Ten tekst miał w ogóle nie powstawać. Zgodnie ze swoim prywatnym założeniem, postanowiłem nie słuchać najnowszej płyty Briana Molko i jego kompanii.
Powód był prosty: niemal każdy album Placebo jest taki sam, szkoda więc mi było czasu. No, a poza tym - problem leży tu, że ja lubię męskie wokale, które nie zgadzają się z pojęciem amanta z brazylijskiego serialu, który podchodzi do kobiety, patrzy jej w oczy i mówi: "Pragnę cię, Marietto", a baba nagle wtapia się w podłoże. Tymczasem wspomniany lider angielskiej formacji robi wszystko, by mnie do takich wokali zniechęcić. To ja się buntuję, kłaniam, dziękuję i nie słucham. Proste.
No, ale przyszedł sezon ogórkowy i brak premier płytowych z jakiejś tam półki. Aż w końcu uznałem: "Dobra, od tej godzinki świat się nie zawali". Spodziewałem się, że usłyszę kolejną warstwę przeciętnego grania, o którym szybko zapomnę, a ludziom znowu rzeknę: "Ej, przeciętne, lepiej posłuchajcie..." i zarzucę błyskotliwą nazwą jakiegoś zespołu, o którym wszyscy nie mają bladego pojęcia.
Ale Brian Molko musiał zepsuć mi koncepcję. Zaczęło się od openera - Kitty Litter to piosenka, jakich Placebo ma w swoim repertuarze wiele. Nudna, przeciętna, nie zachwycająca. I wydawałoby się - ok, dobra, może się rozkręcą. No ale ludzie, czy takie Ashtray Heart jest lepsze? Nie. A utwór tytułowy? Kojarzy mi się z... Ciągle jestem sam CKODu. Dlaczego? Równie nieudana próba nagrania czegoś, co w zasadzie nie wiadomo, co miało przypominać. Z tym, że w przypadku polskiego zespołu był to po prostu najsłabszy moment na płycie, natomiast w przypadku Placebo...
Właśnie. Doszliśmy do For What It's Worth. Bez kitu, to jest mój faworyt do najbardziej durnej piosenki 2009. Widział ktoś równie niezgrabny refren? Równie antyprzebojową zwrotkę? I co to w ogóle miało być? Próba wzruszenia czy wystraszenia słuchacza? A może jednak jakiś miniskecz kabaretowy? Totalnie nie wiem, po kiego grzyba nagrywać taką piosenkę. Tu już praktycznie nie ma muzyki. Tu jest tylko i wyłącznie smutna kontemplacja całkowitego braku pomysłu na siebie Briana Molko. Naprawdę, dawno już nie było piosenki, której bym tak bardzo nienawidził. Irytuje mnie każda o niej wzmianka. Nie mogę jej słuchać, więc kiedy odpalam album, omijam ją szerokim łukiem. I bardzo chcę się na niej nie skupiać. Bardzo chcę przejść do kolejnego utworu na najnowszym wydawnictwie grupy.
Ale tam jest niewiele lepiej. Przez cały krążek panom z Placebo brak pomysłu na siebie. Najlepsze momenty to te, w których przytłacza nas przeciętność. W każdym, dosłownie każdym numerze musi się pojawić coś, co odpędza mnie od słuchania. A to debilna wstawka elektroniczna, a to wątpliwej jakości partia gitary, a to WOKAL pana Molko.
Tak wiem, cały ten artykuł brzmi jak rzucanie utartych tekstów, które powtarza każdy, nawet bez zastanowienia. Ale niestety, Placebo stało się zespołem, który swą wtórnością i przeciętniactwem zmusza krytyków do...wtórności. No bo ileż można powtarzać wokaliście, że te jego emo zagrywki nie są wcale cool? Ile razy można mówić, że na jednym patencie nie da się pociągnąć zespołu przez kilkanaście lat? Ile razy trzeba im mówić, że nudzą potwornie?
Na tej płycie brak mi melodii, przebojowości, pomysłów, świeżości, dobrych gitar, czegokolwiek. Placebo przypomina dziś sklepy mięsne z programu Uwaga! - ciągle Cifem poleruje kurczaki i próbuje je sprzedać. Jasne, jakieś grono się nabierze, bo drób ten wygląda normalnie. Ale jednak wiek ich robi swoje.
W smaku nie do zniesienia.
Placebo to dziwny twór. Nagrywają kupę czasu, a nic im nie wyszło tak dobrze, jak cover „Daddy Cool”.
OdpowiedzUsuń