niedziela, 4 października 2009

Girls: Album

Kiedy po raz pierwszy w swoim życiu natknąłem się na któryś z odcinków The Simpsons uroczyście uznałem, iż serial ten jest przehajpowany i w zasadzie nie ma o czym mówić szerzej. Znaczy że można obejrzeć, ale nie generalnie nie ma jakiegoś większego żalu, kiedy przegapi się odcinek czy nawet cały sezon. Bo to przecież jeden z wielu, bo to przecież tylko rysuneczki, które niby nic nie wnoszą do życia i w ogóle, generalnie, byłem kretynem. Dziś Simpsonowie to mój najukochańszy serial, kultowy wręcz.

Podobnie miałem zresztą z innymi dziełami takimi jak Dzień świra czy sporo filmów, książek i płyt, których tytułów teraz nie zliczę. Pierwszy kontakt z nimi polegał na niekapowaniu fenomenu, następne już były krokiem w stronę uzależnienia i zaadoptowania owych dzieł jako części siebie.

___

Kiedy ujrzałem, że pewien poważny dość serwis muzyczny wystawia ocenę 9.1 jakiemuś tam zespołowi Girls, pomyślałem, że warto chyba sprawdzić, o co tu chodzi. No i przesłuchałem Album raz, szybko wydałem opinię, że - owszem, dzieło dobre, ale 9.1 to żarty wolne i w ogóle chciałem dorabiać jakąś ideologię, że niby panowie stamtąd usilnie poszukują czegoś do rankingów końcoworocznych czy coś.

W każdym razie spisałem, przyznam, Album na straty. I - jak domyśliłby się nawet kret z obciętą głową i wyssanym mózgiem - ten cały wstęp nie jest tu przypadkowy. Co prawda krążek owy nie jest może jakimś dziełem kultowym jak parę tych, które wymieniłem wcześniej, ale na pewno spory niedosyt, że do nie doceniłem należycie krążka pozostał.

(Uwaga. Dalsza część recenzji to próba usprawiedliwienia w wykonaniu autora. Jeśli więc nie chcesz zagłębiać się w tajniki rozumowania autora - a, przyznajmy, przyjemność takiego zagłębienia jest wątpliwa - możesz spokojnie przestać czytać tę recenzję w TYM momencie. Albo jeszcze poczekaj: i zaopatrzyć się w ten materiał zespołu Girls. O, w tym już możesz)

No bo tak. Lust for life zaczyna się bardzo fajnie, ale niby mamy wrażenie, że gdzieś to słyszeliśmy. Napięcie rośnie, a w nas rośnie przekonanie, że gdzieś to słyszeliśmy. I tak do końca. Ale generalnie potem dochodzimy do wniosku, że takie openery lubimy.

Laura natomiast zostaje opatrzona kapitalnym wstępem. Ale czy na 9.1? - chodzi po głowie. Utwór się rozwija, jest coraz przyjemniej, radość ze słuchania rośnie. Wokalista się stara, bit miło się konkretyzuje, sporadycznie wchodzą chórki. Jest fajnie. Po czwartym odsłuchaniu myślimy, że to baaaaardzo przyjemne i w zasadzie czemu by nie słuchać tego na ciągłym reapicie. Przypominam jednak, że ja to oceniałem po jednym przesłuchaniu. No.

Intro Ghost mouth to już zupełnie inna historia. Przyjemne, zupełnie inne od dotychczasowych dwóch, tempo dość powolne, gitara miło pobrzdękuje. Potem się to trochę rozwija, ale generalnie to 3:12 upływa nam w tępie dość spokojnym. (Po jakimś czasie dochodzimy, że to baaardzo miłe 3:12)

God damned, dość krótka pioseneczka w zasadzie w ogóle nie zwraca naszej uwagi. Równie dobrze mogłoby jej nie być. Inaczej jest jednak z brzmiącym oldschoolowo Big bad mean mother fucker, który trochę kojarzy się z typowej kapeli rock'n'rolla z przeróżnych filmów rodem z Hollywood. Z tym, że jest jakby nieco lepiej skomponowany, a przyjemności nie psuje nam świadomość, że właśnie oglądamy chałę o fabule zerowej jakości.

Hellhole ratrace jest już jednak typowym koniem trojańskim. Zdradził nas. Niepozorny, wydawałoby się, nikt się po nim tego nie spodziewał. Wszyscy poszli spać i nagle zorientowali się, że to właśnie on zamiata totalnie na tym krążku. Było już jednak za późno - melodia tkwiła w głowie i nie bardzo chciała ją opuścić. Na drugi raz trzeba dokładniej sprawdzać takich typów.

No i tak mógłbym w zasadzie do końca. Nie będę jednak dobijał ewentualnego czytelnika i z pozostałych utworów wyróżnię szczególnie Summertime, na pewno jedną z ciekawszych piosenek opublikowanych w tym roku. Świetne są także Darling i Solitude, które płytkę zamykają. Reszta to zapchaje, ale w gruncie rzeczy każdemu życzymy takich zapchajów.

No i dobra, może to nie jest faktycznie, jak mówiłem, płyta na 9.1. Ale już 8.6 wypada dać, więc tak czy siak warto byłoby wzbogacić się o to dzieło, jeśli się go nie posiada. Bo w zasadzie trudno wyobrazić sobie jakikolwiek ranking AD 2009 bez tegoż materiału.

A tak poza tym to jestem kretynem. I pozdrawiam wszystkich fanów Dnia świra, Simpsonów i tych, dla których krytykowanie 9.1 na początku przygody z Girls stało się jednym z najgłupszych opinii, jakie wygłosili o muzyce kiedykolwiek. Czołem.

1 komentarz:

  1. Właśnie zabieram się do sprawdzania fenomenu Simpsonów i chciałbym zobaczyć choćby sezon. Czuję się przez tę recenzję zachęcony.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.