić do namiotu i po dniu pełnym wrażeń naładować akumulatory. Dnia następnego czekała mnie kolejna dawka przeróżnych koncertów. Oczywiście, z tym najważniejszym, który był wisienką na wspaniałym torcie urodzinowym, z okazji piątej edycji OFF-a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.