wtorek, 28 lipca 2009

The Whitest Boy Alive: Rules

Płyta została wydana na początku, a mamy środek roku. Jestem spóźniony?

Erlend Øye to gość, jakich wiele w World of Warcraft – grube oprawki, koszula flanelowa, niezdarny wyraz twarzy. Nagrywa muzykę dla takich, jak on; dla ludzi z koszulą wpuszczoną w spodnie. Dla odpoczywających biernie komputerowych maniaków, którzy lubią potupać pod biurkiem, do rytmu lub nie. Nagrywa chillout pokolenia Web 2.0.

Bo Erlend Øye, twórca projektu Kings of Convenience, zrobił garść piosenek nie po to, żeby tańczyć, śpiewać, recytować. Nie zrobił niczego, nad czym można się zachwycać, ani pisać recenzje odrobinę bardziej przychylne, niż ta. Nie postarał się o efektowność: zatrudnił basistę, gitarzystę, pana od elektroniki i perkusistę, który i tak uderza tylko w talerze. On chciał tylko zrobić klimat – i zrobił.

Klasykę, proste motywy oparte na gitarze basowej, The Whitest Boy Alive doprawili elektroniką w sposób pełen klasy. Nastrój jest pochwały godny, (prawie) każda sekunda odpręża. Minimalizm jest hasłem przewodnim i minimalizm po raz kolejny udowodnił, że rządzi. Ale nie jest to nic ponad kilka piosenek o charakterze łagodnym, miękkim i puszystym jak ptasie mleczko.

W którym momencie elektronika bierze górę nad resztą? W dwóch piosenkach opartych na powtórzeniach: Timebomb, gdzie „timebomb” jest jedynym użytym wyrazem przez cały utwór i w Courage (swoją drogą: drugim z kolei elektromomencie), gdzie refren składa się z repetacji jednego słowa (jak się można domyślić – „courage”). Nie są to najlepsze momenty płyty, a wręcz przeciwnie, bo mistrzowskie jest...

...1517 – wariacja na temat Harder, Better, Faster, Stronger Daft Punk. Nie wiem, czy celowa i nie zaprzątam sobie tym głowy. Ważne jest jedynie to, że jest lepsza niż oryginał. Tak, zjedzcie mnie, wszyscy fani Discovery, ale właśnie ten niewinnie wyglądający Norweg, wraz z niejakim Marcinem Özem i bardzo skąpą grupą berlińskich muzyków (zobaczcie tylko ich zdjęcie – naprawdę dziwni ludzie), zrobił z czegoś tylko dobrego coś naprawdę świetnego. To właśnie 1517 było powodem, dla którego zdobyłem i przesłuchałem album. Nic lepszego niż ten utwór tam nie znalazłem.

Głos wokalisty – tak czysty i tak wyraźny, że da się zrozumieć zdecydowaną większość słów nawet, gdy nie mówi się świetnie po angielsku (bo – to było do przewidzenia! – w tym języku wykonywane są piosenki zespołu norwesko-niemiecko-polskiego). Słychać to głównie w otwierającym płytę Keep a Secret i w Dead End, jednej z moich ulubionych piosenek na krążku, głównie dzięki zgrabnemu zakończeniu.

Czujesz to? No, czujesz? Nie czujesz? Nie musisz. Wystarczy włączyć i nawet nie zwracać uwagi kiedy kończy się jedna, a kiedy zaczyna druga piosenka. Bo to nie jest album ani przebojowy, ani antyprzebojowy. Jest klimatyczny. Taki siedem przecinek trzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.